niedziela, 2 lipca 2023

Najlepsze wegańskie i bezglutenowe ciasteczka jakie zrobiłam

Moje doświadczenia z wegańskimi wypiekami są słabe - zwykle nie wyglądają ani nie smakują za dobrze. Zaliczyłam kilka epickich porażek, próbując piec ciasta lub ciasteczka bez dodatków pochodzenia zwierzęcego. Nieco lepsze mam doświadczenia z wypiekami bezglutenowymi. Żeby znaleźć coś sensownego na baby shower mojej najlepszej przyjaciółki, która nie może jeść jajek i unika glutenu, "przekartkowałam" sporo pomysłów na Pintereście, aż w końcu natrafiłam na ciasteczka z masłem orzechowym, mąką bezglutenową i cukrem trzcinowym. Prosty skład i wykonanie zachęciły mnie do eksperymentu, uznałam, że nawet jak nie wyjdą dobre to nie będzie to czasochłonna porażka ;-)

Okazały się być bardzo dobre i przypadły do gustu nie tylko mi, ale zarówno mojej przyjaciółce, jak i uczestniczkom baby shower, a później także mojej rodzinie, dla której zrobiłam te ciastka na... Wielkanoc :-) Moja niemal 4-letnia siostrzenica piekła je razem ze mną, wspólnie formowałyśmy kulki z ciasta, które potem spłaszczałyśmy widelcem. Jak się okazało po fakcie, już po upieczeniu i wystudzeniu kursowała do chwilę do kuchni i podbierała kolejne ciastka ;-)

Te ciastka są bardzo dobre, ale nie są piękne. Określiłabym je raczej mianem "rustykalne" ;-) A więc jeśli ktoś potrzebuje pięknej prezencji wypieków to nie tędy droga. Ale jeśli ważniejszy jest smak i dobry skład to gorąco polecam :-)

Przepis pochodzi z bloga The Simple Veganista.

Wegańskie i bezglutenowe ciasteczka z masłem orzechowym













Składniki (na ok. 30 ciastek)

  • 270g masła orzechowego
  • 192g cukru trzcinowego (próbowałam i cukrem Demerara, i z Muscovado, z obydwoma wychodzi ok, Muscovado zapewnia nieco głębszy smak)
  • 6 łyżek stołowych mleka roślinnego (w oryginale jest migdałowe, ale nie wydaje mi się, żeby rodzaj mleka miał tu większe znaczenie, ja robiłam z owsianym i też było ok)
  • 2 łyżeczki ekstraktu z wanilii
  • 120g mąki bezglutenowej (w oryginalnym przepisie jest migdałowa lub orkiszowa lub mieszanka, ja korzystałam z mieszanki mąk)
  • 1 łyżeczka sody oczyszczonej
  • szczypta soli (dodajemy jeśli masło orzechowe jest niesolone, w przeciwnym razie pomijamy)
Przygotowanie:

  1. rozgrzać piekarnik do 175 stopni Celsjusza, grzanie od góry i od dołu, bez termoobiegu
  2. masło orzechowe połączyć z cukrem do uzyskania kremowej konsystencji (ja korzystałam z robota kuchennego, aby to osiągnąć; zakładam, że mikserem też się da)
  3. do mieszanki maślano-cukrowej dodajemy mleko roślinne i ekstrakt waniliowy, mieszamy
  4. w osobnym naczyniu mieszamy mąkę, sodę i sól
  5. dodajemy suchą mieszankę do mokrej i wyrabiamy ciasto - jego konsystencja powinna być na tyle zwarta, żeby dało się z niego formować kulki wielkości orzecha włoskiego bez oblepiania dłoni, jeśli ciasto jest zbyt lepkie, trzeba dosypać więcej mąki bezglutenowej, a dokładnie tyle, aż da się lepić kulki 
  6. lepimy kulki z ciasta, układamy je na blaszce do pieczenia wyłożonej papierem, a następnie każdą kilkę zgniatamy widelcem raz lub dwa razy (na krzyż wówczas)
  7. tak przygotowane ciastka wstawiamy do rozgrzanego piekarnika i pieczemy ok 13 minut - powinny być lekko rumiane
  8. wyjmujemy blachę z ciastkami z pieca, dajemy im kilka minut na przestygnięcie na blaszce, a następnie delikatnie przekładamy na kratkę, na której pozwalamy im całkowicie wystygnąć - tuż po upieczeniu są miękkie, po wystygnięciu twardnieją, stając się kruche na wierzchu i lekko ciągnące w środku
  9. powtarzamy opisane w punktach 6-8 czynności, jeśli ciastek było więcej niż na jedną blaszkę
  10. ciastka można przechowywać w szczelnie zamkniętym opakowaniu przez kilka dni, ale będzie to trudne, bo są takie dobre :-)
Smacznego :-)

niedziela, 2 maja 2021

Dal znad Wisły, czyli bardzo gęsta grochówka

O dal, czyli bardzo gęstej zupie z soczewicy rodem z Indii, pisałam na początku 2020 roku. Dziś mam dla Was przepis na "dal znad Wisły", czyli bardzo gęstą zupę z... grochu, rodem z Polski :-) W smaku przypomina grochówkę, a więc można też nazywać to danie po prostu bardzo gęstą grochówką, ale dal wydał mi się bardziej... marketingowy :-)

Ten "dal znad Wisły" to sycące i rozgrzewające danie, idealne na taką majówkę, jaką w Warszawie mamy w tym roku - pochmurną, wietrzną i deszczową. Robi się go z prostych składników, a samo gotowanie nie jest pracochłonne. Zachęcam do wypróbowania przepisu póki na takie "ciężkawe" dania nie jest jeszcze za ciepło :-) Albo do wetknięcia tego przepisu pomiędzy pomysły na jesienno-zimowe specjały.

Dal znad Wisły, czyli bardzo gęsta grochówka















Składniki (na 4-6 porcji zupy):

  • 400g suchego grochu
  • 150g wędzonego boczku (mieszkańcom Warszawy i okolic serdecznie polecam boczek wędzony dostępny w sklepie Rzeźnik Falenica)
  • 4 łodygi selera naciowego
  • 3 średniej wielkości marchewki
  • 1 średniej wielkości biała cebula
  • 1,5l wody
  • 2 łyżki suszonego majeranku
  • 2 nieduże suszone liście laurowe
  • 3 ziarenka ziela angielskiego
  • sól i pieprz do smaku
Przygotowanie:

  1. Marchew myjemy i obieramy, kroimy w niedużą kostkę
  2. Selera myjemy, kroimy w niedużą kostkę
  3. Cebulę myjemy, obieramy, drobno siekamy
  4. Boczek kroimy w drobną kostkę i wrzucamy na patelnię (jeśli boczek jest chudy, na patelnię dodajemy 1 łyżkę oleju, a jeśli jest tłusty to wystarczy tłuszcz, który wytopi się z boczku) i smażymy na niedużym ogniu przez kilka minut
  5. Na patelnię do boczku dorzucamy cebulę, mieszamy i podsmażamy
  6. Gdy boczek i cebula się zrumienią, dorzucamy na patelnię suchy groch, mieszamy
  7. Następnie dodajemy pokrojoną marchew i seler naciowy, wlewamy wodę, wsypujemy majeranek, dorzucamy liście laurowe i ziele angielskie i gotujemy na niedużym ogniu aż groch się rozpadnie
  8. Jeśli w trakcie gotowania wyparuje za dużo wody, można dolać 1 szklankę
  9. Zupę trzeba zamieszać od czasu do czasu, bo grochowa "pulpa" ma tendencję do osadzania się na dnie garnka i przywierania
  10. Przed podaniem doprawiamy solą i pieprzem, serwujemy na gorąco, np. z kromką dobrego chleba
Smacznego :-)


niedziela, 10 stycznia 2021

Forszmak lubelski

Forszmak lubelski to danie, o którym moja Mama, rodowita Lublinianka, wspominała wielokrotnie, za każdym razem w samych superlatywach. Nie przypominam sobie natomiast, żeby to danie kiedykolwiek pojawiło się na naszym rodzinnym stole lub było to tak dawno, że nie jestem sobie w stanie tego przypomnieć. Gdy postanowiłam, że to godne danie, aby uczcić 90. urodziny Dziadka, miałam pewien problem - nie wiedziałam, jak powinno smakować :-) Na tyle, na ile pożądany smak można sobie próbować wyobrazić, czytając o składnikach i metodach ich obróbki i zderzając to z doświadczeniami z gotowania innych zupo-gulaszy, starałam się to właśnie zrobić. Efekt był zadowalający, forszmak (zaserwowany w towarzystwie cebularzy zakupionych w Piekarni-Cukierni Marcin Orlikowski, które były znacznie lepsze, bo bardziej miękkie i z większą warstwą cebuli niż te z piekarni Kuźmiuk, które jakiś czas temu kupiłam na bazie odpowiedzi udzielonych mi przez Google na pytanie o najlepsze cebularze w Lublinie) zniknął bardzo szybko i był komplementowany przez uczestników skromnej uroczystości (gdyby nie koronawirus, pewnie byłby bal).

Jak wspomniałam powyżej, forszmak to danie w postaci zupo-gulaszu, konsystencją powinno przypominać bardzo gęste flaczki. To, co jest w tym daniu wyjątkowe to dodatek kiszonych ogórków i wody z tych ogórków. Poszukując dobrego przepisu, trafiłam na przepis Tomasza Strzelczyka z kanału Oddasz Fartucha, który wydał mi się sensowny. Trochę go zmodyfikowałam i voila :-)

Forszmak lubelski











Składniki (dla 5-6 osób)

  • 800g karkówki wieprzowej (im chudsza tym lepsza, im młodsze zwierzę tym lepiej - ja swoją kupiłam w moim ulubionym sklepie mięsnym w Warszawie, Befsztyku na Mokotowie)
  • 250g boczku wędzonego (ja miałam genialny boczek ze sklepu Rzeźnik Falenica, bardzo polecam(
  • 150g kiełbasy (ja miałam taką w stylu kiełbasy wiejskiej, również ze sklepu Rzeźnik Falenica)
  • 2 nieduże czerwone papryki (Tomasz Strzelczyk używa papryki a stylu ramiro, ale ja wzięłam inną, mniej podłużną i bardziej mięsistą, bo bałam się, że ramiro się szybko rozpadnie)
  • 5 średniej wielkości ogórków kiszonych
  • 1 szklanka wody z ogórków kiszonych
  • 2 szklanki bulionu (u mnie był wołowy; Tomasz Strzelczyk mówi, że można też dolać wody, ale ja wolę bulion)
  • 2 łyżki koncentratu pomidorowego
  • 1 puszka pomidorów (ja miałam krojone)
  • 2 łyżki mąki pszennej
  • 1 łyżka słodkiej mielonej papryki
  • 2 liście laurowe
  • 3 ziarenka ziela angielskiego
  • sól i pieprz do smaku
  • Opcjonalnie: olej roślinny, świeża natka

Przygotowanie (dla 4-6 osób)

  1. Karkówkę opłukujemy zimną wodą, osuszamy, oczyszczamy z twardych błon i kroimy na plastry, a następnie plastry na paski (kostka nie wchodzi w grę w forszmaku ;-)
  2. Boczek kroimy na grubsze plastry, a plastry w paski
  3. Kiełbasę kroimy w półplasterki (ja nie obierałam ze skóry, ale można)
  4. Paprykę myjemy, usuwamy gniazdo nasienne i kroimy w paski
  5. Ogórki kiszone odsączamy (ja nie obieram ze skórki, ale pewnie można), kroimy w paski
  6. Cebulę obieramy i kroimy w drobną kostkę
  7. Pokrojony boczek wrzucamy na suchą patelnię i smażymy, a po usmażeniu zdejmujemy z patelni i odstawiamy
  8. Na tej samej patelni i na tłuszczu, który wytopił się z boczku podsmażamy kiełbasę
  9. W międzyczasie doprawiamy karkówkę dużą szczyptą soli, dużą szczyptą pieprzu i mieloną papryką, posypujemy mąką i mieszamy
  10. Usmażoną kiełbasę zdejmujemy z patelni i odstawiamy, a na patelnię wrzucamy doprawioną karkówkę - na raty, nie całą na raz, żeby mięso ładnie się zrumieniło (jeśli wrzucimy całość na raz, kawałki mięsa będą stłoczone i zamiast się usmażyć, uduszą się w sosie własnym)
  11. Jeśli z boczku i kiełbasy nie wytopiło się wystarczająco dużo tłuszczu (u mnie tak właśnie było), dolewamy olej
  12. Po usmażeniu mięsa na tą samą patelnię i tłuszcz ze smażenia wrzucamy pokrojoną cebulę i smażymy
  13. Do cebuli dodajemy koncentrat pomidorowy i chwilę razem smażymy
  14. Na patelnię wrzucamy usmażoną karkówkę, kiełbasę i boczek
  15. Wlewamy bulion (lub wodę), wodę z ogórków i pomidory z puszki, mieszamy
  16. Dorzucamy ziele angielskie i liście laurowe, przykrywamy i dusimy przez ok 45 minut na średnim ogniu, mieszając od czasu do czasu
  17. Po upływie 45 minut dorzucamy pokrojoną paprykę i ogórka kiszonego, mieszamy, przykrywamy i dusimy dalej, do momentu, gdy zarówno mięso, jak i warzywa będą miękkie
  18. Na koniec próbujemy i dodajemy więcej soli, jeśli forszmak nie jest wystarczająco słony
Forszmak dobrze jest ugotować z wyprzedzeniem, dzień przed planowanym serwowaniem lub chociaż kilka godzin wcześniej. Dzięki temu wszystkie smaki lepiej się "przegryzą", a pod odgrzaniu danie będzie lepsze :-) Serwujemy na ciepło, przed podaniem można posypać drobno posiekaną świeżą natką, w towarzystwie świeżego pieczywa (np. cebularzy :-).

Smacznego!

niedziela, 3 stycznia 2021

Pieczone pierogi a la empanady

Jak co roku Sylwestra spędziłam w domu, robiąc "kluchy". W 2020 przynajmniej nie musieliśmy z Wybrankiem tłumaczyć się, dlaczego jako stosunkowo młodzi ludzie nie idziemy na żadną imprezę, tylko siedzimy we dwoje w domu. Naszym sylwestrowym domówkom towarzyszą zawsze transmisje z plenerowych imprez organizowanych przez różne stacje telewizyjne, których śledzenie umożliwia nam nadrabianie całorocznych zaległości w dziedzinie muzyki popularnej. Nieco obawialiśmy się, że w tym roku tego ważnego elementu oczekiwania na nadejście Nowego Roku może zabraknąć. Zakładaliśmy bowiem, że skoro obowiązuje pandemiczny zakaz zgromadzeń, żadna tego typu impreza się nie odbędzie. Życie pokazało, że mało je znamy i impreza się odbyła, a zorganizowała ją stacja telewizyjna kontrolowana przez rząd, który sam te restrykcje nałożył. Cóż. 

"Kluchy" to bardzo szeroka kategoria, do której należą różnego rodzaju potrawy mączne typu kluski czy pierogi. Tym razem Wybranek zarządził empanady, a ja nie oponowałam. Wybranek zawsze gruntownie się przygotowuje do nowych przedsięwzięć (nigdy wcześniej empanad nie robiliśmy), nie inaczej było tym razem. Ja natomiast mam tendencję do korzystania z wiedzy, którą mam pod ręką i bardzo rzadko robię tzw. "research". Nie inaczej było tym razem ;-) Uzbrojeni w wiedzę pochodzącą z pogłębionej analizy źródeł internetowych (Wybranek) i podręczną (ja), ustaliliśmy, że robimy empanady z przepisu na Empanadas del Chucao, pochodzącego z książki pt. "Ameryka", którą napisali Monika Mądra-Pawlak i Jan Pawlak, podróżnicy i właściciele kultowej poznańskiej knajpki Cafe La Ruina i Raj.

Empanady to pieczone lub smażone pierogi, popularne w krajach Europy Południowej, Ameryki Łacińskiej i (jak twierdzi Wikipedia) na Filipinach. Nazwa pochodzi podobno od hiszpańskiego słowa "empanar", które ma oznaczać "otoczony chlebem" :-)

Przepis ten dotyczy empanad z warzywnym nadzieniem i smażonych w głębokim tłuszczu. My swoje pieczone pierogi nadzialiśmy dwoma rodzajami farszu, który powstał "na freestyle'u": wegetariańskim na bazie czerwonej fasoli oraz mięsnym z mieloną wołowiną. Nasze empanady upiekliśmy w piekarniku, dopierając czas i temperaturę pieczenia na oko. Tym razem życie pokazało, że gromadzone latami kuchenne doświadczenie na coś się przydaje, bo to "na oko" się sprawdziło - wyszły nam bardzo przyjemne pierogi, które na pewno jeszcze kiedyś zrobimy, np. na jakieś spotkanie z rodziną czy przyjaciółmi, jak już będzie to legalne (w przeciwieństwie do telewizji publicznej staramy się stosować zasady bezpieczeństwa w zakresie zgromadzeń). Nasze pierogi zaserwowaliśmy z klasycznym guacamole oraz z salsą pomidorową (1 duży pomidor pokrojony w bardzo drobną kostkę, wymieszany z również bardzo drobno posiekaną małą szalotką, świeżą kolendrą, oliwą, solą, pieprzem i odrobiną sosu sriracha). Największym wyzwaniem było wałkowanie ciasta, które było dość twarde. Na szczęście przypomniałam sobie o przystawce do robienia makaronu do Kitchen Aid'a, którą dostałam jakiś czas temu od Mamy i wydobyłam ją z odmętów mojej kuchni. Okazała się bardzo przydatna :-) (dziękuję Mamo :-)

Im jestem starsza, tym jestem ostrożniejsza z "wkładaniem do szufladek", także w kuchni. Jeśli w jakimś oryginalnym przepisie wprowadzam zmiany, wolę dodać "a la" lub "w stylu" niż prezentować jakieś danie jako zgodne z oryginałem. A więc nasze pieczone pierogi nazywam "a la empanady", aby uniknąć ryzyka ataku ze strony empanadowych purystów. "Dodaj jeszcze milion disclaimerów", skomentował Wybranek :-)

Pieczone pierogi a la empanady













Składniki (na 24 sztuki):

CIASTO

  • 500g mąki pszennej (w oryginalnym przepisie jest mąka typu 450 lub 500, u mnie była poznańska typu 500)
  • 200-220 ml letniej wody
  • 80 ml oleju roślinnego (u mnie słonecznikowy)
  • 10g soli
  • 1 roztrzepane jajko (to mój dodatek, nie ma tego w oryginalnym przepisie - posłużyło mi jako spoiwo do raczej suchego ciasta oraz jako glazura do pierogów)
FARSZ

Wersja mięsna

  • 250g mielonej wołowiny (chuda w naszym przypadku)
  • 1 mała puszka kukurydzy
  • 1 mała cebulka
  • 1 czubata łyżka koncentratu pomidorowego
  • 1 łyżka oliwy
  • 1 łyżeczka mielonego kminu rzymskiego
  • 1/2 łyżeczki suszonego oregano
  • duża szczypta mielonego cynamonu
  • duża szczypta mielonego chili
  • sól i pieprz do smaku
Wersja warzywna

  • 1 puszka czerwonej fasoli
  • 1 szalotka
  • 1/2 pora (biała części)
  • 1/2 czerwonej papryki
  • 3 łyżeczki koncentratu pomidorowego
  • 2 czubate łyżki świeżej kolendry drobno posiekanej
  • 1 łyżeczka chili
  • 1 łyżeczka kminu rzymskiego
  • 1 łyżeczka mielonej kolendry
  • 1 łyżka oliwy
  • sól i pieprz do smaku
Przygotowanie:

CIASTO

  1. składniki ciasta mieszamy i wyrabiamy gładkie, miękkie i elastyczne ciasto  - autorzy oryginalnego przepisu radzą, żeby nie dodawać od razu całej wody, ale wlać na początek 180 ml, wyrobić i zobaczyć, czy trzeba dodać więcej wody
  2. wyrobione ciasto owijamy folią spożywczą i wkładamy do lodówki, "aby odpoczęło" (cytat) - autorzy przepisu nie precyzują, na jak długo, w moim przypadku do było ok 30 min
  3. "odpoczęte" ciasto dzielimy na 2 części, każdą z nich (po kolei) rozwałkowujemy na ok 2 milimetry i wycinamy kwadraty (wersja mięsna) lub prostokąty (wersja bezmięsna) lub jakikolwiek inny kształt - w oryginalnym przepisie przed wycinaniem pojawia się długi opis postępowania z ciastem, który ja pominęłam, po prostu potraktowałam jej jak ciasto pierogowe ;-)
  4. na trójkąty lub prostokąty (lub innego kształtu kawałki) ciasta nakładamy farsz - u mnie to były 2 łyżeczki na kawałek, smarujemy brzegi roztrzepanym jajkiem i składamy na pół, zlepiając brzegi dookoła farszu palcami lub za pomocą widelca (jak u mnie)
  5. zlepione pierogi układamy na wyścielonej papierem do pieczenia blaszce, smarujemy roztrzepanym jajkiem i wstawiamy do piekarnika rozgrzanego do 180 stopni Celsjusza na 30 min (do uzyskania złotego koloru)
  6. podajemy na ciepło, same lub z sosami (jak u mnie)
FARSZ MIĘSNY

  1. na patelnię wlewamy oliwę i wrzucamy wszystkie suche przyprawy poza solą i pieprzem, mieszamy
  2. dodajemy mielone mięso, smażymy mieszając
  3. dodajemy drobno posiekaną cebulę, smażymy mieszając
  4. odsączamy kukurydzę z puszkowego płynu i dodajemy ziarenka do mięsa, mieszamy
  5. dodajemy przecier pomidorowy, mieszamy
  6. doprawiamy całość solą i pieprzem do smaku
FARSZ WARZYWNY

  1. na patelnię wlewamy oliwę i wrzucamy wszystkie suche przyprawy poza solą i pieprzem, mieszamy
  2. drobno posiekaną cebulę i pora wrzucamy na patelnię, mieszamy, smażymy
  3. drobno posiekaną paprykę wrzucamy na patelnię, mieszamy, smażymy
  4. fasolę odsączamy z puszkowego płynu, dorzucamy na patelnię, mieszamy
  5. dodajemy przecier pomidorowy, mieszamy
  6. drobno posiekaną kolendrę dorzucamy na patelnię, mieszamy
  7. doprawiamy solą i pieprzem do smaku

Smacznego :-)




niedziela, 13 września 2020

Moja gastro-Gdynia, czyli co i gdzie zjeść w Gdyni

Jako mała dziewczynka (i całkiem już duża kobieta) zawsze chciałam mieć starszego brata. Z rozmów z moimi bliższymi i dalszymi znajomymi wynika, że nie jestem w tym pragnieniu odosobniona. Nie było mi to jednak dane, a w dodatku z rodzeństwa jestem najstarsza, czyli mam najgorzej ;-) 

Biologicznie się nie udało, ale udało się dzięki innym więzom niż więzy krwi. Pewnego dnia w pracy pojawił się R. (bardzo zresztą wyczekiwany, bo ma ważne dla funkcjonowania firmy kompetencje). Dość szybko się okazało, że operujemy na tym samym poziomie absurdu. A potem okazało się też, że oprócz obśmiewania otaczającej nas rzeczywistości możemy też porozmawiać o całkiem poważnych sprawach. I że oboje kochamy pizzę. Doszła do tego jeszcze fizyczne podobieństwo (bujne grzywy i wyraźne oprawki okularów) i w ten oto sposób staliśmy się rodzeństwem z wyboru :-) Zwanym także "koszmarnymi bliźniakami" (co nie wyklucza traktowania go jak starszego brata, w końcu któreś z bliźniąt musi wyjść na świat pierwsze).

Mój (koszmarny) brat bliźniak pałał jakąś niezrozumiałą dla mnie w owym czasie miłością do Gdyni. To było rok temu. Jeździł tam - jak mi się wydawało - niemal tam i z powrotem, co mnie dziwiło, bo niby co takiego jest w tej Gdyni?

Rok później siedzimy z moją przyjaciółką E. i zastanawiamy się, gdzie pojechać na urodzinowy weekend (zamiast kupować sobie nawzajem prezenty). Stanęło na Trójmieście. Sprawdzamy Sopot, sprawdzamy Gdańsk. Jakoś tak bez ekscytacji. I w końcu pojawia się jakieś fajne miejsce noclegowe w centrum Gdyni. "Czemu nie?" - pomyślałam. "Może w końcu zrozumiem, o co R. chodziło z tym, że to takie fajne miejsce?". No więc pojechałyśmy do Gdyni. I wtedy zobaczyłam Orłowo, gdzie z jakiegoś powodu nigdy wcześniej nie byłam. I włóczyłam się po mieście, które ma ten super spokojny charakter, który ja odbieram jako skandynawski. Nie tak kurortowym jak Sopot, nie tak zabytkowym jak Gdańsk. 

Skończyło się to tak, że już się nie zastanawiam, o co R. chodziło z tą Gdynią. Od maja byłam tam 3 razy (raz z przyjaciółką, raz z Wybrankiem przez cały tydzień na "workation" i raz z Wybrankiem na weekend z okazji rocznicy ślubu), za trzecim razem mogłam już chodzić bez Google Maps ;-) Zjadłam tam sporo dobrego jedzenia i pomyślałam, że podzielę się kilkoma spostrzeżeniami na blogu, gdybyście wybierali się do Gdyni lub mieszkali tam na stałe (szczęściarze!) i chcieli coś dobrego gdzieś zjeść.

Zacznę od restauracji "Sztuczka". To była jedna z pierwszych miejsc "fine dining", w których byłam. Jak zaczęliśmy z Wybrankiem zastanawiać się, kiedy byliśmy tam pierwszy raz, wyszło nam, że prawie 10 lat temu. Za każdym razem było to dobre doświadczenie i z całego serca to miejsce polecamy, jeśli chcecie spróbować sezonownych składników obrobionych w kreatywny sposób i podanych w elegancki sposób. To dobre miejsce zarówno na romantyczną kolację, jak i na nieromantyczne spotkanie, jeśli chcecie zrobić na kimś wrażenie. Tym kimś możecie być Wy sami :-) Wizyta w Trójmieście bez wizyty w tej restauracji lub w jej siostrzanym bistro "Sztuczka" to nie wizyta w Trójmieście. I tyle.























































Kontynuując rozważania nt. oferty "fine dining" Gdyni, nie mogłabym nie wspomnieć o restauracji "Biały Królik", funkcjonującej pod dachem hotelu Quadrille. To miejsce zachwyciło mnie wyglądem (znajduje się na terenie zespołu parkowo-pałacowego z XVIII wieku, odrestaurowanego w stylu "Alicji w Krainie Czarów"), ale przede wszystkim smakiem, a konkretnie smakiem wegańskiego menu degustacyjnego. Jak tylko zobaczyłam, że ta restauracja coś takiego oferuje, od razu chciałam spróbować - nie mam niestety najlepszych doświadczeń z daniami wegańskimi, brak produktów pochodzenia zwierzęcego sprawia, że często są po prostu ubogie w smaku. Uznałam, że to szansa, żeby zmienić ten pogląd. Nie tylko się to udało, ale wręcz menu degustacyjne, którego z Wybrankiem mieliśmy okazję próbować, było jednym z najlepszych posiłków, jakie jedliśmy od wielu miesięcy. Bez produktów pochodzenia zwierzęcego, a jednak pełne smaku. Wróciliśmy do "Białego Królika", żeby spróbować menu a la carte, i również tym razem się nie zawiedliśmy. Jadłam pyszną "zupę dziadowską", wegańskie (a jednak!) gołąbki i wegański (ciągnie) sernik z mirabelką (smak dzieciństwa!). Wybranek jadł wegański kapuśniak, halibuta i zestaw 3 "wybitnych polskich serów", które mógł wybrać z "serowego baru" na kółkach, który pani kelnerka przytoczyła do naszego stolika. Co więcej, restauracja prowadzi najwyraźniej rejestr gości (mam gdzieś RODO ;-), a obsługująca nas kelnerka wiedziała, co jedliśmy i piliśmy przy wcześniejszej wizycie, co jest miłe. Chciałabym też pochwalić pieczywo, które jest serwowane jako tzw. "czekadełko", razem z masłem (w przypadku menu wegańskiego było to masło orzechowe) oraz z olejem z maku.





























































































Innym miejscem pełnym smaku, jest restauracja "Malika", która znajduje się w centrum Gdyni. Byłoby super mieć takie miejsce w Warszawie. Jedzenie jest pyszne, atmosfera przyjazna, rodzinna, bez zadęcia. Dania orientalne, a jednocześnie bardzo mi bliskie, w jakimś sensie domowe - zapewne dzięki intensywności smaków (co bardzo cenię) i odpowiadającemu mi stopniowi "dosolenia". O tym miejscu pierwszy raz usłyszałam oglądając ładnych parę lat temu program "Top Chef" w telewizji Polsat, w którym występowała szefowa kuchni tej restauracji. W menu można znaleźć sporo dań wegetariańskich, jak i mięsnych. Zachwycił nas tajine z kurczakiem i kiszonymi cytrynami, a Wybranek stwierdził, że tutejsza kaczka przydymiona (wędzona pierś z kaczki) jest absolutnym sztosem. Przystawki (hummus, pieczony batat z owczym serem, tabbouleh) też super. Jeśli planujecie wizytę w tym miejscu w weekend, dobrze jest zarezerwować wcześniej stolik, bo jest pełno :-) Uwaga na menu, bo to na stronie www jest częściowo nieaktualne - nie przywiązujcie się do niego więc za bardzo.























































Dwa kolejne miejsca są również "na luzie" i w centrum Gdyni. Zacznę od tego, które polecał mi mój "bliźniak", a mianowicie Vertigo z filmowym klimatem (na ścianach znajduje się sporo zdjęć z autografami ludzi ze świata kinematografii). Fajna lokalizacja (w budynku Gdyńskiego Centrum Filmowego, z widokiem na trawiasty skwer przy Teatrze Muzycznym, kilka kroków od plaży), dość różnorodne (każdy znajdzie coś dla siebie) menu z sezonowymi pozycjami. My trafiliśmy tam przy okazji naszego lipcowego "workation" (a więc pracy zdalnej z turystycznie atrakcyjnej lokalizacji), gdy "grane" były orzeźwiające chłodniki i sałatki.







































Dosłownie trzy kroki od "Vertigo" znajduje się "Muszla", bar restauracyjny (restobar) znajdujący się w byłej muszli koncertowej, serwujący smaczne i kreatywne dania. Urzekła mnie zupa z pieczonego batata z masłem orzechowym, a Wybranek chwalił ceviche. Sałatka z pomarańczą była trochę za bardzo "trawiasta" (duuużo liści, mało innych składników), ale ok ;-)

























































Na koniec zostawiłam sobie "Aleja 40", miejsce, w którym wraz z Wybrankiem byliśmy w trakcie naszych wspólnych pobytów w Gdyni najwięcej razy. To chyba najlepsze w Gdyni miejsce na śniadanie i na lunch. Menu śniadaniowe zawiera m.in. dobry omlet (dodatki do wyboru, ja ledwo wstałam od stołu po wersji z serem i pieczarkami) i smaczną szakszukę czy jajka w innych formach, a lunchowe to zbiór smacznych dań fusion. A na dokładkę Kuba Wojewódzki, którego często tam widywaliśmy, jeśli dla kogoś ma znaczenie, kto jada w danym miejscu.







































Nie polecam natomiast miejsca, które nazywa się "Marmolada Chleb i Kawa" w Gdyni. Masa zmarnowanego potencjału niestety. No ale jeśli śniadaniowa knajpa podaje gofry o stopniu wypieczenia bliskim spaleniźnie i jajka w koszulce ugotowane na twardo, to trudno silić się na komplementy...

Z nierestauracyjnych gastro-miejsc polecam Piekarnię Piotr Gotowała oraz delikatesy "Kultura Smaku - TheLikatesy". Można tam kupić pyszne lokalne pieczywo (piekarnia) oraz masę innych pysznych rzeczy z Polski i innych krajów/części świata (Kultura Smaku).

niedziela, 31 maja 2020

Gnocchi z ricotty ze szparagami i zielonym groszkiem

W tym roku jakoś nie bardzo mi idzie szukanie pomysłów na nowe dania ze szparagami. Raczej wykorzystuję przepisy z poprzednich lat, ostatnio np. na zapiekanki z zielonymi szparagami, albo dorzucam szparagi do dań, w których w oryginalnym przepisie ich nie ma, np. do gnocchi z ricotty, które wpadło mi w oko na instagramowym profilu magazynu Bon Appetit. I to właśnie ten ostatni pomysł chciałabym Wam dziś pokazać. Nie jest to danie szybkie (zagniatanie ciasta, formowanie wałków, wykrawanie gnocchi, a potem pilnowanie, żeby się nie rozgotowały, zajmuje trochę czasu), ale raczej proste i satysfakcjonujące w smaku :-) Trochę jak kopytka, więc polecam wszystkim fanom kluchów. W tym przepisie kluchom towarzyszy maślano-cytrynowo-miętowy sos, który bardzo dobrze sprawdza się wiosenną porą (myślę, że na lato też będzie super) i dobrze komponuje się z zielonym groszkiem i zielonymi szparagami.

Gnocchi z ricotty ze szparagami i zielonym groszkiem



















Składniki (dla 4-6 osób):

  • 4 łyżki masła (w oryginale jest 6)
  • 1 ząbek czosnku
  • 1/2 szklanki miękkich ziół (u mnie posiekane listki mięty)
  • 2 łyżeczki soli
  • ok. 450g ricotty (w oryginalnym przepisie było trochę mniej, ja wzięłam tyle, żeby całkowicie wykorzystać 2 opakowania ricotty, które kupiłam)
  • 1 całe jajko
  • 2 żółtka
  • 1,5 łyżeczki pieprzu
  • 1/2 szklanki (ok 75g) startego parmezanu
  • 150g mąki pszennej + do posypania blatu przy formowaniu
  • skórka i sok z 1/2 cytryny
  • 2 szklanki mrożonego zielonego groszku
  • pół pęczka zielonych szparagów (6 sztuk)
Przygotowanie:

KLUSKI

  1. masło kroimy ma małe kawałeczki, wrzucamy do małej miski i wstawiamy do lodówki, żeby dobrze się schłodziło (według autorki oryginalnego przepisu schłodzenie masła sprawi, że łatwiej utworzy z pozostałymi składnikami sosu emulsję)
  2. odciskamy ricottę z płynu (ja przełożyłam na metalowe sitko z bardzo drobnymi oczkami, przyłożyłam kawałek ręcznika papierowego od góry i przygniotłam miską od góry)
  3. odciśniętą ricottę łączymy z jajkiem, żółtkami, solą i kilkoma szczyptami pieprzu, mieszamy (ja korzystałam z robota kuchennego)
  4. dodajemy parmezan i mąkę, mieszamy
  5. jeśli ciasto jest zbyt lepkie (bardzo klei się do rąk), można dosypać więcej mąki
  6. ciasto dzielimy na 6 części, z każdej formujemy wałek, lekko spłaszczamy i ostrym nożem wykrawamy kluski
  7. wykrojone kluski odkładamy na bok na ściereczkę
  8. gotujemy duży garnek osolonej wody, wrzucamy partiami kluski, mieszamy, żeby oderwały się od dna, czekamy aż wypłyną na powierzchnię i gotujemy przez ok 1 minutę od wypłynięcia
  9. odcedzamy i przekładamy do naczynia, w którym będą czekały na przygotowanie sosu
SOS (najlepiej przygotować go na dużej patelni, na którą następnie wrzucimy kluski)

  1. przygotowujemy szparagi: myjemy, odłamujemy zdrewniałe końcówki, siekamy na na małe kawałki
  2. czosnek obieramy, drobno siekamy
  3. na patelnię wlewamy 1/2 szklanki wody z gotowania gnocchi, dodajemy pieprz i wrzucamy groszek i szparagi, gotujemy ok 3 minuty 
  4. dodajemy schłodzone kawałki masła i mieszamy, żeby dobrze rozprowadziło się w sosie
  5. dodajemy sok i startą skórkę z cytryny oraz drobno posiekany czosnek, mieszamy
  6. dodajemy drobno posiekaną miętę, mieszamy
Na koniec dorzucamy na patelnię kluski, mieszamy, żeby dokładnie obtoczyły się w sosie i podajemy posypane dodatkową porcją mięty i startego parmezanu.

Jeśli chcecie zjeść to danie na dwie tury, proponuję nie wykorzystywać od razu wszystkich gnocchi, a schować je do lodówki bez sosu, a gdy będziecie chcieli je zjeść, po prostu wyjmijcie z lodówki i odsmażcie je na patelni - nie będą już takie miękkie i puszyste jak świeże, ale też będą smaczne.

Smacznego :-)

wtorek, 7 kwietnia 2020

Curry z ziemniakami i kalafiorem w stylu aloo gobi

Aloo gobi to wegetariańskie curry składające się głównie z ziemniaków (aloo) oraz kalafiora (gobi), rodem z Pendżabu, jednego ze stanów w Indiach. Jednocześnie jest to moje ulubione danie zamawiane na wynos/z dostawą z hinduskich restauracji (prawie zawsze zamawiam aloo gobi i samosy).

Gdy jadłam je pierwszy raz (dawno temu) byłam zdziwiona, że takie zwykłe warzywa jak ziemniaki i kalafior są popularne w Indiach, wydawały mi się bardzo europejskie, mało egzotyczne. Dodatek korzennych przypraw sprawia, że nabierają innego charakteru, robią się niezwykłe :-)

Aloo gobi to bardzo proste w przygotowaniu danie, większość składników powinniście znaleźć w Waszych osiedlowych sklepach (do jeżdżenia do większych w dzisiejszych czasach nie namawiam, sama od 3 tygodni zaopatruję się w sklepiku oddalonym od mojego domu o 50m, a na dostawę z niektórych sklepów internetowych czeka się tygodniami). Pewnie najtrudniej będzie ze świeżym imbirem, świeżą papryczką chili oraz z przyprawą garam masala. Ale jeśli przypadkiem macie te składniki w domu (ja np. myślałam, że nie mam świeżego imbiru po czym odkryłam spory kawałek podsuszonego korzenia na dnie misy z owocami - poda podsuszeniem wszystko było z nim ok), a na dodatek macie pandemiczny zapas ziemniaków i puszek z pomidorami oraz udało Wam się kupić kalafiora (mrożony też będzie ok), jesteście na dobrej drodze do delektowania się tym pysznym daniem.

Moja wersja bazuje na przepisie z książki pt. "Food of the Grand Trunk Road", której autorami są Anirudh Arora oraz Hardeep Singh Kohli. Tą książkę dostałam od mojej przyjaciółki-globtrotterki Asi w prezencie z jej pierwszej wyprawy do Indii. Przepis z tej książki nie zawiera kalafiora, jest wersją bardzo gęstego curry z ziemniakami, na tyle gęstego, że zamiast łyżką nabiera się go kawałkami chlebka puri. W oryginalnym przepisie są świeże pomidory, które wiosną w Polsce nie są najlepsze, więc wzięłam pomidory z puszki. Dodałam też mrożony zielony groszek, bo moim zdaniem fajnie urozmaica wygląd i smak. Dodałabym jeszcze świeżą kolendrę lub natkę, ale te rzadko bywają w moim osiedlowym sklepiku.

Curry z ziemniakami i kalafiorem w stylu aloo gobi



















Składniki (dla 4-6 osób):
  • 4 średniej wielkości ziemniaki
  • 1 mały świeży kalafior lub 1 opakowanie mrożonego
  • 1 szklanka mrożonego zielonego groszku
  • 2 puszki pomidorów
  • 1 średnia cebula (w oryginale jest asafetyda zamiast cebuli, ale zakładam, że w obecnych warunkach będzie raczej trudna do zdobycia)
  • 2,5-centymetrowy kawałek świeżego imbiru
  • 2 ząbki czosnku
  • 2 łyżki oleju roślinnego
  • 1/2 łyżeczki ziaren kminu rzymskiego
  • 1/2 łyżeczki mielonej kurkumy
  • 1 łyżeczka mielonej chili
  • 1 łyżeczka mielonych ziaren kolendry
  • 1 łyżeczka przyprawy garam masala
  • sól do smaku
Przygotowanie:
  1. ziemniaki myjemy, obieramy i kroimy w dużą kostkę
  2. kalafiora myjemy, obieramy i dzielimy na nieduże różyczki
  3. cebulę i czosnek obieramy, drobno siekamy
  4. korzeń imbiru obieramy i ścieramy na tarce lub drobno siekamy
  5. na patelnię wlewamy olej i wsypujemy ziarna kminu, chwilę podsmażamy na niedużym ogniu
  6. dodajemy cebulę, czosnek, imbir i chwilę podsmażamy na niedużym ogniu
  7. dodajemy kurkumę, kolendrę i chili, mieszamy, chwilę podsmażamy na niedużym ogniu
  8. dodajemy pomidory z puszki i garam masalę, mieszamy, chwilę razem dusimy na niedużym ogniu
  9. dodajemy pokrojone ziemniaki, jeśli jest za mało płynu, żeby ziemniaki były w nim zamoczone, dolewamy pół puszki wody, gotujemy ok 10 minut
  10. dodajemy różyczki kalafiora i dalej gotujemy, aż ziemniaki i kalafior będą miękkie
  11. doprawiamy solą do smaku
  12. w ostatniej chwili przed podaniem dosypujemy mrożony zielony groszek, mieszamy, dusimy go w curry kilka minut i podajemy
Moim zdaniem to danie jest pełne w takiej postaci, ale jeśli chcecie konsumować go z którymś z hinduskich chlebków, nie widzę przeciwwskazań. Jeśli macie świeże zioła (natkę lub kolendrę), warto posypać przed podaniem. 

Danie można wielokrotnie odgrzewać (sprawdziłam), uważajcie tylko, żeby nie przywierało Wam do dna garnka/patelni.

Smacznego :-)