wtorek, 8 września 2015

Smaki (i nie tylko) Lizbony

Nie bardzo potrafię sobie przypomnieć, dlaczego w tym roku postanowiliśmy spędzić urlop akurat w Lizbonie... Jak co roku kierowała nami zapewne chęć odpoczynku w miejscu, gdzie warunki atmosferyczne są raczej przyjazne i przewidywalne, lokalna kuchnia - smaczna, a widoki - ładne. No i koniecznie w Europie, chyba nie dorośliśmy jeszcze do Azji, Bliskiego Wschodu czy Ameryki Południowej. Jedynym nieeuropejskim kierunkiem, w którym miałabym ochotę się udać, jest Ameryka Północna, która niestety pozostaje w strefie marzeń...

No więc stanęło na Portugalii. Tuż przed wyjazdem moje przekonanie o tym, że jedziemy do miejsca, gdzie można dobrze zjeść, zostało podminowane przez mojego znajomego z pracy, który stwierdził, że co jak co, ale jedzenie w Portugalii jest słabe... "No to kicha", pomyślałam. Pojawiły się wyrzuty sumienia, że nie dość dużo poczytałam, zanim zdecydowaliśmy się na taki, a nie inny cel podróży... Na szczęście rzeczywistość negatywnie zweryfikowała opinię mojego znajomego, a zanim sami przekonaliśmy się, że nie jest tak, jak mówił, pomogły opinie Małgosi, koleżanki z pracy, którą z Portugalią łączą więzy rodzinne i która wiele razy była (i jadła) w Lizbonie. Zapewniła mnie, że jedzenie w tym kraju jest pyszne, podrzuciła kilka konkretnych rekomendacji, uspokoiła :-)

Po kilku dniach spędzonych w tym mieście, kilku posiłkach skonsumowanych w tamtejszych knajpkach i kilku wizytach w lokalnych sklepach spożywczych, Wybranek stwierdził, że dla niego to raj na ziemi i że on mógłby już tam zostać :-) Tym, co przyczyniło się do ciepłych uczuć, jakie zaczął żywić dla portugalskiej kuchni, jest popularność ziemniaków w połączeniu z owocami morza. Za jednym i drugim Wybranek przepada. W zasadzie mógłby jeść to na okrągło.

Urlop spędzony w Lizbonie (i okolicach), w tym udział w kilkugodzinnym kursie gotowania (Cooking Lisbon) nie sprawiają, że jestem lub czuję się ekspertem od tamtejszej kuchni, pomyślałam jednak, że podzielę się kilkoma przemyśleniami/obserwacjami.

Bardzo ucieszył mnie fakt, że kuchnia portugalska to nie tylko ryby i owoce morza, bo największą na świecie fanką ryb nie jestem (aczkolwiek tęsknię za kostką z mintaja w panierce, którą mama serwowała mi i mojemu rodzeństwu jakieś 20-25 lat temu...), a owoców morza w ogóle nie jadam. Trochę się bałam, że skoro nie jem frutti di mare, będę skazana na dorsza (bacalhau), świeżego lub solonego, czy grillowane sardynki. Dorsz okazał się całkiem dobry (szczególnie ciekawy jest dorsz z ziemniakami zapiekany w śmietanie doprawionej gałką muszkatołową czy smażone w głębokim tłuszczu kotleciki z dorsza - bardzo "lekkie" i środziemnomorskie danie ;-), sardynki z grilla nie przypadły mi do gustu (głównie dlatego, że te, które jadłam, nie były oczyszczone z wnętrzności, co wywołalo u mnie wielkie "bue", jak tylko to odkryłam - Wybranek mówił mi później, że był ze mnie dumny, że jednak powstrzymałam odruch i zjadłam do końca ;-). 

Dorsz z ziemniakami zapiekany w śmietanie, a w tle ośmiornica z ziemniakiami

Kotleciki z dorsza smażone w głębokim tłuszczu

Grillowane sardynki (tu polski akcent - serwowane na talerzu produkcji polskiej firmy Lubiana)

Plakat z muzeum mody i designu w Lizbonie

Poza tym miałam do wyboru duży wachlarz innych dań/składników: pyszne sery, wieprzowinę (w tym najlepszą na świecie, z czarnej świni), smaczne pieczywo, aromatyczne warzywa, dobre oliwki... Do tego lokalne specjalności jak marynowana marchewka czy okrągła, żółta fasolka, prawdopodobnie najlepsze na świecie sardynki z puszki (nadal utrzymuję, że nie przepadam za rybami ;-), dżem z pomidorów, dżem z dyni, pyszne desery (w tym babeczki z ciasta francuskiego wypełnione zapieczonym budyniem, pasteis de nata, lub torta de laranja, czyli ciasto-rolada aromatyzowane skórką z pomarańczy), orzeźwiające "zielone wino" (vinho verde) czy słodka wiśniowa nalewka (ginja), serwowana na kieliszki w ulicznych barach (nie polecam picia w trakcie zwiedzania w upalne dni, percepcja się nieco zmienia). Dzieci (i dorosłych amatorów tej przekąski) być może zainteresuje fakt, że w Portugalii chipsy serwuje się na obiad ;-) Dodatkowym atutem Lizbony/Portugalii są ceny jedzenia/alkoholu - co najmniej połowę niższe niż we Francji.

Babeczki z budyniem

Kotleciki wieprzowe w towarzystwie cieciorki z bakłażanem i pomidorami w Taberna Sal Grosso

Rolada aromatyzowana pomarańczą w towarzystwie innych popularnych deserów i fig w Taberna Sal Grosso

Dorsz z chipsami ziemniaczanymi w Restaurante Regional de Sintra

Świeży kozi ser

Aromatyczny ser owczy z Azeitao

Wiśniówka (z owocem w środku) sprzedawana na kieliszki na ulicy

Z niejedzeniowych obserwacji - Lizbona to piękne miasto (bardzo odkrywcze :-) Mieliśmy szczęście mieszkać w dzielnicy Alfama, perełce tego miasta, która przetrwała historyczne i przyrodnicze perturbacje i gdzie co wieczór po otwarciu okna mieliśmy darmowy koncert fado :-) Alfama to miejsce pełne małych budynków zlokalizowanych przy wąskich, krętych uliczkach, połączonych stromymi schodkami, przy których wieczorem jak grzyby po deszczu wyrastają knajpki (w dzień często pozamykane na cztery spusty i wyglądające jak opuszczone budynki, a nie restauracje czy tawerny).

Widok na Alfamę

Nie mogę powiedzieć, że zwiedziliśmy wszystko, co w Lizbonie i okolicach było do zwiedzenia, bo też nie taki był nasz cel. Chcieliśmy trochę pozwiedzać, a trochę po prostu poleżeć i poleniuchować, bo bardzo tego potrzebowaliśmy po miesiącach wytężonej pracy. Zobaczyliśmy spory kawałek Lizbony (ale bez muzeów, bo fanami muzeów nie jesteśmy -  jedynym wyjątkiem było muzeum mody i designu, które nas rozczarowało; byliśmy za to w zoo i oceanarium, które polecam, i przejechaliśmy się kolejką linową, która biegnie od oceanarium do niestety zamkniętej dla zwiedzających wieży Vasco da Gama), jeździliśmy słynnym tramwajem numer 28, dużo spacerowaliśmy wzdłuż rzeki Tag, popłynęliśmy na jej drugi brzeg, żeby zobaczyć Cristo Rei, "mniejszego braciszka" posągu Cristo Redento z Rio de Janeiro, i panoramę Lizbony z drugiego brzegu, byliśmy w zamku Św. Jerzego (castelo de Sao Jorge), itd. W trakcie naszych wieczornych spacerów po Lizbonie oferowano nam marihuanę lub haszysz - najwyraźniej wyglądaliśmy, jakbyśmy potrzebowali ;-)

W trakcie całego pobytu w Portugalii największe wrażenie zrobił na nas najdalej wysunięty na zachód kraniec Europy, przylądek Cabo de Roca i jego okolice. Udało mi się przezwyciężyć strach przed schodzeniem w dół po stromych zboczach (wchodzenie pod górę nie jest problemem, bo nie widzę, co jest w dole) i zeszliśmy na jedną z pięknych, dzikich plaż sąsiadujących z przylądkiem. Miejsce to zrobiło na nas takie wrażenie, że po krótkim "obczajeniu" przy pierwszej wizycie, pojechaliśmy tam drugi raz, następnego dnia, i spędziliśmy na tej plaży kila godzin (Wybranek próbował pływać, ale walka z chłodem Altantyku była nierówna i długo to pływanie nie trwało). Oprócz zimnej wody i silnego wiatru mankamentem tego miejsca była obecność kilku nudystów w górnych strefach wieku średniego, którzy przechadzali się po plaży tam i z powrotem, prezentując wszem i wobec wiekowe klejnoty... Ale nie zdołało to zepsuć ogólnego bardzo pozytywnego wrażenia z tego miejsca ;-)

Dzika plaża w okolicy Cabo de Roca

Posiłek "na jednej z dzikich plaż"

Dla zaintersowanych: do przylądka można dojechać autobusem numer 403, który odjeżdża (co ok pół godziny) z przystanku zlokalizowanego tuż przy dworcu kolejowym w (również pięknej) miejscowości Sintra. Do Sintry można natomiast dojechać pociągiem z Lizbony (bezpośrednie połączenia są z dworców Rossio i Oriente), trwa to ok 40 minut. W samej Sintrze można zobaczyć piękne parki/ogrody na wzgórzach i intrygujące budowle (np. kamienny zamek Maurów, kolorowy pałac Pena czy Quinta da Regaleira, zespół parkowy z najbardziej "odjechanym" pałacykiem, jaki kiedykolwiek widziałam - moim zdaniem jest znacznie bardziej "odjechany" niż niemiecki Neuschwanstein, na którym wzorowane jest logo Disney'a; budynki znajdujące się na terenie Quinta da Regaleira są utrzymane w bardzo ozdobnym stylu neomanuelińskim i wierzyć mi się nie chce, że ten projekt został zrealizowany na początku dwudziestego wieku, takie pomysły miewali raczej możnowładcy z wcześniejszych okresów w historii).

Moje ogólne wrażenie z pobytu w Portugalii jest bardzo dobre - cieszę się, że wybraliśmy to miejsce i mam nadzieję, że jeszcze kiedyś wrócimy, choćby po to, żeby spróbować porto w Porto :-) Nie zraziło nas nawet to, że byliśmy brani za Rosjan, mimo schludnego wyglądu i nienagannego zachowania. Najwyraźniej język polski jest bardziej podobny do rosyjskiego niż nam się wydaje...  Na koniec jeszcze ukłon w stronę Portugalczyków - sympatycznych, otwartych i pomocnych ludzi. Szczególnie ciepło będziemy wspominali właściciela mieszkania, które wynajmowaliśmy (Fernando), po tym, jak w niedzielę wieczorem, po powrocie ze zwiedzania, zorientowaliśmy się, że zatrzasnęliśmy klucz w mieszkaniu, a on szybko i z uśmiechem na twarzy przyszedł nam z pomocą; Luisa i Isabelę ze szkoły gotowania Cooking Lisbon za super atmosferę na kursie, przepisy do powtórzenia w Polsce i konsultacje po kursie oraz załogę Taberna Sal Grosso (polecamy!) za pyszne jedzenie oraz podejście do klienta, jakiego często brakuje nam w naszym własnym kraju.

1 komentarz:

  1. Wszystko wygląda tak smakowicie... Aż zachciało mi się podróży po nowych dla mnie lądach... :)

    OdpowiedzUsuń