sobota, 26 października 2019

Naleśniki z prostym farszem grzybowym

Kocham i za razem nie cierpię naleśników - taka była wersja obowiązująca do niedawna w moim przypadku. Ciepłych uczuć wyjaśniać prawdopodobnie nie muszę (kto nie lubi naleśników?!), te chłodniejsze wynikały z nieumiejętności usmażenia dobrych naleśników. To było frustrujące (problemy pierwszego świata...), bo potrafiłam zrobić znacznie bardziej skomplikowane dania, a to mi nie wychodziło. Wypróbowałam różne przepisy i techniki, i nic.

Aż w końcu na mojej drodze pojawił się Naleśnikowy Czeladnik, jak sam o sobie kiedyś powiedział, zaprzeczając, że jest Naleśnikowym Mistrzem, bo mistrzynią to była jego babcia, która nauczyła go tej sztuki. Stoczyliśmy co najmniej kilka dyskusji na temat naleśników, analizując, co robię nie tak (bo jemu zawsze wychodzą, co udowadniał wysyłając mi zdjęcia ogromnych stosów naleśników, wywołując zazdrość). Już prawie straciłam nadzieję, bo stwierdził, że "na indukcji nie wychodzą", a ja mam w domu indukcyjną płytę. Coś jednak czułam, że być może rodzaj źródła energii ma jakieś znaczenie, ale to nie możliwe, żeby nieposiadanie kuchenki gazowej wykluczało mnie (i miliony innych posiadaczy niegazowych kuchenek) z grona osób, które potrafią usmażyć naleśniki. 

Zdarza mi się postępować na przekór wytycznym, z różnym skutkiem. Tym razem jednak skutek był dobry. Zrobiłam te cholerne (przepraszam) naleśniki z jego przepisu (przyjmując jakieś proporcje, bo on robi na oko, a ja - zważywszy na wcześniejsze złe doświadczenia - potrzebowałam konkretnych miar) i... wyszły :-) A potem odważyłam się wprowadzić modyfikację, zamiast oleju dodając do ciasta roztopionego masła (szaleństwo, prawda?) i odkrywając, że ma to znaczenie nie tylko dla smaku naleśników, ale także dla wyglądu, co stało się tematem odrębnej dyskusji z moim naleśnikowym konsultantem :-)

Dziękuję C. za pomoc w okiełznaniu tej bestii :-)

Przepis, który dziś dla Was mam, na podwójnie emocjonalny ładunek :-) Po pierwsze - w końcu umiem robić naleśniki, jest radość. Po drugiej, jest to próba odtworzenia dania, które robiłam sobie jako studentka, a więc wspomnień czar. Jak zapewne większość osób studiujących poza swoją rodzinną miejscowością, przywoziłam z domu do Warszawy, gdzie studiowałam, różne przysmaki gotowane przez mamę, babcię czy ciocię. Pierogi, kopytka, leczo, bigos, czasami też naleśniki. Jak już miałam te naleśniki, robiłam sobie naleśnikowy makaron, krojąc naleśniki w paski, podgrzewając je chwilę na patelni, a potem polewając sosem borowikowym z torebki i posypując na wierzchu natką. To było jedno z moich ulubionych studenckich dań. Robiąc zaprezentowane poniżej naleśniki z prostym farszem grzybowym, chciałam odtworzyć tamten smak (choć zapewne w moich wspomnieniach jest znacznie lepszy niż był w rzeczywistości :-) Kusi mnie, żeby powiedzieć, że to proste danie, ale po moich naleśnikowych przejściach nie śmiałabym stwierdzić, że naleśniki są proste. Ale jeśli jesteście mistrzami (lub chociaż czeladnikami) naleśników to nie powinno przysporzyć Wam kłopotu ;-)

Naleśniki z prostym farszem grzybowym



Składniki (dla 2-3 osób)
  • 6 naleśników (bez dodatku cukru), usmażonych np. z tego przepisu (przepisu od Czeladnika nie zdradzam ;-)
  • 500 leśnych grzybów (ja miałam borowiki upolowane na Hali Mirowskiej przez Wybranka, grzyby zbieram jeszcze gorzej niż smażę naleśniki, więc nie porwałam się na grzybobranie)
  • 1 mała cebulka (szalotka będzie super)
  • 1 łyżka masła
  • 4 łyżki gęstej śmietany
  • sól i pieprz do smaku
Naleśników nie musicie oczywiście smażyć specjalnie pod kątem tego dania, to dobry sposób na wykorzystanie zbyt dużej ilości naleśników usmażonych wcześniej.

Przygotowanie
  1. grzyby myjemy, oczyszczamy, kroimy na nieduże kawałki
  2. tak przygotowane grzyby wrzucamy na suchą patelnię z małym ogniem i chwilę podgrzewamy, żeby odparować płyn
  3. w międzyczasie obieramy i drobno siekamy cebulę
  4. gdy płyn odparuje z grzybów, dodajemy na patelnię masło i cebulę, podsmażamy przez kilka minut, mieszając, aż cebula zmięknie
  5. dodajemy śmietanę, mieszamy - powinniśmy uzyskać kawałki grzybów otulone śmietaną, nie pływające w śmietanie
  6. doprawiamy solą i pieprzem
  7. rozkładamy naleśniki pojedynczo na talerzu lub desce, na połowie każdego z nich układamy farsz, przykrywamy drugą połową i składamy na pół
  8.  po nafaszerowaniu wszystkich naleśników, układamy je na suchej patelni i chwilę podsmażamy z obu stron, żeby się podgrzały i nabrały złotego koloru
  9. serujemy od razu po przygotowaniu, moim zdaniem dobrze komponują się z ogórkami kiszonymi i posypane świeżą natką
Smacznego :-)





środa, 2 października 2019

Makaron z sosem z pieczonego kalafiora i grzybami

Sos do makaronu z kalafiora to moje najnowsze odkrycie :-) Pomysł pochodzi z Pinteresta, gdzie szukałam inspiracji do dań z tego warzywa i trafiłam na przepis na "skinny Alfredo", czyli niskokaloryczną wersję sosu Alfredo, składającego się w oryginale z masła, śmietany i parmezanu (przepis na ten sos podawałam całkiem niedawno temu... tzn. wydawało mi się, że niedawno, ale po sprawdzeniu wychodzi na to, że to było już 5 lat temu). Sos przygotowany na bazie klasycznego przepisu jest pyszny. No bo czy coś zrobionego z masła, śmietany i parmezanu w ogóle mogłoby być niepyszne? :-) Nie sądzę.

Wersja "skinny" zrobiona jest z upieczonego w piekarniku kalafiora, którego blenderujemy, doprawiamy solą i pieprzem i mieszamy z makaronem oraz jakimś wyrazistym w smaku dodatkiem. Jest jesień, są grzyby, więc ja dodałam grzyby, a dokładnie borowiki i podgrzybki, które wcześniej poddusiłam z cebulą. Po wymieszaniu sosu z grzybami z makaronem i posypaniu świeżą natką uzyskałam bardzo smaczne danie, sycące, ale nie ciężkie. Polecam zarówno osobom, które szukają mniej kalorycznych alternatyw klasycznych dań, jak i amatorom kreatywnych pomysłów na dania z warzywami. Jeśli nie dodacie masła do duszenia grzybów, danie może być wegańskie.

Makaron z sosem z kalafiora i grzybami



















Składniki (dla 4-5 osób):
  • 500g suchego makaronu (u mnie penne)
  • 1 cały kalafior
  • 2 łyżki oleju
  • 500-600g grzybów leśnych (u mnie podgrzybki i borowiki)
  • 1 nieduża zwykła cebula
  • opcjonalnie 100ml białego wytrawnego wina
  • 1 łyżka masła
  • drobno posiekana świeża natka
  • sól i pieprz do smaku
Przygotowanie:
  1.  z kalafiora usuwamy liście, myjemy, dzielimy na różyczki o podobnej wielkości
  2.  tak przygotowane różyczki rozkładamy na blaszce do pieczenia wyłożonej papierem do pieczenia, skrapiamy 2 łyżkami oleju, oprószamy solą i pieprzem, mieszamy, a następnie równomiernie rozprowadzamy na blaszce
  3. wstawiamy do pieca rozgrzanego do 200 stopni Celsjusza, grzanie od góry i od dołu, bez termoobiegu, a następnie pieczemy ok 25 min, aż się zrumieni
  4. upieczone różyczki kalafiora przekładamy do misy blendera, blenderujemy na gładką masę, ew. doprawiając solą do smaku
  5. grzyby myjemy, oczyszczamy, kroimy
  6. tak przygotowane grzyby wrzucamy na suchą patelnię i na niewielkim ogniu podduszamy kilka minut, aż woda z nich wyparuje
  7. w momencie, w którym grzyby zaczną przywierać do patelni, dodajemy masło i smażymy chwilę grzyby
  8. cebulę obieramy, drobno siekamy i dorzucamy do grzybów, chwilę razem smażymy
  9. dolewany na patelnię wino i czekamy, aż płyn wyparuje, a następnie doprawiamy solą i pieprzem
  10. na patelnię z grzybami przekładamy zblenderowany kalafior i trochę posiekanej natki, mieszamy
  11. ugotowany makaron łączymy z kalafiorowo-grzybowym sosem, posypujemy dodatkową natką i serwujemy
Smacznego :-)



niedziela, 30 czerwca 2019

Proste ciasto z truskawkami

Zorientowałam się, że tegoroczny sezon truskawkowy w zasadzie się kończy. I że nie upiekłam ani jednego ciasta z truskawkami w tym sezonie. Aaale… nie jest jeszcze za późno! :-)

Ten przepis pochodzi z bloga Moje Wypieki, wykorzystuje proste składniki, które pewnie większość z Was ma w domu, i ogólnie bezproblemowy. Zmiksuj, wyłóż ciasto na blaszkę, dodaj owoce (moim zdaniem truskawki można zastąpić dowolnymi innymi owocami), upiecz. Idealny na niedzielny deser, na słodką przekąskę, na śniadanie (idealnie popijane krowim mlekiem lub herbatą).

Proste ciasto z truskawkami



















Składniki (na blachę o wymiarach ok 20x30 cm)
  •  4 duże jajka
  • 1 i 1/4 szklanki cukru
  • 16g cukru waniliowego
  • 1 szklanka oleju słonecznikowego
  • 1 szklanka mleka
  • 2 łyżki proszku do pieczenia
  • 4 szklanki mąki pszennej (u mnie tortowa)
  • kilkanaście truskawek (w oryginalnym przepisie jest 0,5kg, ale ja przy pierwszym razie dodałam mniej, bo nie wiedziałam, jak "zachowa się" ciasto - spokojnie można dodać 0,5kg :-)
Przygotowanie
  1. Truskawki myjemy i usuwamy szypułki, każdą przekrajamy na pół
  2. Jajka i oba rodzaje cukru wrzucamy do miski i miksujemy mikserem do uzyskania jasnej, puszystej masy (ale nie sztywnej piany)
  3. Do tak uzyskanej masy wlewamy strużką najpierw olej, a potem mleko, cały czas miksując
  4. Proszek do pieczenia łączymy z mąką, przesiewamy, a następnie wsypujemy do miski z mokrymi składnikami i ostrożnie mieszamy szpatułką
  5. Piekarnik rozgrzewamy do 170 stopni Celsjusza, grzanie od góry i od dołu
  6. Blaszkę do pieczenia wykładamy papierem do pieczenia, a następnie wlewamy masę, równomiernie rozprowadzając po powierzchni blachy
  7. Na wierzchu ciasta równomiernie rozkładamy połówki truskawek
  8. Wstawiamy do rozgrzanego piekarnika i pieczemy przez 45 min, do tzw. "suchego patyczka"
  9. Upieczone ciasto wyjmujemy z pieca i odstawiamy do wystudzenia
  10. Wystudzone można posypać cukrem pudrem (samo w sobie nie jest szczególnie słodkie)
Smacznego :-)





niedziela, 2 czerwca 2019

Biała lazania z zielonymi szparagami, groszkiem, szpinakiem i pieczarkami

"I wtedy ja, na dany znak, prężąc i śmiejąc się szampańsko, wchodzę, ubrany w biały frak, mówiąc dobry wieczór państwu" - mówił Piotr Fronczewski w skeczu pt. "Cyrk", autorstwa Wojciecha Młynarskiego. Pominę resztę tej opowieści, bo jest mało, a wręcz a-apetyczna, a poza tym mamy dopiero popołudnie, więc z "dobrymi wieczorami" należałoby jeszcze zaczekać ;-)

Nie mogłam się jednak powstrzymać, żeby ten cytat tu przytoczyć, bo bardzo mi do białej lazanii, która robi wrażenie, wjeżdżając na stół niemal jak konferansjer w białym fraku wyłaniający się na pogrążonej w półmroku cyrkowej scenie. Alternatywnie, mogłam przytoczyć cytat z weselnej piosenki "Cała na biało", ale w jej tekście nic o bieli nie ma, więc pomysł upadł.

Żarty na bok. Tegoroczny sezon szparagowy powoli zmierza ku końcowi, zakończmy go więc z przytupem. Biała lazania to dość pracochłonne danie, ale imponuje wyglądem i smakiem. Jak na lazanię (i na skład białego sosu, beszamelu) jest zaskakująco lekka, zapewne dzięki dużej ilości zielonych warzyw. Ja wprawdzie czułam się po niej ociężała, ale to głównie dlatego, że za dużo jej zjadłam. Klasyczna (czerwona) lazania pozostanie moją ulubioną (co pomidor, to pomidor), ale ta biała jest przyjemnym urozmaiceniem.  

Poniższy przepis bazuje na recepturze zaczerpniętej z bloga Broma Bakery.

Biała lazania z zielonymi szparagami, groszkiem, szpinakiem i pieczarkami


Składniki (dla 3-4 osób)

NA SOS
  • 4 łyżki stołowe masła
  • 1/4 szklanki mąki pszennej
  • 2 szklanki mleka
  • szczypta gałki muszkatołowej
  • sól i pieprz do smaku
POZOSTAŁE
  • Świeże platy makaronu na lazanię (można je kupić w dobrze zaopatrzonych supermarketach lub w specjalistycznych sklepach z włoską żywnością) - moim zdaniem świeża sprawdzi się lepiej, bo beszamel nie jest tak skuteczny w nawilżaniu i zmiękczaniu makaronu jak sos pomidorowy, nie ryzykowałabym z suchymi płatami
  • 15 zielonych szparagów, raczej cieńszych (ew. mogą być dzikie, czyli cienkie jak solone paluszki)
  • 1 szklanka mrożonego zielonego groszku
  • duża garść świeżego szpinaku (najlepiej młodego, a jeśli macie "stary" usuńcie twarde części z liści)
  • 250g pieczarek
  • 1 mała zwykła biała cebula
  • 1 ząbek czosnku
  • 125-150 g mozzarelli
  • 2 łyżki oliwy
  • sól i pieprz do smaku

Przygotowanie:

BESZAMEL
  1. do rondelka wrzucamy masło, rozpuszczamy
  2. do rozpuszczanego masła dodajemy mąkę, mieszkamy (trzepaczką najlepiej) i chwilę razem podsmażamy
  3. wlewamy mleko i mieszamy trzepaczką, aż sos zgęstnieje (kiedyś czytałam radę Magdy Gessler, żeby mleko było gorące, bo inaczej zrobią się grudki, ale moim zdaniem może być mleko w temperaturze pokojowej, dużo zależy od tego, czy będziemy stali nad rondlem i sumiennie mieszali trzepaczką, aż sos zgęstnieje)
  4. doprawiamy gałką muszkatołową, solą i pieprzem
  5. zdejmujemy z ognia i odstawiamy
POZOSTAŁE
  1. szparagi myjemy, odłamujemy zdrewniałe końcówki, przekrajamy wzdłuż na pół (no chyba, że są bardzo cienkie, wówczas nie), a następnie na pół w poprzek, oprószamy solą i pieprzem
  2. pieczarki obieramy lub myjemy, kroimy w plasterki (mogą być grube) i wrzucamy na suchą patelnię, dusząc w sosie własnym do odparowania wody
  3. cebulę i czosnek obieramy, drobno kroimy
  4. jak woda z pieczarek odparuje, dodajemy na patelnię 1 łyżkę oliwy i chwilę podsmażamy
  5. następnie dorzucamy cebulę i czosnek i podsmażamy razem z pieczarkami, doprawiamy solą i pieprzem
  6. mrożony groszek zalewamy wrzątkiem, trzymamy 1-2 minuty i odcedzamy
  7. mozzarellę odsączamy z płynu i rwiemy na nieduże kawałki
  8. na dnie naczynia żaroodpornego, w którym będziemy robili lazanię, wlewamy łyżkę oliwy i natłuszczamy naczynie
  9. następnie kładziemy na natłuszczonym naczyniu płaty lazanii, pokrywając je 3-4 łyżkami beszamelu, który równomiernie rozprowadzamy po całej powierzchni płatów, a na sosie układamy 1/3 pokrojonych szparagów
  10. przykrywamy kolejnym płatem makaronu, który również smarujemy beszamelem i rozprowadzamy na nim 1/2 pieczarek, 1/2 groszku i posypujemy połową liści szpinaku
  11. przykrywamy kolejnym płatem makaron, który również smarujemy beszamelem i rozprowadzamy na nim kolejną 1/3 szparagów
  12. przykrywamy kolejnym płatem makaronu, który również smarujemy beszamelem i rozprowadzamy na nim pozostałą część pieczarek, groszku i szpinaku
  13. przykrywam kolejnym płatem makaronu, smarujemy resztką beszamelu, posypujemy porwaną mozzarellą, a na wierzchu układamy resztę szparagów i oprószamy całość lekko solą
  14. przykrywamy folią aluminiową i wstawiamy do piekarnika rozgrzanego do 180 stopni Celsjusza, grzanie od góry i od dołu, bez termoobiegu, na środkową półkę
  15. Pieczemy 30 min, a następnie zdejmujemy folię i pieczemy przez kolejnych 20-30 minut, aż mozzarellą na wierzchu się zarumieni, szparagi na wierzchu będą nadal zielone
  16. Podajemy zaraz po upieczeniu
Smacznego :-)


niedziela, 5 maja 2019

Zupa-krem z białych szparagów z czosnkiem niedźwiedzim

Dziś będzie o białych szparagach. Wolę zielone, bo mają moim zdaniem więcej smaku i lepiej wyglądają. W dodatku znalezienie dobrych białych szparagów wydaje mi się znacznie trudniejsze niż zielonych. Większość białych, które widzę w sklepach lub na straganach jest dramatycznie przerośnięta (a więc na bank łykowata i gorzka), z przesuszonymi końcówkami. Zdecydowanie nieapetyczny to widok.

Ale zdarzają się i lepsze okazy: cienkie, jędrne, apetyczne. Takie udało się zdobyć Wybrankowi na Hali Mirowskiej. Gdy przyniósł je do domu pomyślałam, że fajnie by było zrobić z nich zupę-krem, podobną do tej, którą dawno temu jedliśmy w Berlinie, gdzie spędziliśmy kiedyś pewien kwietniowy weekend. Restauracja, w której jedliśmy tą zupę, już nie istnieje (a przynajmniej nie funkcjonuje jej strona internetowa), ale wspomnienie pozostało. Była to zupa-krem z białych szparagów z dodatkiem czosnku niedźwiedziego. Coś w tym stylu starałam się odtworzyć w domu. Wyszło całkiem smacznie :-)

Zupa-krem z białych szparagów z czosnkiem niedźwiedzim




















Składniki (na dwie duże porcje dla 2 osób lub trzy mniejsze dla 3)
  • pęczek białych szparagów
  • 3 średniej wielkości ziemniaki
  • 1 mała biała cebula
  • 1 łyżka masła
  • 0,7 (ok 3 szklanki) bulionu warzywnego
  • sól i biały pieprz do smaku
  • kilka liści czosnku niedźwiedziego (w mojej doniczce było ich ok 6-7)
  • 3 łyżki oliwy z oliwek
Przygotowanie:
  1. szparagi myjemy,  obieramy, a następnie odłamujemy zdrewniałe końcówki (zginamy lekko szparagi i łamiemy tam, gdzie same pękną)
  2. zdrewniałe końcówki wrzucamy do bulionu warzywnego i gotujemy, aż zmiękną, a następnie wyrzucamy (moim zdaniem fakt, że są zdrewniałe sprawia, że nie nadają się do jedzenia - nawet po ugotowaniu są łykowate)
  3. z pozostałych łodyg szparagów odcinamy delikatnie główki i odkładamy na bok, a resztę siekamy w mniejsze kawałki
  4. ziemniaki obieramy i kroimy w kostkę (może być duża, bo i tak będziemy blenderowali je na krem)
  5. cebulę obieramy i kroimy w kostkę (również w tym przypadku nie przejmowałabym się wielkością kostki)
  6. na dno garnka wrzucamy masło, roztapiamy, dorzucamy surowe ziemniaki i chwilę smażymy, mieszając
  7. do garnka z masłem i ziemniakami dorzucamy cebulę i chwilę smażymy, mieszając
  8. podsmażone ziemniaki i cebulę zalewamy bulionem warzywnym i gotujemy, aż ziemniaki będą miękkie
  9. gdy ziemniaki będą miękkie, dorzucamy do garnka pokrojone łodygi szparagów i gotujemy, aż zmiękną (może to zająć ok 10 min)
  10. blenderujemy zawartość garnka na gładki krem, doprawiamy solą i pieprzem, a na kilka minut przed podaniem (5 powinno wystarczyć) wrzucamy do kremu odłożone wcześniej główki szparagów i chwilę gotujemy, żeby zmiękły, ale się nie rozgotowały
  11. liście czosnku  niedźwiedziego myjemy, drobno siekamy, odkładamy dwie łyżki, a resztę mieszamy z 3 łyżkami oliwy i odrobiną soli, a następnie blenderujemy
  12. zupę nalewamy do talerzy/miseczek, na wierzchu każdej porcji rozprowadzamy oliwę zblenderowaną z czosnkiem niedźwiedzim i posypujemy posiekanym ziołem
Serwujemy z białym wytrawnym winem, można też podać grzanki z białego chleba lub upieczony w piekarniku (aż osiągnie postać chipsa) chudy wędzony boczek.

Smacznego :-) 


piątek, 3 maja 2019

Ziemniaki smażone z zielonymi szparagami i boczkiem

Tegoroczny sezon na szparagi wystartował, co oznacza, że przez najbliższy miesiąc szparagi będą w mojej i Wybranka kuchni codziennie. Najbardziej lubię zielone szparagi upieczone w piekarniku (200 stopni Celsjusza, 15 min) w całości z odrobiną oliwy z oliwek, solą i pieprzem, a do tego jajka sadzone i ziemniaki z wody albo świeży chleb z masłem.

Co roku staram się jednak wrzucić na bloga jakiś nowy przepis, więc już w kwietniu zaczynam przekopywać internet w poszukiwaniu nowych pomysłów. Pomysł na danie, które chcę Wam dziś pokazać, zaczerpnęłam z bloga Smitten Kitchen. Nie jest to typowo wiosenne, lekkie danie. To raczej coś cięższego, smażonego, sycącego...i pysznego :-) Kto nie lubi wędzonego boczku i smażonych ziemniaków?

Oryginalna nazwa tego dania, "hash", oznacza coś krojonego/siekanego/rozdrobnionego. "Hash brown" to tarte na tarce lub drobno posiekane ziemniaki, usmażone na brązowy kolor, podawane w amerykańskich klasycznych barach typu diner na śniadanie. Polski odpowiednik to "krajanka" lub "smażonka". Można do tego dodać cokolwiek, to takie danie z tego, co się nawinie. Ale ziemniaki wydają mi się składnikiem koniecznym, tworzą dobrą bazę.

Ziemniaki smażone z zielonymi szparagami i boczkiem



















Składniki (dla 2-4 osób)
  • 5 niedużych ziemniaków
  • pęczek zielonych szparagów
  • 150g wędzonego boczku (im chudszy, tym lepszy)
  • 1 cebula szalotka
  • 1 łyżka oleju roślinnego
  • sól i pieprz do smaku
Przygotowanie:
  1. ziemniaki obieramy i kroimy w niedużą kostkę (taką jak do krupniku)
  2. cebulę obieramy i drobno siekamy
  3. boczek kroimy w drobną kostkę
  4. szparagi myjemy, odłamujemy końcówkę (w tym miejscu, w którym sama pęknie) i kroimy na kawałki długością odpowiadające kostkom ziemniaków
  5. boczek wrzucamy na patelnie i smażymy na złoto na niedużym ogniu, a następnie zdejmujemy z patelni i odkładamy na bok
  6. na tą samą patelnię, do tłuszczu, który wytopił się z boczku, dolewamy olej, a następnie wrzucamy ziemniaki, solimy i pieprzymy (pół łyżeczki soli i 2-3 szczypty mielonego pieprzu na początek wystarczą, potem można doprawić) i smażymy, mieszając co jakiś czas
  7. ziemniaki powinny ładnie się zrumienić i zmięknąć
  8. gdy zmiękną, ale nie będą jeszcze w 100% gotowe, dorzucamy na patelnię posiekaną cebulę i smażymy razem z ziemniakami
  9. następnie dorzucamy na patelnię posiekane szparagi i smażymy przez 10-15 min, mieszając co chwilę
  10. tuż przed zakończeniem smażenia dorzucamy na patelnię podsmażony wcześniej boczek
  11. gdy ziemniaki i szparagi będą miękkie (ale szparagi nadal zielone, a nie szaro-zielone), wykładamy danie na talerz i od razu podajemy
Wierzch porcji tego dania można posypać świeżo posiekaną natką lub przykryć jajkiem sadzonym :-)

Smacznego :-)



niedziela, 7 kwietnia 2019

Zupa-krem z ziemniaków z czosnkiem niedźwiedzim

Dania powstają z różnych powodów - z oszczędności, z przypadku, z premedytacją, z potrzeby serca. Moje dzisiejsze danie powstało z powodu dostępności produktu sezonowego, a mianowicie czosnku niedźwiedziego. Kilka razy szukałam tego zioła w sklepach i na straganach, ale im bardziej go szukałam, tym bardziej go nie było. Tym razem nie szukałam, więc był. Jakby nigdy nic stał sobie obok bazylii i innych ziół na stoisku owocowo-warzywnym w supermarkecie sieci Supersam w Warszawie. Domyślacie się zapewne, że nie mogłam przejść obojętnie. Zobaczyć świeży czosnek niedźwiedzi na sklepowej półce to trochę jak spotkać jednorożca ;-)



















Czosnek niedźwiedzi ma czosnkowy aromat, a jednocześnie jest raczej rachitycznym ziołem. Trzeba go więc traktować delikatniej niż czosnek w ząbkach, bo poddany zbyt intensywnej obróbce cieplnej w przeciwieństwie do swojego nieniedźwiedziego kuzyna traci charakter. Postanowiłam się stworzyć mu wygodne podłoże, na którym mógłby ten swój charakter zaprezentować w pełnej krasie. Niemal jak Wybranek na sofie ;-) Stanęło więc na gęstej, kremowej zupie ziemniaczanej z dodatkiem mniejszej niż w tradycyjnej francuskiej porowo-ziemniaczanej zupie "potage parmentier" ilości pora, a także lampki białego wina, masła i kozieradki, a wszystko to podlane bulionem warzywnym. Wyszło bardzo fajnie - krem z ziemniaków okazał się być idealnym podłożem dla czosnku niedźwiedziego. Zupa jest prosta i mało czasochłonna, a efekt bardzo przyjemny. Spróbujcie.

Zupa-krem z ziemniaków z czosnkiem niedźwiedzim




















Składniki (dla 4 osób):
  • 1 kg ziemniaków
  • 1 duży por
  • 1 "krzak" czosnku niedźwiedziego
  • 1 łyżeczka kozieradki
  • 1 lampka białego wytrawnego wina
  • 1 czubata łyżka masła
  • 1,5 litra wywaru warzywnego
  • sól i pieprz do smaku
  • opcjonalnie: ziarenka czerwonego pieprzu do dekoracji
Przygotowanie:
  1. ziemniaki myjemy, obieramy i kroimy w dużą kostkę
  2. pora myjemy, kroimy w grube półplasterki
  3. w garnku rozpuszczamy masło, wrzucamy pokrojone ziemniaki i pora, chwilę podsmażamy, mieszając
  4. do garna wlewamy wino, chwilę dusimy
  5. do garnka wsypujemy kozieradkę i wlewamy bulion, przykrywamy i gotujemy aż ziemniaki będą miękkie (ale nadal będą trzymały formę)
  6. wyjmujemy z zupy kilka kostek ziemniaczanych i odkładamy na bok, a zawartość garnka blenderujemy na gładki krem, doprawiamy solą i pieprzem
  7. liście czosnku niedźwiedziego myjemy i drobno siekamy
  8. zdejmujemy garnek z zupą z "ognia", wsypujemy większość pokrojonego czosnku niedźwiedziego, mieszamy
  9. zupę przelewamy do miseczek/talerzy, dekorujemy kilkoma kostkami ziemniaczanymi, kilkoma ziarenkami czerwonego pieprzu (opcjonalnie) i resztą posiekanego czosnku niedźwiedziego, serwujemy
Smacznego :-)



niedziela, 31 marca 2019

Tajskie curry massaman (nazywane też matsaman)

Do styczniowej podróży do Tajlandii nie zdawałam sobie sprawy z istnienia tego curry, mimo, że w restauracjach serwujących dania kuchni tajskiej zdarza mi się bywać raczej często. To trochę dziwne, że to curry, które jest jednym z tajskich klasyków i figurowało w menu większości knajpek i straganów gastronomicznych serwujących ciepłe dania, w jakich byłam w trakcie tej podróży, w Polsce nie spotkałam się z nim ani raz. Po spróbowaniu tego curry w Tajlandii przestałam chcieć jeść inne - najlepsze, jakie jadłam, zaserwowano mi w plażowej restauracji na wyspie Phi Phi. Była to wersja bez mięsa i taką właśnie wersję odtworzyłam w domowych warunkach.

Jak przystało na tajskie curry, massaman curry (funkcjonuje też czasami pod nazwą matsaman) powstaje na bazie pasty curry z dodatkiem różnych sosów i przypraw, kilku rożnych warzyw i mięsa (występuje też w wersji wegetariańskiej). Co sprawia, że curry matsaman jest takie pyszne? Wyrazisty smak, bogactwo przypraw (kmin rzymski, kolendra w ziarnach i świeża, goździki, kardamon, tajskie papryczki chili, galangal, skórka z limonki, trawa cytrynowa, itd.) i...ziemniaki :-) Kompletując składniki na to danie, sprawdziłam, czy w Polsce można dostać składniki, które w Tajlandii są bardzo popularne, a w Polsce rzadko spotykane: świeży galangal, skórka z limonki kaffir, korzenie świeżej kolendry. Ku mojej uciesze wiele z nich znalazłam w sklepie internetowym slodkokwasny.com - udało mi się tam kupić galangal, świeżą trawę cytrynową i tajskie zielone i czerwone papryczki, które wykorzystałam do przygotowania curry matsaman. Oprócz tego kupiłam też wężową zieloną fasolkę i mini zielone bakłażany, które przypominają winogrona, które wykorzystałam do przygotowania zielonego curry. Fajnie, że jest taki sklep i mam nadzieję, że będą kiedyś oferowali świeże limonki kaffir.

Przepis, z którego korzystałam, pochodzi z książki, którą przywiozłam sobie z wyprawy do Tajlandii, pt. "Simple Thai food. classic recipes from the Thai home kitchen" autorstwa Leela Punyaratabandhu. Do przepisu wprowadziłam małe modyfikacje związane z dostępnością (lub niedostępnością) składników w Polsce. Niech Was nie przeraża bardzo długa lista składników - warto!

Tajskie curry massaman (matsaman)



















Składniki (dla 6 osób)

NA PASTĘ
  • 1,5 łyżki ziaren kolendry, podprażonych wcześniej na suchej patelni
  • 2 łyżki nasion kminu rzymskiego, podprażonych wcześniej na suchej patelni
  • 4 goździki, podprażone wcześniej na suchej patelni
  • 2 ziarna kardamonu
  • 1 łyżeczka ziaren białego pieprzu (jeśli nie uda Wam się dostać ziaren, dodajcie 1/3 łyżeczki mielonego)
  • 1 świeża czerwona tajska papryczka chili* (do kupienia w supermarketach z bogatą ofertą warzyw, bywają w Kuchniach Świata i w sklepie internetowym Masala; w oryginalnym przepisie jest 5 suszonych tajskich długich papryczek chili, namoczonych we wrzątku - po dodaniu 1 świeżej danie było średnio ostre, myślę, że 5 to by było zdecydowanie za dużo dla mnie i moich współbiesiadników)
  • 2 świeże zielone tajskie papryczki* (bo takie miałam ;-) w oryginalnym przepisie jest 6 suszonych papryczek typu "bird's eye", namoczonych we wrzątku, bez nasion)
  • 1 łyżeczka soli
  • 2  łyżki drobno posiekanego świeżego galangala (trundno go dostać w Polsce, można ew. zastąpić świeżym imbirem)
  • 2 łyżki drobno posiekanej świeżej trawy cytrynowej (dostępna w formie mrożonej w dobrze zaopatrzonych sklepach z żywnością egzotyczną, ale można znaleźć również świeżą, np. we Frisco)
  • 2 łyżeczki drobno posiekanej skórki z limonki (obieram limonkę ze skórki za pomocą obieraczki do warzyw, starając się obierać ją cienko; w oryginalnym przepisie jest limonka kaffir, której niestety nie udało mi się znaleźć w Polsce)
  • 2 łyżeczki pasty krewetkowej (do kupienia w sklepach z żywnością egzotyczną)
  • 2 łyżki drobno posiekanych łodyżek świeżej kolendry (dobrze jest kupić kolendrę w pęczku, z solidnymi łodyżkami, bo ta kupiona w doniczce ma niestety zbyt rachityczne łodyżki; kolendrę w pęczkach można kupić np. we Frisco)
  • 10 (małych) posiekanych ząbków czosnku
  • 3-4 posiekane szalotki
*jeśli nie uda Wam się kupić tajskich papryczek chili, wykorzystajcie takie, jakie uda Wam się kupić - zaczęłabym od 1 całej papryczki (nietajskie są większe niż tajskie), a jeśli po ugotowaniu danie będzie za mało pikantne, dodałabym więcej drobno posiekanej świeżej papryczki chili


NA CURRY
  • pasta curry z podanych powyżej składników
  • 1 łyżka oleju roślinnego
  • 1 puszka pełnotłustego mleczka kokosowego
  • 1 puszka bulionu drobiowego (po wlaniu mleczka do garnka, wykorzystujemy opróżnioną puszkę, żeby odmierzyć bulion) lub 1 puszka wody i 1 kostka bulionowa lub 1 puszka wody i 2 płaskie łyżeczki azjatyckiego bulionu z kurczaka w proszku (do kupienia np. w sklepie slodkokwasny.com)
  • 1 laska cynamonu
  • 3 ziarna kardamonu
  • 2 gwiazdki anyżu
  • 2 łyżki stołowe pasty z tamaryndowca (do kupienia w sklepach z żywnością egzotyczną lub dobrze zaopatrzonych supermarketach)
  • 3 łyżki sosu rybnego (nasza nauczycielka z kursu gotowania, na którym byliśmy w trakcie podróży do Tajlandii, określała go mianem "Bangkok sauce", nawiązując do - podobno - charakterystycznego zapachu tego miasta; my częściej niż zapach starej ryby czuliśmy w Bangkoku charakterystyczny słodkawy zapach ścieków ;-)
  • 1 czubata łyżka cukru palmowego (do kupienia w sklepach z orientalną żywnością) lub cukru trzcinowego
  • 2 łyżki przecieru pomidorowego (to jest moja własna inicjatywa, inaczej sos ma brzydki, brązowawy kolor)
  • 2 nieduże szalotki
  • 4-5 łyżek prażonych orzeszków ziemnych (mogą być albo uprażone w domu, albo kupne - są takie w puszkach, prażone bez soli i tłuszczu)
  • 3 duże ziemniaki
  • 2 marchewki
  • 2 duże garści groszku cukrowego (w sezonie letnim może to być zielona fasolka szparagowa)
  • opcjonalnie: 2 piersi kurczaka zagrodowego i/lub kilka kolb młodej kukurydzy
  • drobno posiekana świeża kolendra (tym razem listki, mogą być oderwane z łodyżek, które wcześniej wykorzystaliśmy do pasty) do posypania


Przygotowanie:
  1. ziarna kolendry, kminu i goździki podprażamy na suchej patelni
  2. normalnie pastę curry przygotowuje się w moździerzu, mozolnie rozcierając składniki kamiennym tłuczkiem, natomiast ja postanowiłam sobie tego oszczędzić i wszystkie składniki pasty wrzuciłam do wysokiego plastikowego naczynia, które należy do akcesoriów dołączonych do ręcznego blendera (i służy pewnie głownie do robienia koktajli), a następnie przy użyciu ręcznego blendera zrobiłam z tych składników gładką pastę - polecam taki sposób, nie tylko osobom równie leniwym, jak ja ;-)
  3. laskę cynamonu, ziarna kardamonu i gwiazdki anyżu prażymy na suchej patelni przez kilka minut, a następnie zdejmujemy z patelni
  4. na dno głębokiej patelni lub rondla (to może być to samo naczynie, w którym wcześniej prażyliśmy przyprawy) wlewamy olej, dodajemy pastę curry i mleczko kokosowe, a następnie gotujemy, do momentu, aż pasta rozpuści się w mleczku
  5. dodajemy bulion (lub wodę i kostkę/bulion w proszku) i doprowadzamy do wrzenia
  6. dorzucamy uprażone przyprawy, pastę z tamaryndowca, sos rybny, cukier palmowy i przecier pomidorowy, mieszamy
  7. ziemniaki i marchew myjemy, obieramy i kroimy (ziemniaki w dużą kostkę, marchew w grubsze plasterki) i wrzucamy do garnka
  8. szalotki obieramy, kroimy w cienkie piórka i dorzucamy do garnka
  9. jeśli dodajecie świeże kolby młodej kukurydzy (ze słoika się nie nadają), trzeba je umyć, pokroić na mniejsze kawałki i dorzucić do garnka
  10. jeśli dodajecie mięso, piersi z kurczaka trzeba umyć, oczyścić i pokroić w niedużą kostkę (mniejszą niż ziemniaki) i dorzucić do garnka
  11. wsypujemy do garnka prażone orzeszki ziemne
  12. gotujemy aż warzywa  będą al dente, ew. doprawiamy solą i dodatkową świeżą papryczką chili, jeśli danie jest za mało słone/ostre
  13. groszek cukrowy myjemy, kroimy na pół i dorzucamy do garnka na kilka minut przed zakończeniem gotowania, żeby się zblanszował i zmiękł, ale żeby nie stracił koloru
  14. podajemy od razu po zakończeniu gotowania, posypując po wierzchu świeżą kolendrą
  15. serwujemy jak zupę z dużymi kawałkami warzyw - w głębokich talerzach lub miseczkach
Smacznego :-)



niedziela, 24 lutego 2019

Tajlandia - co zjeść na Półwyspie Krabi?

W poprzednim poście opowiedziałam Wam, dlaczego wybraliśmy się na wakacje do Tajlandii oraz co zobaczyliśmy. Tym razem chciałabym podzielić się z Wami moimi wrażeniami dotyczącymi tamtejszej oferty gastronomicznej.

Naszą podróż do Tajlandii rozpoczęliśmy od Bangkoku. Byliśmy tam krótko, zjedliśmy zaledwie kilka posiłków, więc za wiele do powiedzenia na temat kultury kulinarnej tego miejsca nie mam, natomiast chętnie podzielę się wrażeniami z kilku miejsc, w których jedliśmy. Nasz pierwszy posiłek w tym mieście był królewski, bo odbył się w restauracji Blue Elephant, serwującej "królewską kuchnię tajską". Miejsce to należy do międzynarodowej sieci stworzonej przez legendarną tajską szefową kuchni, Nooror Somany Steppe. Restauracja ta mieści się w eleganckiej, wolnostojącej willi, ze starannie urządzonym wnętrzem i "dress code'm" (panów nie wpuszczają w spodenkach odsłaniających kolana), mieszczącej się w dzielnicy biznesowo-hotelowej, bardzo blisko stacji metra Surasek. Poszłam w klasyki, zamawiając szaszłyki z piersi kurczaka z fistaszkowym dressingiem oraz makaron pad thai, które były smaczne, ale...nie rzucały na kolana. Wybranek zamówił przystawkę i danie główne z owoców morza, które były smaczne, ale również nie rzucały na kolana. Większe wrażenie niż same dania zrobił na nas rachunek, ale jako że był to nasz pierwszy wakacyjny wieczór w wielkim mieście, puściliśmy to w niepamięć. Początek urlopu to przecież nie czas na liczenie ;-) Niestety, byliśmy tam wieczorem, a oświetlenie było tak słabe (w zasadzie siedzieliśmy w półmroku), że żadnego nadającego się do pokazania zdjęcia nie udało się nam zrobić.

Drugiego dnia pobytu zjedliśmy lunch w zoo i ze wszystkich posiłków spożytych w Tajlandii o tym chyba najbardziej chcielibyśmy zapomnieć. Po powrocie z zoo "odreagowaliśmy" gastronomicznie, udając się na kolację do małej knajpki Tealicious Cafe, serwującej dania kuchni tajskiej. Próbowaliśmy słynnej sałatki z papai (papaya salad), która w tym miejscu jest serwowana w kilku odmianach (co nie jest wyjątkowe - różne kombinacje na temat tej sałatki można znaleźć w wielu miejscach), zielonego curry i deseru z ryżu ugotowanego "na lepko" z mlekiem kokosowym i cukrem, serwowanym ze świeżym mango (mango sticky rice). Papaya salad składa się z zielonego owocu papai pokrojonego w cienkie paski (jest specjalna technika krojenia tego owocu), pomidorów, zielonej fasolki przypominającej szparagową, pokrojonej w cienkie paseczki marchewki, suszonych krewetek (których ja nie jestem w stanie jeść, bo przypominają mi karmę dla żółwi czerwonolicych, które kiedyś mieszkały w akwarium w moim i mojej siostry pokoju), czerwonej papryczki chili, orzeszków ziemnych i dressingu na bazie azjatyckich sosów. Bardzo mi smakowała (z wyjątkiem rzeczonych krewetek). Była orzeźwiająca, a jej pikantność (którą można regulować - obsługa zwykle pyta, jak ostrą podać sałatkę, "little spicy" jest dla mnie ok, cokolwiek ponad to - niestety nie) nie przeszkadzała mi, mimo wysokiej temperatury wokół.






























Z Bangkoku pojechaliśmy na Półwysep Krabi, gdzie kilka dni spędziliśmy w miejscowości Ao Nang. Na miejsce dotarliśmy wieczorem, już po zmroku, zostawiliśmy bagaże w hotelu i poszliśmy "w miasto", w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Trafiliśmy na mały nocny market (mały, bo w Ao Nang jest też duży nocny market, z bramą z odpowiednim neonem i dużą powierzchnią), gdzie rozpoczęliśmy eksplorowanie ulicznej kuchni. Raczej ostrożnie (smażone) rozpoczęłam przygodę z tajskim ulicznym jedzeniem, wybierając w pad thai'a, który był ok.
















Próbowałam w Google Maps zlokalizować ten mały nocny market, ale niestety zdjęcia wykorzystywane w street view są sprzed kilku lat i na miejscu tego małego marketu, na którym byliśmy, pokazuje coś w stylu klepiska. Aby znaleźć to miejsce, trzeba z centrum Ao Nang iść główną drogą wzdłuż plaży i w pewnym momencie zobaczycie po prawej stronie kilka straganów, znajdujących się między sporym budynkiem oznaczonym jako Tourist Information a sporym supermarketem (regały z alkoholem są w oknach i jest ich dużo, to może być znak rozpoznawczy). Tam też pierwszy raz próbowałam lodów z wody z młodego kokosa, serwowanych w miseczce zrobionej z połówki kokosa i z "zeskrobanym" ze ścianek miękkim miąższem kokosowym (ma konsystencję galaretki), które bardzo mi posmakowały. Lepsze lody kokosowe były jednak na dużym nocnym markecie, w znajdującym się jakieś 20 min jazdy samochodem od Ao Nang Krabi Town, na który wybraliśmy się którejś soboty. Market w Krabi Town jest naprawdę duży, warto się tam wybrać, bo oferta ulicznych dań jest znacznie szersza niż w Ao Nang, a jednocześnie można tam zaopatrzyć się również w pamiątki.















































































































Do najpopularniejszych dań serwowanych na nocnych marketach, na których miałam okazję być w Tajlandii, należą różnego rodzaju szaszłyki. Najlepsze moim i Wybranka zdaniem były albo te z piersi kurczaka, albo z wieprzowiny. Było sporo propozycji z parówkami (wygląda na to, że Tajowie kochają parówki jeszcze bardziej, niż Polacy ;-) Słabo (zdaniem Wybranka, bo ja za owocami morza ogólnie nie przepadam) wypadały kalmary i krewetki. Ciekawe były tajskie "kiełbaski" w kształcie kulek, z wieprzowiny wymieszanej z ryżem. Sporo było też stoisk z różnego rodzaju curry, smażonymi makaronami, przekąskami smażonymi w głębokim tłuszczu czy rybami z grilla. Wśród słodkich przysmaków dominowały wspominane już lody kokosowe i tajskie naleśniki oraz świeże owoce, obrane i pokrojone, sprzedawane w plastikowych kubkach. A propos plastiku - miałam wrażenie, że Tajowie za śmiecenie obwiniają turystów, tymczasem oni sami zużywają bardzo dużo plastiku. Każda najmniejsza przekąska kupowana na nocnym markecie jest pakowana w jakiś plastik - curry i szaszłyki w woreczki, makarony w plastikowe miski, a wszystko to jest podawane z plastikowymi sztućcami. Wszystkie napoje również są serwowane w plastiku - oprócz kubka z przykrywką i słomką często pakuje się je też w specjalną torebeczkę (nie widziałam takich w Europie), która umożliwia niesienie napoju w reklamówce, a nie w dłoni. Pomyślałam, że nawet jeśli turyści przestaną śmiecić i jeśli cała Europa ogólnie przestanie generować duże ilości plastikowych odpadów, jeśli Azja nie zmieni swoich nawyków, wysiłki ludzi z innych stron świata nie przełożą się na jakąś większą poprawę stanu mórz, bo więcej plastikowych śmieci i tak produkuje Azja...

Wracając do Ao Nang, muszę przyznać, że oferta gastronomiczna tego miejsca jest bardzo bogata. Naturalnie jest tam dużo miejsc, w których można zjeść dania kuchni tajskiej. Naszym zdaniem najlepsze jest Krua Ao Nang Cuisine, ze stolikami z widokiem na plażę i żywym kogutem, który pieje co chwilę. Byliśmy tam kilka razy, udało nam się zająć stolik przy balustradzie, więc mieliśmy fajne widoki. Mają smaczne różne rodzaje curry (np. z kurczakiem i kawałkami mango), dobre szaszłyki satay i sałatkę z papai. Odkryciem była dla mnie "tajska sałatka ziołowa", która w zasadzie powinna nazywać się "tajską sałatką z nerkowców". Składała się z dużej ilości usmażonych nerkowców z dodatkiem trawy cytrynowej, tajskiej szalotki, tajskiej bazylii i chili. Smaczna, ale też bardzo sycąca ze względu na dużą ilość orzechów (spokojnie 2 garści), a więc na przystawkę dla jednej osoby średnio się nadaje. Wybranek testował różnego rodzaju dania z owoców morza, w tym z popularnych na Półwyspie Krabi krabów, ale nie wypowiadał się zbyt pochlebnie o daniach z kalmarów (jego zdaniem kalmary były zbyt długo poddawane obróbce cieplnej i przez to były gumowate) i krewetek (tu z kolei problemem było to, że były serwowane w formie nieoczyszczonej, co oznaczało, że gdy były podane w formie curry, trzeba było grzebać w daniu, żeby je oczyścić, tak z pancerzyka, jak z wnętrzności...).

























































W Ao Nang było także sporo knajp serwujących dania hinduskie (byliśmy w Bawarchi Delight, gdzie jadłam najlepszy chlebek naan z czosnkiem w życiu i bardzo dobre aloo ghobi) lub dania kuchni międzynarodowej. Sporo było miejsc serwujących pizzę, np. z sieci The Pizza Company, gdzie można było zjeść...różową pizzę, kształtem przypominającą kwiat. 
















Oczywiście nie mogłam jej nie zamówić. Była z wieprzowiną i słodkim sosem. Nie była dobra. Wybranek zamówił jakąś mniej "kreatywną" i nie narzekał. Ta różowa pizza to była specjalna edycja na Chiński Nowy Rok (w tym roku wypadł 5 lutego), nazywała się "Chinese Fusion Pizza". Jak zapytałam wujka Google'a, dowiedziałam się, że określenie "Chinese Fusion" jest interpretowane jako "dużo różnych przypadkowych dodatków, bez jakiejś spójnej koncepcji". To by się nawet zgadzało.

Pod względem doświadczeń kulinarnych najbardziej podobała mi się lekcja gotowania. W Ao Nang i Krabi Town jest wiele miejsc, gdzie można się na taką lekcję zapisać, my zdecydowaliśmy się na Smart Cook Krabi. Z naszego hotelu busem zostaliśmy zabrani do miejscowości znajdującej się między Ao Nang a Krabi Town (nie mam pojęcia, jak się nazywała). Najpierw pojechaliśmy na zadaszony targ spożywczy, gdzie nasz przewodnik - niestety bardzo zdawkowo - opowiedział nam trochę o tajskich produktach, m.in. o mini bakłażanach (fioletowych, wyglądających jak miniaturki tych, które znamy w Europie, oraz zielonych, które bardziej przypominają winogrona), świeżym zielonym pieprzu, trawie cytrynowej, żółtym i zielonym mango, itd. Szkoda, że to było zrobione w biegu, bo wyprawa na targ w towarzystwie znającego się na lokalnych produktach i umiejącego o nich opowiadać przewodnika, to bardzo fajne doświadczenie, o czym mogliśmy przekonać się w trakcie wyprawy do Izraela.
























































































Z targu pojechaliśmy do wiejskiej osady, gdzie w zadaszonej, ale nadal otwartej kuchni na podwórzu jednego z domów przez kilka godzin gotowaliśmy i pałaszowaliśmy tajskie dania. Nasza nauczycielka przekazała nam szereg prostych i przydatnych wskazówek, po lekcji, na maila, dostaliśmy wszystkie przepisy. Jedzenie, które ugotowaliśmy pod jej czujnym okiem, było najlepszym tajskim jedzeniem, jakie jadłam w trakcie całego pobytu w Tajlandii. Mogliśmy wybrać z listy kilkunastu dań, co chcemy ugotować: ja zrobiłam sałatkę z papai, pad thai, zupę z mleka kokosowego z kurczakiem, świeże sajgonki (spring rolls), zieloną pastę curry i zielone danie curry z kurczakiem oraz lepki ryż z mango. Wybranek robił inną zupę i inne curry, a na deser wybrał banana gotowanego w mleku kokosowym. Serdecznie Wam polecam korzystanie z lekcji gotowania w trakcie bliższych i dalszych podróży, to bardzo fajne doświadczenie, nie tylko dla osób, które pasjonują się gotowaniem, ale dla każdego, kto choć od czasu do czasu gotuje.




































































































Po kilku dniach spędzonych w Aon Nang przemieściliśmy się na Railay Beach, gdzie zatrzymaliśmy się w resorcie zlokalizowanym na zachodniej części plaży i kontynuowaliśmy przygodę z tajską kuchnią. Trafiliśmy m.in. do Railay Family Restaurant, która znajduje się przy głównej alejce restauracyjno-handlowej  na tej plaży. Można tam zjeść całkiem smaczne tajskie jedzenie w luźnej atmosferze, a przy grillu stoi człowiek, który wygląda jak młodsza wersja balijskiego szamana Ketuta z filmu "Jedz, módl się, kochaj" :-) Jeśli poczujecie przesyt kuchnią tajską, możecie wpaść do miejsca, które nazywa się Railay Thai Cuisine, gdzie serwują pizzę z pieca opalanego drewnem, przygotowywana przez tajskiego pizzero w sile wieku. Fajny jest Tew Lay Bar, ale raczej ze względu na lokalizację (na końcu ścieżki biegnącej wzdłuż wybrzeża we wschodniej części Railay Beach), bo jedzenie wybitne nie jest (wydaje mi się, że za każdym razem, gdy ktoś coś zamówi, obsługa wsiada na skuter i jedzie do najbliższej pełnoprawnej restauracji, najwyraźniej tego samego właściciela, i przywozi stamtąd jedzenie, ale mogę się mylić ;-) Popularny jest The Last Bar, gdzie my akurat nie jedliśmy, ale poszliśmy tam obejrzeć walkę muai thai.






















Poza knajpami eksplorowaliśmy też ofertę okolicznych sklepików. Zrobiliśmy sobie np. degustację tajskich chipsów i chrupek - wybór jest naprawdę imponujący - od klasycznych solonych, przez krewetkowe, o smaku wieprzowiny w sosie barbecue i kurczaka w sosie słodko-pikantnym, po zestawy chrupek zrobionych z różnego rodzaju ziemniaków (zwykłych, słodkich, taro i fioletowych). Raj dla entuzjastów chipsów :-) Jedliśmy też sporo świeżych owoców, ja głównie żółte mango, bo bardzo je lubię, ale próbowaliśmy też zielonego mango z płatkami chili, całkiem przyjemne.






























Jedynym (poza niezbyt higienicznymi warunkami przygotowywania posiłków, które na szczęście nie spowodowały u nas żadnych rewelacji żołądkowych) negatywnym aspektem kulinarnym naszego pobytu w Tajlandii były... ceny wina. Schłodzone białe wino to alkohol, po który najchętniej sięgamy w trakcie wakacji. Tymczasem w Tajlandii za bardzo podrzędne białe wino trzeba zapłacić min. równowartość 50 zł. To nie jest kraj dla entuzjastów wina.

Pod względem kulinarnym, wyprawa na Półwysep Krabi była bardzo udana. Utwierdziłam się w przekonaniu, że bardzo lubię kuchnię tajską, poznałam nowe dania (jak np. wegetariańska wersja curry massaman, z ziemniakami, które stało się moim ulubionym curry, czy wspomniana "tajska sałatka ziołowa"), spróbowałam różnych wersji znanych mi wcześniej dań, nauczyłam się gotować kilka z nich. Z Tajlandii przywiozłam sobie dwie książki kucharskie w języku angielskim, z których przepisy będę wypróbowywała, jak tylko znowu będę miała ochotę na tajskie jedzenie po 2,5 tygodniach spędzonych na Krabi ;-)

piątek, 1 lutego 2019

Tajlandia - jak to się stało, że tam pojechaliśmy?

Poza kuchnią hinduską, wietnamską i japońską (szególnie sushi, a ostatnio także ramen), kuchnia tajska wydaje mi się jedną z najbardziej popularnych w Warszawie kuchni rodem z Azji. Popularne jest również coś, co nazywa się "kuchnią chińską", ale tu z kolei wydaje mi się, że określenie to służy jako worek, do którego wrzuca się masę rzekomo chińskich, a w rzeczywistości mających niewiele wspólnego z kulturą kulinarną Państwa Środka dań.

Mój tryb pracy, szczególnie w drugiej połowie ubiegłego roku, sprawił, że z Wybrankiem staliśmy się regularnymi klientami platform umożliwiających zamawianie jedzenia z dostawą do domu. Nasze kolacje stanowiła często albo pizza, albo dania kuchni tajskiej (hinduskiej rzadziej, bo Wybranek nie jest największym fanem). Wybierając się na posiłek "na mieście", swoje kroki często kierujemy do tajskich restauracji, których w Warszawie w ciągu ostatnich lat przybyło (z czystym sumieniem mogę polecić Basil & Lime przy ul. Puławskiej, kilka dobrych dań jest też w karcie Thaisty przy Placu Bankowym, nieźle radzi sobie też Thai Street na Służewcu, skąd często zamawiamy dania z dowozem, ale bywamy tam też osobiście). 

Te dywagacje mają służyć wyjaśnieniu, dlaczego na cel naszego bardzo wyczekiwanego urlopu (ostatnią dłuższą przerwę w pracy mieliśmy jesienią 2017, kiedy byliśmy nad jeziorem Garda) wybraliśmy właśnie Tajlandię: bo chcieliśmy spróbować autentycznej kuchni tajskiej i niejako zweryfikować naszą bazującą na warszawskich doświadczeniach sympatię dla tej kuchni. Nie bez znaczenia była również chęć odwiedzenia części świata, w której jeszcze nigdy nie byliśmy oraz odpoczynku w rajskich warunkach po miesiącach wytężonej pracy. Tajlandia wydawała nam się też bezpiecznym wyborem dla osób, które swoje wakacje spędzały dotychczas głównie w Europie, z jednym wyjątkiem (Izrael), a to z uwagi na rozwiniętą infrastrukturę turystyczną w tym kraju i dobre doświadczenia naszych znajomych, którzy już tu byli.

Gdy już wybraliśmy cel naszej podróży, przyszedł czas na rezerwację biletów lotniczych i noclegów. Zdecydowaliśmy się na lot z Warszawy do Bangkoku przez Dohę, katarskimi liniami, oraz na lot z Singapuru do Warszawy, również przez Dohę i również katarskimi liniami. O takim, a nie innym wyborze zadecydowała cena, dążenie do komfortowych warunków podróży oraz chęć zobaczenia nie tylko kawałka Tajlandii, ale także Singapuru, skoro już lecimy na drugi koniec świata. Istnieją bezpośrednie/bezprzesiadkowe połączenia Warszawa-Bangkok i Singapur-Warszawa, ale albo były realizowane przez linie lotnicze, którym zupełnie nie ufam, albo były bardzo kosztowne. Można kupić bilety z przesiadką tańsze niż te, które my kupiliśmy, ale wówczas czas oczekiwania na przesiadkę może wydłużyć się do kilkunastu godzin, a tego chcieliśmy uniknąć. Ostatecznie mieliśmy ok 5h oczekiwania (miały być 3h, ale połączenie z Doha do Kataru było opóźnione) w drodze do Tajlandii i ok 1,5h w drodze powrotnej do Warszawy. Sam lot trwa kilkanaście godzin, upłynął nam na oglądaniu filmów (w katarskich liniach każdy pasażer ma własny telewizorek) i drzemkach, przerywanych serwowanymi przez personel pokładowy posiłkami i przekąskami. Podobało mi się to, że linie zadbały o poduszki i koce dla każdego pasażera, a na linii Doha-Bangkok dostaliśmy dodatkowo skarpetki i opaski na oczy, żeby było nam łatwiej zasnąć.

Kolejną zagwostką był wybór docelowego miejsca wypoczynku. Bangkok to ogromne miasto, zamieszkiwane przez poand 9 milionów osób (jak podaje Wikipedia), czyli kilkanaście proc. populacji całego kraju, ale z większości zestawień topowych atrakcji wynikało, że za dużo do zobaczenia tam nie ma (takie odniosłam wrażenie po lekturze tych zestawień, w których cały czas przewijały się te same atrakcje). W tajskiej stolicy zaplanowaliśmy 2 pełne dni pobytu (plus ok 1/2 dnia w dniu przylotu i wylotu). Wystarczyło nam to na obejrzenie Wielkiego Pałacu Królewskiego, świątyni Wat Phra Keawchińskiej dzielnicy i ulicy backpackerów oraz na...wizytę w podmiejskim zoo, w którym można było nakarmić żyrafy. Ta wyprawa do zoo była męcząca, od hotelu do wejścia do zoo dojazd trwał 3h (w jedną stronę), a był to jeden z naszych pierwszych dni funkcjonowania w warunkach tajskich upałów. Dojechawszy na miejsce zorientowaliśmy się, że nie jest to atrakcja szczególnie popularna wśród przybyszów spoza Azji. Ale moment, w którym mogliśmy z bliska zobaczyć żyrafy i je nakarmić wynagrodził nam trudy podróży. Oprócz karmienia żyraf fajna była przejażdżka autem na około zoo, które otacza coś w rodzaju parku safari - są tam różne gatunki zwierząt w warunkach naśladujących naturalne, które można oglądać z auta. Zdecydowanie nie podobały mi wię natomiast różnego typu pokazy ("shows") - w cenie naszego biletu był pokaz orangutanów, fok, słoni i...ni stąd ni z owąd... pokaz wojskowych pojazdów. Poszliśmy na pokaz orangutanów i z reszty zrezygnowaliśmy - pękająca w szwach widownia, bardzo hałaśliwa muzyka, niezrozumiałe dla nasz sztuczki, umęczone zwierzęta. Po prostu nas to nie bawiło, a dodatkowo tak duży tłum powodował u mnie poczucie zagrożenia (przypomniało mi się stwierdzenie mojej znajomej Chinki, która Polskę określiła mianem "pustego kraju", wyjaśniając potem, że u nas jest tak mało ludzi).

































































Moje ogólne wrażenia z Bangkoku są takie, że jest to miasto olbrzymich kontrastów (obok siebie stoją wypasione apartamentowce i rozwalające się budki ze starych desek, nawet w dzielnicy biznesowej), bardzo podporządkowane ruchowi samochodowemu, niezbyt czyste (mam tu na myśli zarówno brud na ulicach, jak i stan powietrza), ale jednocześnie interesująco odmienne o od wszystkiego, co wcześniej widziałam, i z bardzo dobrą komunikacją publiczną. 

Bangkok był pierwszym przystankiem, początkiem naszej podróży. Sporo czasu zajęło nam podjęcie decyzji, gdzie pojedziemy dalej - byliśmy zdecydowani na rajskie wysepki, ale jest ich tak wiele, że wybór wcale nie był prosty. Konsultowaliśmy się z naszymi znajomymi, którzy już w tej części świata byli i ze znajomymi znajomy i doszliśmy do wniosku, że nie chcemy jechać na Puket, bo odpoczywanie w zatłoczonym miejscu nas mało interesuje. Niestety to w bardzo ograniczonym stopniu zawęziło wybór miejsc. 

Ostatecznie stanęło na Półwyspie Krabi, a konkretnie na mieście Ao Nang i na Railay Beach. Najbliższe lotnisko znajduje się w Krabi Town, gdzie dostaliśmy się z Bankoku, korzystając z tajskich linii lotniczych (na marginesie, jeszcze nigdy nie widziałam tak pięknie zrealizowanego video z instrukcjami dot. zachowania na pokładzie samolotu w sytuacji zagrożenia, sami zobaczcie: https://youtu.be/g30_uPuzQT8). Krabi Town jest miastem bardzo dobrze skomunikowanym z okolicznymi plażami i wysepkami, ma fajny nocny market, ale jest też miastem brzydkim. Ao Nang również nie jest piękne (jak mówi moja siostra-architekt: Azja słynie z architektury sakralnej i przyrody, nie z architektury miejskiej), ale jest bardziej zielone, a przez to bardziej przyjemne dla oka. Na Półwyspie Krabi przywitała nas ulewa (mimo, że styczeń to pora sucha), która rozpoczęła się, gdy tylko wyszliśmy z terminala i zaczęliśmy rozgłądać się za taksówką do Ao Nang. Ostatecznie żadnej taksówki nie znaleźliśmy (Wybranek mówi, że mogło to mieć związek z porą dnia - po 19 (zmrok zapada tu o tej porze roku przed 19). Znaleźliśmy jednak busik, który - po odczekaniu jakiejś godziny i przesiadce do mniejszego auta - zabrał nas do Ao Nang. 














































Ao Nang to kurort położony nad morzem, z dużą i całkiem fajną plażą. Po obejrzeniu filmików na You Tube o tym miejscu, spodziewaliśmy się gorszych widoków. Wniosek z tego taki, żeby ufać You Tuberom ;-) Ani plaża w Ao Nang ani inne, na których byliśmy, nie jest miejscem, na którym można osiągnąć stan "zen". I nie chodzi tu o tłok, ale o ryk silników "longboatów", czyli drewnianych łodzi mieszczących ok 8-10 pasażerów, wyposażonych w silniki spalinowe, które nie tylko hałasują, ale też emitują czarny dym. W godzinch od 8-9 rano do zmroku w zasadzie bez przerwy kursują między plażami, nawet odpływ im nie przeszkadza. Trochę spokojniej jest na mniejszych plażach, jak np. na wyspach Phi Phi lub na wyspie Po Da, gdzie wybraliśmy się na krótkie wycieczki (na Phi Phi promem z Krabi Town, na Po Da "longboatem" z Ao Nang). 



































Nie jesteśmy entuzjastami plażowania i ekspozycji na słońce raczej unikamy. Nie oznacza to jednak, że nie lubimy sobie poleżeć i nic nie robić - to był jeden z celów naszej wycieczki: odpoczynek. Trochę więc leżeliśmy (w cieniu), trochę eksplorowaliśmy plaże (przechodząc z jednej do drugiej podczas odpływu lub górzysto-dżunglowymi ścieżkami) i inne okoliczne atrakcje. Widzieliśmy np. buddyjską świątynię na wzniesieniu sąsiadującym z jaskinią tygrysa, na które trzeba się wspiąć po ponad 1,200 raczej stromych stopniach, ale widok i atmosfera zen na szczycie rekompensują te trudy. Sporo też jedliśmy, a jakże. Byliśmy na lekcji gotowania w Ao Nang, gdzie jedliśmy najlepszą zupę z mleka kokosowego z kurczakiem, makaron pad thai, sałatkę z papai, zielone curry oraz "lepki ryż" ze świeżym mango, oraz w trakcie odwiedzin na nocnych targach w Krabi Town i Ao Nang. Na Railay Beach, zdecydowanie najpiękniejszym z tych wszystkich plażowych miejsc, mieszkaliśmy w domku niedaleko plaży i stołowaliśmy się w okolicznych knajpach, o których więcej opowiem w osobnym wpisie, poświęconym jedzeniu w Tajlandii.






















Wyjazd do Tajlandii oceniam bardzo dobrze, mimo, że przed wyjazdem miałam pewne obawy - większość z nich się nie zmaterializowała, a ciepły klimat, piękna przyroda i dobre jedzenie pozwoliły mi się zregenerować. W kolejnych postach poświęconych temu wyjazdowi postaram się podzielić kilkoma radami dla osób, które wybierają się do Tajlandii pierwszy raz na podstawie moich własnych doświadczeń.