Pokazywanie postów oznaczonych etykietą klasyki. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą klasyki. Pokaż wszystkie posty

sobota, 21 października 2017

Grochówka... miejska

W Warszawie przez cały roboczy tydzień panowała złota polska jesień. Wraz z nastaniem weekendu ze złotej zamieniła się w burą i mglistą. A może to nie mgła, tylko smog. Kto wie. Na taką aurę dobra jest ciepła zupa, najlepiej taka, jaką robiły nasze babcie czy mamy, przywołująca miłe wspomnienia z rodzinnego domu. Taki "comfort food", plaster na serce i na żołądek.

To może grochówka? W kuchni mojej mamy i babć nie gościła zbyt często, kojarzy mi się raczej z jakimiś obozami wędrownymi (gdzie grochówkę robiło się z proszku, wkrajając doń mielonkę, jak wspomina Wybranek) czy imprezami plenerowymi. I z kuchniami polowymi ustawionymi wzdłuż leśnych tras, które z rodzicami i rodzeństwem przemierzaliśmy. Pamiętam transparenty z ręcznie wypisanym "Wojskowa grochówka", ale nie pamiętam, żebyśmy kiedykolwiek skorzystali z ich oferty gastronomicznej. Więc w sumie nie wiem, dlaczego zachciało nam się akurat grochówki :-)

Sprawdziłam kilka książek i blogów w poszukiwaniu przepisu, ale żaden mnie nie zachwycił, z tego prostego względu, że w większości pojawiały się wędzone żeberka (w jednej książce była grochówka na świńskich uszach, taka ciekawostka). Nie przypominam sobie, żebym widziała wędzone żeberka w jakimś mięsnym sklepie w Warszawie, a nie jestem na tyle ambitna, żeby wędzić sama (szczególnie, że wędzarni nie posiadam). Więc stwierdziłam, że zrobię grochówkę po swojemu, a na przekór większości przepisów, które prezentowały "grochówkę wiejską", moja będzie miejska. Bo w mieście gotowana przecież. Zamiast wędzonych żeberek (lub świńskich uszu) wzięłam wędzony boczek. W mojej zupie pojawił się też seler naciowy, a to dlatego, że kupiłam go do innej potrawy, ale całego nie zużyłam - żeby się nie zmarnował, stwierdziłam, że sprofanuję nim grochówkę. Niemniej jednak absolutnie nie jest to składnik w tym daniu niezbędny, jak najbardziej można go pominąć. Reszta składników raczej standardowa - łuskany suszony groch z torebki, ziemniaki, marchew, cebula, przyprawy. I bulion wołowy. Wyszła z tego całkiem smaczna zupa, polecam na zimnie i ciemne dni. Takie jak ta sobota w Warszawie.

Grochówka miejska


Składniki (na 4 duże porcje)
- 1,5 litra bulionu wołowego
- 400g grochu suszonego, łuskanego (polecam łuskany, bo - jak piszą mądre panie w mądrych książkach kucharskich - wówczas nie trzeba namaczać)
- 2 duże ziemniaki
- 2 duże marchewki
- 3 łodygi selera naciowego (opcjonalnie)
- 1 średniej wielkości zwykła biała cebula
- 150g wędzonego boczku
- suszony majeranek (ja dodałam 2 czubate łyżeczki, ale można zacząć od jednej i próbować, czy jest ok, czy trzeba dodać więcej)
- sól i pieprz do smaku

Przygotowanie
1. Boczek kroimy w kostkę i wrzucamy na dno garnka (bez dodatku tłuszczu), podsmażamy na niedużym ogniu do momentu, aż mięso się zarumieni i wytopi się tłuszcz
2. Cebulę obieramy, kroimy w kostkę i dorzucamy do garnka, podsmażamy razem z boczkiem przez kilka minut
3. Do cebuli i boczku dorzucamy groch, mieszamy i chwilę razem "smażymy" (o ile suszony groch można smażyć)
4. Do garnka wlewamy bulion i gotujemy przez ok 20 minut
5. Marchew i ziemniaki myjemy, obieramy, kroimy w niedużą kostkę
6. Seler myjemy i kroimy na małe kawałki
7. Po 20 minutach gotowania grochu w bulionie, dodajemy pokrojone warzywa i gotujemy razem do momentu, aż groch będzie na tyle miękki, że zacznie się rozpadać, a pozostałe warzywa też będą miękkie
8. Doprawiamy solą, pieprzem i suszonym majerankiem wedle uznania

Smacznego :-)




piątek, 6 stycznia 2017

Pyzy ziemniaczane

Tradycji stało się zadość - w Sylwestra, kolejny rok z rzędu, wraz z Wybrankiem mym uraczyliśmy się "kluchami" :-) To taki nasz zwyczaj kultywowany od 2013 roku, że zamiast balować w jakimś lokalu, wystrojeni w cekiny i usztywnieni lakierem do włosów, przywdziewamy dresy tudzież piżamy, oglądamy "Sylwestra z Dwójką" (nie ograniczamy się do TVP2, dajemy szansę wszystkim kanałom nadającym sylwestrową audycję, ale nazwa pochodzi od tej emitowanej przez program drugi telewizji publicznej) i raczymy się jakąś mączną potrawą, koniecznie ze stosowną omastą. Robiliśmy już kluski kładzione, chinkali i kluski śląskie, na które przepisy znajdziecie na blogu. Były też azjatyckie pierożki z mąki ryżowej gotowane na parze, ale z jakiegoś powodu (nie pamiętam już jakiego) przepis na bloga nie zawitał (o ile dobrze pamiętam, pierożki były całkiem smaczne i nieźle wyglądały, więc może jeszcze kiedyś to danie zrobimy, a przepis znajdzie się pewnego dnia na blogu.

W tym roku stanęło na pyzy ziemniaczane - bez nadzienia, ale za to szczodrze okraszone cebulką podsmażoną z boczkiem wędzonym. Z pyzami mam trudną relację, bo kilka lat temu próbowałam je zrobić i nie wyszły. Była to pewnie moja wina, bo wbrew instrukcjom z przepisy, wykorzystałam świeżo ugotowane ziemniaki (zamiast ugotować je z dużym wyprzedzeniem), a zamiast ugnieść je tłuczkiem lub przepuścić przez praskę do ziemniaków, zrobiłam z nich pure w robocie kuchennym, wskutek czego miały konsystencję gęstego kleju. Miałam wrażenie, że niezależnie od tego, ile mąki bym do nich dosypała, wchłonęłyby każdą ilość, przez co smakowały głównie jak mąka. Drugie podejście zrobiłam w listopadzie ubiegłego roku, żeby uniknąć kolejnej porażki w Sylwestra. Tym razem ugotowałam ziemniaki z odpowiednim wyprzedzeniem i rozdrobniłam je za pomocą praski. Niestety to nie pomogło, bo przepis, z którego korzystałam, okazał się po prostu słaby - mimo, że był to przepis z książki, do której mam pełne zaufanie ("Encyklopedia polskiej sztuki kulinarnej" Hanny Szymanderskiej). Próba była więc nieudana, a w Sylwestra poszłam na żywioł, korzystając z przepisu będącego kombinacją wskazówek znalezionych w różnych źródłach. No i pyzy wyszły :-) Najlepszym potwierdzeniem tego, że wyszły był obraz mojej - zwykle jedzącej jak wróbelek - biorącej dokładki ;-) W tym roku do naszego "Sylwestra z Dwójką" dołączyli bowiem moi znajomi ze studiów: Asia, Basia, Marta i Bartek. Autorką fotografii towarzyszącej temu wpisowi jest Asia (dziękuję! :-)

Pyzy ziemniaczane




















Składniki (dla 4-6 osób, w zależności od apetytu ;-)
  • 1,5kg ziemniaków
  • 3 łyżki mąki ziemniaczanej
  • sól
Przygotowanie:
  1. ziemniaki obieramy
  2. 0,5 kg obranych ziemniaków gotujemy w osolonej wodzie, a następnie dokładnie rozdrabniamy, ugniatając tłuczkiem lub przepuszczając przez praskę do ziemniaków
  3. pozostałą część ziemniaków (surowe) ścieramy na tarce (na drobnych oczkach) lub rozdrabniamy w robocie kuchennym (jak korzystałam z Thermomixa), a następnie odciskamy płyn (chyba najlepiej przez gazę - ja wyścieliłam dno metalowego sitka osadzonego w misce kawałkiem gazy i na to wyłożyłam masę ziemniaczaną, następnie przykryłam wierzch gazą i docisnęłam innym naczyniem z góry, żeby pozbyć się płynu z ziemniaków)
  4. w osobnym, suchym naczyniu łączymy ugotowane i surowe ziemniaki, dodajemy mąkę ziemniaczaną i sól (ja dodałam 1 łyżeczkę), a następnie mieszamy, wyrabiając masę
  5. z masy ziemniaczanej lepimy kulki wielkości dużego orzecha włoskiego
  6. pyzy wrzucamy w partiach liczących po kilka sztuk na gotującą się, lekko osoloną wodę i gotujemy przez 5-6 minut od wypłynięcia na wierzch
  7. podajemy zaraz po ugotowaniu, najlepiej z omastą (u mnie cebulka podsmażona z wędzonym boczkiem na tłuszczu, który wytopił się z boczku)



















Uwaga: Pyzy z tego przepisu najlepiej zjeść na świeżo, nie nadają się do odsmażenia następnego dnia, bo bardzo wysychają w środku, robią wrażenie, jakby były zrobione ze styropianu :-( być może odgrzanie pyz przed wrzucenie ich na wrzącą wodę da lepszy efekt, niemniej jednak podsmażanie odradza.


sobota, 23 lutego 2013

Moja sałatka Cezar(a)

Istnieje wiele przepisów na sałatki, jednak chyba żadna z nich nie dorównuje sałatce Cezar(a), której nazwa pochodzi od imienia jej twórcy - włoskiego kucharza, Cezara Cardiniego, który wyjechał z ojczyzny, by gotować w restauracjach w USA i Meksyku. W oryginale składała się z sałaty rzymskiej, grzanek, parmezanu i specjalnego dressingu. Dziś istnieje wiele odmian tej sałatki, a najpopularniejsza jest bodajże ta z dodatkiem kawałków grillowanego lub smażonego mięsa z piersi kurczaka.

Kwintesencją tej sałatki jest dressing, składający się z soku z cytryny, oliwy z oliwek, żółtka, czosnku, sosu Worcestershire (nazywanego również sosem Worcester), musztardy i pieprzu (przepis na taki dressing znajdziecie np. tutaj -> sos Cezara). Bywa, że zamiast sosu Worcester dodaje się fileciki anchois, ale podobno Cezar Cardini nie był zwolennikiem tego dodatku, a zamiast anchois dodawał wspomniany sos Worcester. W mojej wersji tej sałatki jest anchois, nie ma surowego żółtka ani musztardy, jest za to gotowy majonez. Nie ma też sosu Worcester (bo jest anchois), co sprawia, że przygotowanie tego dressingu staje się prostsze, bo wydaje mi się, że anchois jest jednak łatwiej dostępne w polskich sklepach niż sos Worcester. Być może się mylę i być może pan Cardini przewraca się teraz w grobie, ale mi moja wersja smakuje i mam nadzieję, że posmakuje i Wam :)

Moja sałatka Cezar(a)

Składniki (na dwie duże porcje):
  • 1 pojedyncza pierś kurczaka
  • 1/2 sałaty rzymskiej (można ją dostać w dużych sieciach delikatesów lub dobrze zaopatrzonych supermarketach czy lokalnych warzywniakach, ja moją kupiłam w Almie)
  • 10-12 pomidorków koktajlowych (profanacja, wiem, ale moim zdaniem pasują i ożywiają całość kolorystycznie)
  • 2 garści pieczywa pokrojonego w kostkę (na powyższym zdjęciu jest chleb razowy, bo taki akurat miałam, ale równie dobre, a nawet lepsze będzie białe pieczywo - moją faworytką jest pszenna bagietka, którą można porwać na nieduże kawałki, nadając całości nieco niedbałego charakteru ;)
  • 2 czubate łyżki startego parmezanu (kupujemy w kawałku i ścieramy sami, gotowy starty parmezan nie nadaje się ani do tego dania, ani do żadnego innego, bo często ma bardzo niewiele wspólnego z parmezanem...)
  • 2 łyżeczki majonezu
  • 5 łyżek oliwy z oliwek (do smażenia i do dressingu)
  • 4 fileciki anchois
  • 1 łyżka soku z cytryny
  • 1 ząbek czosnku
  • sól i pieprz
Przygotowanie:
  1. sałatę rzymską dzielimy na liście, myjemy i suszymy, a następnie rozrywamy liście na mniejsze kawałki
  2. pierś z kurczaka myjemy, osuszamy ręcznikiem papierowym, oczyszczamy i kroimy na mniejsze kawałki (w kostkę, ukośnie, w plasterki - wedle uznania)
  3. mięso doprawiamy solą i pieprzem, a następnie wrzucamy na patelnię z rozgrzaną jedną łyżką oliwy i podsmażamy przez kilka minut, na złoty kolor (nie trzymamy mięsa na patelni za długo, żeby go nie wysuszyć)
  4. po usmażeniu przekładamy mięso na talerz wyłożony ręcznikiem papierowym, żeby pozbyć się zbędnego tłuszczu
  5. ręcznikiem papierowym przecieramy patelnię, na której smażyliśmy kurczaka, wlewamy świeżą oliwę (2 łyżki), podgrzewamy i wrzucamy kawałki pieczywa - podsmażamy je do uzyskania złotego koloru
  6. usmażone grzanki zdejmujemy z patelni i odkładamy na bok
  7. pomidorki myjemy, osuszamy i kroimy (np. na pół)
  8. czosnek obieramy i bardzo drobno siekamy lub przepuszczaamy przez praskę do czosnku
  9. fileciki anchois wyławiamy ze słoiczka/puszki, osuszamy z nadmiaru oliwy/oleju i drobno siekamy, a następnie rozcieramy nożem lub łyżką na pastę, którą dodajemy do czosnku
  10. do czosnku i anchois dodajemy następnie pozostałe składniki dressingu: 2 łyżki oliwy, majonez i sok z cytryny, mieszamy i doprawiamy (głównie pieprzem, bo fileciki anchois są dość słone)
  11. kawałki sałaty rzymskiej wrzucamy do miski i polewamy je dressingiem, a następnie mieszamy dłońmi lub łyżkami do sałaty, aby kawałki liści dokładnie pokryły się dressingiem
  12. porcje sałaty z dressingiem układamy na talerzach, obkładamy je usmażonym kurczakiem, grzankami i pomidorkami, a na końcu posypujemy startym parmezanem
Smacznego :)

środa, 2 stycznia 2013

Kluski kładzione

Kluski kładzione to jedno z ulubionych dań Wybranka, za którym niezmiennie tęskni. Zrobiliśmy je w Sylwestra - nie ma to jak wykwintne danie do francuskiego szampana ;) Znajomy stwierdził, że takie niebanalne połączenie świadczy o naszym kulinarnym wyrafinowaniu, ale ja wyrafinowaniem bym tego nie nazwała. Raczej spełnianiem własnych zachcianek ;) Mieliśmy ochotę na kluski kładzione akurat w Sylwestra i nie miało znaczenia to, że prawdopodobniej lepiej pasowałyby do piwa niż do szampana. A że był ostatni wieczór starego roku, szampana trzeba było wypić. Stąd to "niebanalne" połączenie. Na swoją obronę mogę jedynie dodać, że nie popijaliśmy klusków z boczkowo-cebulową omastą szampanem, wypiliśmy go kilka godzin po kolacji. Wydaje się bardzo dobre na przedimprezowy posiłek - syci i natłuszcza wątrobę, która będzie nadwyrężana alkoholem ;)

Przygotowując to danie, korzystałam z przepisu Hanny Szymanderskiej z książki "Encyklopedia polskiej sztuki kulinarnej. 2400 przepisów", do której zawsze sięgam, gdy szukam przepisów na bardziej tradycyjne dania. Nie zdarzyło mi się, żeby coś nie wyszło z tych przepisów. No chyba, że próbowałam przechytrzyć przepis, jak wtedy, gdy robiłam pyzy - chciałam być mądrzejsza od autorki i stwierdziłam, że ziemniaki na pyzy wcale nie muszą być ugotowane dzień wcześniej i że świeżo ugotowane też mogą być. Nie mogą. Ziemniaki były zbyt wilgotne i z ciasta wyszła papa, która na pewno nie nadawała się do realizacji moich pyzowych zamierzeń. Od tamtej pory trzymam się wytycznych.

Kluski kładzione z przepisu Hanny Szymanderskiej

Składniki (dla 4 osób):

KLUSKI
  • 200g mąki pszennej (w oryginale było aż 400g, ale przy 400g kluski wyszły mi bardzo twarde, po zmniejszeniu o połowę wydają się znacznie lepsze)
  • 3 jajka
  • 1 łyżka stopionego masła
  • szczypta soli
  • 1/2 szklanki letniej wody
OMASTA (mój "przepis", o ile coś tak prostego i powszechnie znanego można nazwać przepisem)
  • 150g boczku wędzonego
  • 1 średniej wielkości cebula
Przygotowanie:
  1. masło roztapiamy na patelni (później na tej samej patelni można przygotować omastę)
  2. mąkę mieszamy z solą
  3. jajka rozkłócamy z wodą i dodajemy do nich stopniowo mąkę, mieszając mikserem lub trzepaczką do uzyskania gładkiej masy (autorka przepisu radzi robić to mikserem, żeby ciasto miało jak najgładszą konsystencję i żeby "wbić" do niego jak najwięcej powietrza, co sprawia, że kluski są puszyste)
  4. na koniec dodajemy do masy roztopione masło (jak napisała autorka przepisu, powinniśmy uzyskać tzw. ciasto półgęste, cokolwiek to jest ;)
  5. w dużym garnku gotujemy wodę
  6. za pomocą łyżeczki formujemy małe kluski (u mnie są duże, które były formowane łyżką stołową) i wrzucamy je na osolony wrzątek, delikatnie mieszamy, żeby kluski nie przykleiły się do dna
  7. kluski gotujemy do momentu, aż wypłyną na powierzchnię (jeżeli są duże, jak u mnie, pozwalamy im przez chwilę popływać na powierzchni wody, żeby dogotowały się w środku, wystarczy 30 sekund)
  8. ugotowane kluski wyławiamy łyżką cedzakowatą i przekładamy do miski/na sito
  9. w międzyczasie kroimy boczek w drobną kostkę
  10. patelnię po maśle przecieramy ręcznikiem kuchennym i wrzucamy kawałki boczku na suchą patelnię
  11. drobno siekamy cebulę
  12. cebulę dorzucamy do boczku (żeby usmażyły się na tłuszczu wytopionym z boczku) i smażymy razem przez kilka minut, do zrumienienia obu składników
  13. kluski podajemy z omastą, można je również posypać natką lub podawać z innymi dodatkami (np. z gulaszem lub z sosem pieczarkowym)
Smacznego :)

czwartek, 27 grudnia 2012

Ryba po grecku

No i co z tego, że Grecy nigdy nie słyszeli o rybie po grecku? Nazwa tego dania czy pochodzenie tej nazwy nie ma zdaje się większego wpływu na smak tej potrawy, która mi kojarzy się z dzieciństwem, kiedy to ryba po grecku gościła przy różnych okazjach na stołach w mojej rodzinie i w gronie zaprzyjaźnionych z rodziną osób. Najczęściej pojawiała się w okresie bożonarodzeniowym. W tym roku poczułam silną potrzebę przypomnienia sobie tego smaku i przywołania beztroskich chwil z dzieciństwa, kiedy mogłam sobie spokojnie konsumować rybkę (i wiele innych potraw) i cieszyć się prezentami, nie będąc wypytywaną przez współbiesiadników o różnym stopniu pokrewieństwa o osobiste plany ślubno-rodzinne, wywołujące u mnie ścisk żołądka i utratę apetytu (nie sądziłam, że coś jest w stanie pozbawić mnie apetytu).

Rozmów na tematy matrymonialno-rozrodcze niestety nie udało się uniknąć, ale przynajmniej wyszła mi dobra ryba po grecku. Udało mi się kupić dobrą rybę (tzw. polędwiczki z dorsza). Co ciekawe, kupiłam je w Tesco. Tak, w sklepie, w którym deklarowałam, że nie kupię niczego, co może potencjalnie się przeterminować, a następnie dostać drugie życie po przetarciu detergentem i odpowiednim doświetleniu na wystawie. A jednak. Ryba wyglądała bardzo dobrze i co ważne, nie miała zapachu ryby (ani detergentów ;). Wybranek, który zna się na rybach dużo lepiej niż ja, nauczył mnie, że jak ryba pachnie rybą to jej czas już minął. Ta nie pachniała. Po oprószeniu solą i pieprzem, obtoczeniu w mące i usmażeniu na oleju również prezentowała się dobrze. Jej walory docenił dziadek, który na rybach zna się najlepiej z nas wszystkich, podjadając kawałki usmażonego dorsza, które miały zaraz trafić do sosu :)

Przygotowując rybę po grecku kierowałam się przepisem poleconym mi przez moją mamę. Przepis ten pochodzi z oldskulowej książeczki pt. "Gdy przyjdą goście", autorstwa Marii Bartnik, wydanej w 1990 roku, wydanie V. Zastosowałam się do wskazówek pani Marii z wrodzonym brakiem dokładności, bo odważanie 15 dag cebuli czy 20 dag marchwii wydaje mi się trochę pozbawione sensu, skoro można zaokrąglić do całych marchewek czy cebul.

Ryba po grecku

Składniki (ilość podwojona w stosunku do oryginalnego przepisu, wystarczająca dla kilkunastoosobowej rodziny na święta):
  • 2 kg filetów rybnych (najlepiej z dorsza, jak radzi autorka przepisu) - ważne jest to, żeby ryba była bez ości, bo dłubanie w sosie warzywnym w poszukiwaniu ości nie jest zbyt fajne, jak sądzę
  • mąka pszenna do obtoczenia ryby (autorka podaje 1,5 łyżki mąki na 1 kg ryby, ale ja nie odmierzałam)
  • olej słonecznikowy do usmażenia ryby (autorka podaje 0,5 szklanki oleju na 1 kg ryby, i tu nie odmierzałam)
  • 30 dag cebuli (to są mniej więcej 2 średnie cebule, ja dodałam 3, bo moja mama zawsze dodaje więcej niż w oryginalnym przepisie)
  • 30 dag selera (u mnie 1 średniej wielkości seler)
  • 20 dag korzenia pietruszki (u mnie 2 średniej wielkości pietruszki)
  • 40 dag marchwi (u mnie 4 średniej wielkości marchewki)
  • 10 dag koncentratu pomidorowego (dodałam dużo więcej, trzy 70-gramowe puszeczki koncentratu)
  • 3 łyżki keczupu (tego nie było w oryginalnym przepisie, ale moim zdaniem pasuje)
  • 1/2 łyżeczki ostrej papryki (dałam tylko 1/2, mimo, że podwoiłam ilość wszystkich pozostałych składników, bo wydaje mi się, że w tym daniu nie chodzi o eksponowanie ostrości papryki)
  • 1 łyżka musztardy (niezawodna w doprawianiu sosu do ryby po grecku i leczo z przepisu mojej mamy :)
  • 2 liście laurowe
  • 2 ziarenka ziela angielskiego (tego nie ma w oryginale, ale moim zdaniem pasuje)
  • 2 łyżki soku z cytryny (w oryginale jest kwasek cytrybowy)
  • cukier, sól i pieprz do smaku
Przygotowanie:
  1. świeże lub dobrze rozmrożone filety rybne wyjmujemy z lodówki, kroimy na kawałki (o wielkości zgodnej z własnymi preferencjami), nacieramy solą i pieprzem i odkładamy na ok. pół godziny, żeby się zagrzały i "przegryzły" z przyprawami
  2. w międzyczasie obieramy warzywa, cebulę drobno siekamy, a marchew, pietruszkę i selera ścieramy na tarce o grubych oczkach (w oryginale jest wskazówka, żeby pokroić je nożem na cienkie paseczki, ale nie skusiłam się na to ;)
  3. po upływie 30 minut obtaczamy każdy kawałek ryby w mące i obsmażamy na oleju
  4. po usmażeniu zdejmujemy kawałki ryby z patelni i przekłądamy je na talerz wyłożony ręcznikiem papierowym, aby tłuszcz ściekający z kawałków ryby wsiąkł w ten papier, a nie w rybę
  5. po usmażeniu wszystkich kawałków ryby, na tym samym tłuszczu smażymy warzywa przez 10 minut, mieszając, do zmięknięcia, a następnie podlewamy je wodą (1 szklanką) i dusimy do całkowitego zmięknięcia
  6. w międzyczasie dodajemy do warzyw koncentrat pomidorowy, keczup, musztardę, sok z cytryny, paprykę, liscie laurowe, ziele angielskie i mieszamy
  7. następnie doprawiamy solą, pieprzem i cukrem (sos powinien być lekko słodkawy) i dusimy, próbując, czy sos uzyskał już pożądany smak (ja mam określone wyobrażenie na temat tego, jak ten sos powinien smakować, więc doprawiałam go, dopóki nie osiągnął zamierzonego stanu)
  8. gdy sos jest gotowy, smarujemy cienką warstwą dno naczynia  (takiego, w którym będziemy przechowywać/serwować to danie), a następnie układamy kawałki ryby, które przykrywamy drugą wartswą sosu, a następnie kolejną warstwą ryby i tak do wyczerpania składników - ostatnią, wierzchnią warstwę powinien stanowić sos
  9. po przełożeniu ryby sosem, owijamy naczynie folią spożywczą (lub przykrywamy przykrywką, jeśli mamy naczynie z wieczkiem) i wstawiamy na 2-3 godziny do lodówki (im dłużej tym lepiej), żeby smaki dobrze się połączyły
  10. serwujemy na ciepło lub na zimno (moim skromnym zdaniem lepiej smakuje na zimno, z kromką chleba)
Smacznego :)


wtorek, 6 listopada 2012

Rogaliki marcińskie domowej roboty

Rogale marcińskie to wyjątkowe wypieki. Mają niepowtarzalny smak, którego nadaje im puszyste, lekkie (ale nie lekkostrawne ;) ciasto półfrancuskie i oryginalne nadzienie z białego maku, masy marcepanowej i bakalii. Bardzo smakowały mi te, które w ubiegłym roku pałaszowaliśmy z Wybrankiem w Poznaniu w dniu św. Marcina. Tak bardzo, że chciałam spróbować upiec je w domu. Niestety po 11 listopada nie udało mi się kupić białego maku, albo za słabo się starałam, żeby go dostać ;) W tym roku obiecałam sobie nadrobić zaległości i już kilka tygodni temu poprosiłam tatę o wyszukanie białego maku na Allegro (tato dużo sprawniej porusza się po tej platformie niż ja), bo znalazłam w internecie informację, że właśnie tam można kupić biały mak. I rzeczywiście się udało :) (dziękuję tato :)

Wkrótce okazało się, że zdobycie białego maku wcale nie jest największym wyzwaniem związanym z własnoręcznym przygotowaniem rogali marcińskich. Znacznie trudniejsze okazało się utrzymanie odpowiedniego poziomu cierpliwości i wytrwałości, żeby dokończyć przygotowanie ciasta na te wypieki. Po wszystkim wcale się nie dziwię, że zgodnie z tradycją przygotowuje się je tylko raz w roku ;) Po przeczytaniu przepisu sami się przekonacie, o co mi chodzi.

Moje wypieki celowo nazwałam rogalikami, a nie rogalami. A to dlatego, że prawdziwe rogale marcińskie ważą ok 250g każdy, a moje ważyły może po 150g sztuka. Takie skromniejsze wydanie, na 3-4 kęsy ;) Różniły się również smakiem - o ile ciasto było równie dobre, jak to, które jedliśmy w Poznaniu, nadzienie nie powalało na kolana. Ale być może to dlatego, że w moim rodzinnym mieście nie udało mi się zdobyć masy marcepanowej, musiałam więc radzić sobie inaczej... Kupiłam marcepanowe cukierki w czekoladzie, a siostra pomogła mi obrać je z czekoladowej "skórki". Profanacja, wiem, ale był to jedyny pomysł na ersatz masy marcepanowej, jaki przyszedł mi do głowy. Wpływ na smak nadzienia mógł również mieć fakt, że z lenistwa nie zmieliłam maku, orzechów i migdałów w maszynce do mielenia mięsa, ale zblendowałam w dużym pojemniku, który kupiłam razem z blenderem... Po prostu nie chciało mi się składać tych wszystkich elementów maszynki, mielić w niej, a potem wszystko rozkładać i myć każdy element osobno, ręcznie...

Polecam osobom, którym uda się zdobyć biały mak i masę marcepanową i które lubią wielogodzinne przygotowywanie wypieków (ja nie) ;)

Rogaliki marcińskie
[przepis zaczerpnęłam bezpośrednio z bloga Moje Wypieki, ale oryginalnie pochodzi z forum Cincin, od blogerki Bajaderki; ten sam przepis cytowany jest przez wiele innych blogów kulinarnych]

Składniki (na 24 rogaliki):

CIASTO
  • 1 szklanka ciepłego mleka
  • 1 łyżka suchych drożdży (=1 opakowanie, 7g)
  • 2 jajka (w tym jedno roztrzepane z 1 łyżką mleka do posmarowania rogalików przed wstawieniem do pieca)
  • 0,5 łyżeczki esencji waniliowej
  • 3,5 szklanki mąki pszennej
  • 3 łyżki cukru
  • szczypta soli
  • 225 miękkiego masła
NADZIENIE
  • 300g białego maku
  • 100g masy marcepanowej
  • 3/4 szklanki cukru pudru
  • 100g orzechów włoskich
  • 100g zblanszowanych migdałów
  • 2 łyżki (ok. 100g) kandyzowanej skórki pomarańczowej
  • 2 łyżki gęstej śmietany
  • 3 podłużne pokruszone biszkopty
DEKORACJA
  • 5 łyżek cukru pudru
  • 2 łyżeczki zimnej wody
  • pokruszone/posiekane migdały
Przygotowanie: dokładne wskazówki znajdziecie tutaj, nie ma sensu, żebym przepisywała przepis słowo w słowo, sama niczego lepszego nie wymyśliłam ;)


Smacznego :)

środa, 29 sierpnia 2012

Zupa porowo-ziemniaczana

Pierwszy raz jedliśmy zupę porowo-ziemniaczaną u Marty, jednej z moich przyjaciółek. Wybranek był zachwycony, ja również. Byłam też trochę zazdrosna, bo moimi daniami nigdy się tak nie zachwycał ;) Zachwyt był uzasadniony, bo zupa była naprawdę wyśmienita. Aksamitna, z lekką nutką pora i ziemniaka. Od tamtej pory stała się jedną z naszych ulubionych zup.

Porowo-ziemniaczanych inspiracji szukaliśmy m.in. u Julii Child, której przepis na Potage Parmentier możecie znaleźć np. tutaj. Potage Parmentier to francuska nazwa zupy porowo-ziemniaczanej, pochodząca od nazwiska propagatora konsumpcji ziemniaków we Francji, którym był Antoine-Augustin Parmentier. Jak podaje Wikipedia, był to farmaceuta służący w armii, którego pojmały wojska Pruskie. Przebywając w niewoli zauważył, że Prusacy jedzą ziemniaki, które we Francji służyły jako pasza dla świń, nie jako pożywienie dla ludzi. W ojczyźnie Parmentiera spożycie ziemniaków przez ludzi było wręcz zabronione przez prawo - decyzją tamtejszego parlamentu z 1748 roku. Powodem wprowadzenia tego zakazu było podejrzenie, że konsumpcja tego warzywa może powodować m.in. trąd. Po powrocie z niewoli do Paryża Parmentier prowadził badania na ziemniakami, których wyniki przyczyniły się do oficjalnego uznania ich za jadalne przez tamtejszych medyków. Opór wobec spożycia tego warzywa nadal jednak się utrzymywał. Parmentier znalazł na to sposób, organizując serię publicznych uczt, w trakcie których serwowano dania z ziemniaków. Uprawiał też ziemniaki w swoim ogrodzie, przymykając oko na kradzieże sadzonek przez wieśniaków, którzy wykorzystywali je do zakładania własnych hodowli. Niemniej jednak do upowszechnienia ziemniaków przyczyniły się ostatecznie najprawdopodobniej nie zabiegi wizerunkowe Parmentiera, ale głód, który zapanował w Paryżu podczas rewolucji. Wówczas (w 1793 roku) władze nakazały obsadzenie ziemniakami paryskich ogrodów Tuileries (zlokalizowanych między Luwrem a Polami Elizejskimi). Dzięki temu Paryżanie mieli co jeść.

Ale dość o historii ziemniaka, miało być o zupie :) Francuska zupa porowo-ziemniaczana najczęściej występuje w dwóch odmianach - Potage Parmentier, gdzie po ugotowaniu ziemniaki i pory są rozgniatane widelcem lub rozdrabniane na krem, oraz Potage Parisien, gdzie ziemniaki i pory konsumuje się w takiej postaci, w jakiej były gotowane, jak można przeczytać na blogu o kuchni francuskiej, VOILA dans la cuisine.

Nigdy nie jadłam tej zupy we Francji, obawiam się więc, że nie wiem, jak powinna smakować oryginalna Potage Parmentier czy Potage Parisien. Wiem jednak, że ziemniaki i pory do siebie pasują oraz że po ich połączeniu, ugotowaniu w bulionie i z odrobiną masła i doprawieniu solą można uzyskać bardzo smaczną, sycącą zupę. Idealną na pierwsze chłodniejsze dni. I na kolejne też. Polecam :)

Moja zupa porowo-ziemniaczana

Składniki (porcja dla 4-5 osób):
  • 2 duże pory (bez ciemnozielonych części)
  • 4 duże ziemniaki
  • 2 łyżki masła
  • 4 szklanki bulionu (może być z kostki, ale najlepiej ekologicznej, bez glutaminianu sodu itp.)
  • sól do smaku
Przygotowanie:
  1. pory dzielimy na części i dokładnie myjemy
  2. kroimy w plasterki (nie muszą być cienkie)
  3. w garnku rozpuszczamy masło, wrzucamy pokrojone pory i lekko solimy
  4. dusimy pory na maśle przez kilka minut
  5. ziemniaki obieramy i kroimy w kostkę
  6. pokrojone ziemniaki dorzucamy do garnka
  7. dolewamy bulion, przykrywamy garnek i gotujemy przez 20-30 minut, aż ziemniaki będą zupełnie miękkie
  8. gotową zupę doprawiamy solą do smaku
  9. przed podaniem można zupę zblenderować lub rozgnieść kawałki ziemniaków i pora widelcem lub zostawić tak, jak jest - w każdej formie jest pyszna
...a do tego prosta i tania.

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Makaron z sosem puttanesca

Odcinek drugi pomidorowego wyzwania. Po makaronie z sosem (a)matriciana kolej na makaron z sosem puttanesca, czyli po kurtyzańsku (puttanesca w dosłownym tłumaczeniu znaczy "kurtyzana"). Niestety z pochodzeniem tej nazwy nie wiąże się żadna interesująca historia... miłosna. Ale za to danie jest k...wsko dobre i pewnie o to chodziło twórcy tej nazwy ;) Wrażliwszych czytelników przepraszam za niecenzuralne określenie, ale po prostu samo cisnęło mi się na usta.

Przygotowując makaron z sosem puttanesca, korzystałam ze skarbnicy przepisów na dania kuchni włoskiej, za którą uważam pokaźnych rozmiarów lekturę pt. "Culinaria Italia. Kulinarna podróż po Włoszech" pod redakcją Claudii Piras, wydanej w 2004 roku przez wydawnictwo KÖNEMANN. Dostałam ją kilka lat temu od znajomych z pracy w prezencie imieninowym. Na etapie fascynacji kuchnią włoską, na którym wówczas wraz z Wybrankiem mym się znajdowaliśmy, przeglądaliśmy tę książkę z namaszczeniem, raz po raz wypróbowując wybrane przepisy. Na podstawie wskazówek z tej książki Wybranek przygotował swój pierwszy domowej roboty makaron oraz deser panna cotta. Ja z kolei pod wpływem tej książki wykonałam moje pierwsze w życiu risotto (od razu wyszło dobre i od tamtej pory robię bazowe risotto właśnie z tego przepisu). Można w niej znaleźć przepisy z różnych regionów Włoch oraz informacje o stosownych trunkach. Na stronie 305 znajduje się przepis na spaghetti alla puttanesca. Ja spaghetti zastąpiłam makaronem linguine(i), równie dobrze można wykorzystać inny, dlatego przepis podaję w formie uogólnionej, jako makaron z sosem puttanesca.

Makaron z sosem puttanesca
[na podstawie przepisu ze wspomnianej książki, ale z pewnymi modyfikacjami]

Składniki (dla 2 osób):
  • pół opakowania 500-gramowego opakowania wybranego makaronu
  • 1 kg dojrzałych pomidorów
  • 4 fileciki anchois (w oryginalnym przepisie są solone, ja miałam w oliwie i też było ok)
  • 150g czarnych oliwek
  • 1 łyżka kaparów
  • 2 ząbki czosnku
  • 1 łyżka posiekanej natki pietruszki
  • 2 łyżki oliwy
  • sól i pieprz do smaku 
  • 4 suszone pomidory w oliwie [mój dodatek, w oryginale tego nie ma]
  • [w oryginale jest jeszcze 30g masła, ale pominęłam]
Przygotowanie:
  1. Filety anchois wyławiamy ze słoiczka/puszki, osuszamy ręcznikiem papierowym i drobno kroimy
  2. Czosnek obieramy i również drobno kroimy
  3. Na patelni/w rondlu rozgrzewamy oliwę, wrzucamy na nią posiekane anchois oraz czosnek, chwilę razem podsmażamy na niedużym ogniu
  4. Pomidory obieramy ze skórki i kroimy w drobną kostkę
  5. Pokrojone pomidory dodajemy na patelnię/do rondla razem z odsączonymi oliwkami i kaparami
  6. Do sosu dodajemy drobno posiekane suszone pomidory
  7. Sos gotujemy do rozpadnięcia się kawałków świeżych pomidorów
  8. Doprawiamy solą i pieprzem do smaku
  9. Gdy sos jest już gotowy, gotujemy makaron zgodnie z instrukcją na opakowaniu
  10. Ugotowany makaron mieszamy z sosem lub układamy na talerzu i polewamy sosem
  11. Wierzch dania posypujemy posiekaną natką, można też dodać starty parmezan
Jeśli nie lubicie anchois, nie przekreśla to Waszych szans jako konsumentów makaronu z sosem puttanesca. W procesie gotowania kawałeczki anchois rozpadają się i są jedynie lekko wyczuwalne, nadając sosowi oleistego posmaku, jeśli mogę posłużyć się takim określeniem. Buon appetito! :)

piątek, 10 sierpnia 2012

Konkursowa sola z masłem i sokiem z cytryny, a la sole meuniere

Od jakiegoś czasu trwa kolejny etap konkursu Kulinarny Blog Roku. Tym razem uczestnicy mają za zadanie zaprezentować przepis na dania ze świeżych ryb i/lub owoców morza z dodatkiem lekko solonego lub czosnkowego masła (Lurpak, bo organizatorem konkursu jest Arla Foods, właściciel tej marki).

Owoców morza nie jadam, a wręcz omijam łukiem - ten typ tak ma i już. Nigdy nie byłam fanką ryb, do tej pory najlepiej wspominam kostkę z mintaja w panierce, którą w dzieciństwie serwowała nam mama. Niestety, teraz nie ma już takich kostek, jak kiedyś - uważa mama. Dzisiejsze kostki rozpadają się i nie smakują już tak, jak dawniej. W zasadzie mogłabym stwierdzić, że skoro kostka z mintaja zniknęła z mojego jadłospisu, nie ma już żadnego rybnego dania, które by mi smakowało. Byłaby to jednak nieprawda. Smakował mi sandacz z chorwackiej restauracji Guccio Domagoj na warszawskim Żoliborzu czy okoń morski z francuskiej knajpki L'Arc Varsovie na warszawskim Mokotowie. Smakuje mi pieczony w folii pod ziołową pierzynką też mi smakuje (tego przepisu nie ma jeszcze na blogu, ale pewnie pręczej czy później się pojawi). I wreszcie - smakuje mi sole meuniere, czyli sola smażona na maśle, podawana z sokiem z cytryny i natką pietruszki. I właśnie to danie zgłosiłam do najnowszego etapu konkursu.


Jeżeli ktoś z Was uzna ten przepis za interesujący i zechce oddać głos na mojego bloga - z góry dziękuję. Zagłosować można tutaj.

Swoją drogą - czy nie uważacie, że wszechobecne narzekanie, że Polacy jedzą za mało ryb to jakiś absurd? Najzdrowsze są podobno ryby morskie, z uwagi na dużą zawartość dorboczynnych kwasów tłuszczowych. A skąd my niby mamy brać te ryby morskie, skoro większość z nas nie mieszka nad morzem i ma dostęp głównie do mrożonej soli pośledniej jakości lub chińskiej pangi, która bywa wręcz szkodliwa dla jej konsumentów. Świeże ryby? A co to jest? Ile jest sklepów poza wybrzeżem, które sprzedają naprawdę świeże ryby? A i na wybrzeżu podobno coraz trudniej o świeży połów. Pomijam już kwestię wysokich cen świeżych ryb - prawda jest taka, że niewiele osób może sobie pozwolić na jedzenie świeżych morskich ryb trzy razy w tygodniu (zdaje się, że takie są zalecenia - jeśli nie, poprawcie mnie). Więc o co w ogóle chodzi? Jak się nie ma, co się lubi, to się, lubi co się ma...

czwartek, 9 sierpnia 2012

Beef Wellington, czyli polędwica wołowa pieczona w cieście francuskim

Beef Wellington to potrawa, którą wraz z Wybrankiem wielokrotnie widywaliśmy w różnego rodzaju programach kulinarnych z udziałem brytyjskich kucharzy-celebrytów. Do wypróbowania tego dania zachęcił nas ostatecznie Gordon Ramsay, niestrudzony propagator nowoczesnej kuchni brytyjskiej (tutaj możecie zobaczyć jego filmik instruktażowy, w którym krok po kroku tłumaczy, jak przygotować "wołowinę Wellingtona"). Zapadła decyzja, żeby spróbować zrobić to danie własnoręcznie. Padło na sylwestrową kolację. Niestety przy pierwszym podejściu trochę za krótko piekliśmy mięso - po przekrojeniu okazało się, że jest zbyt surowe nawet jak dla Wybranka, fana średnio wysmażonych steków. Musieliśmy wstawić pieczeń z powrotem do pieca. Jej przekrojenie sprawiło jednak, że warstwa ciasta, pieczarek i boczku przestała zabezpieczać mięso przed utratą mięsnych soków, które wypłynęły z polędwicy i podtopiły ciasto. Mało apetycznie to wyglądało...

Kolejną próbę podjęliśmy w miniony weekend. Tym razem efekt był dużo lepszy (mieliśmy termometr ze szpikulcem, który wbija się w pieczeń, żeby sprawdzić, czy w środku jest wystarczająco upieczona, czyli czy ma ok 54 stopni Celsjusza), aczkolwiek Wybranek i tak stwierdził, że to danie nie było warte takiego zachodu. Niemniej jednak ja uważam, że było bardzo dobre, a w naszym przypadku zachód wcale nie był taki duży, bo nie robiliśmy ciasta francuskiego własnoręcznie. Poszliśmy na łatwiznę, nabywając mrożone. Gdzieś przeczytałam, że najlepsze ciasto francuskie można kupić w delikatesach Blikle, udaliśmy się więc do tych delikatesów. Ciasto rzeczywiście było wysokiej jakości i smaczne, ale było też dość grube, w związku z tym stosunkowo długo czekaliśmy, aż się rozmroziło. Spokojnie wystarczy takie najzwyklejsze, z supermarketu.

Skąd nazwa Wellington? Otóż nie ma jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie, nawet Wikipedia ma wątpliwości ;) Mnie najbardziej przekonuje teoria, że danie to zawdzięcza swoją nazwę brytyjskiemu kucharzowi-patriocie, który po prostu chciał nadać klasycznemu francuskiemu daniu (filet de boeuf en croute) brytyjską nazwę. To trochę jak z kanałem morskim między Francją a Wielką Brytanią - Francuzi nazywają go La Manche, a Brytyjczycy English Channel ;) Warto też wspomnieć, że określenie "Wellington" funkcjonuje w odniesieniu do różnych dań, w których jakieś składniki są zapiekane w cieście francuskim. Np. wieprzowina (a la)Wellington(a), kurczak (a la) Wellington(a) czy warzywa (a la) Wellingtona. Zresztą po tym, jak opowiedziałam mojej babci o"polędwicy Wellingtona", babcia zrobiła polędwiczki wieprzowe otulone podduszonymi pieczarkami i ciastem francuskim, których próbowałam i które były bardzo dobre. Niech żyje kreatywność :)

Przygotowując nasz beef Wellington korzystaliśmy z wspomnianego już filmiku z instruktażem Gordona Ramsaya oraz z przepisu na filet de boeuf en croute, opublikowanego w magazynie KUCHNIA (styczniowe wydanie z 2012 roku, s. 38-40). Po niewielkim dochodzeniu przeprowadzonym z wykorzystaniem źródeł internetowych i książkowych muszę przyznać, że przepisów jest wiele. W niektórych pojawia się pasztet, w innych boczek (jak w magazynie KUCHNIA), a u Gordona Ramsaya - szynka parmeńska. W przypadku, gdy w grę wchodzi pasztet (z kurzych wątróbek), stosuje się też naleśniki, które mają zabezpieczać mięso otulone pieczarkami i pasztetem przed utratą wilgotności, która mogłaby zbytnio nawilżyć wierzchnią warstwę z ciasta francuskiego i sprawić, że całe danie staje się mało apetyczne. Jak w tym przepisie. Całość ma być zwarta, mięso soczyste, a poszczególne warstwy dobrze widoczne po przekrojeniu pieczeni. My zrezygnowaliśmy z pasztetu i naleśników. Zrobiliśmy polędwicę wołową otuloną pierzynką z podduszonych i rozdrobnionych w blenderze pieczarek z cebulką i natką, a następnie owiniętą cienkimi plastrami wędzonego boczku i płatem ciasta francuskiego. Smakuje to naprawdę dobrze :)

 Beef Wellington

Składniki (dla 2-3 osób o dużym apetycie lub 4 o standardowym)
  • ok. 650g polędwicy wołowej, ze środka polędwicy (chodzi o to, żeby nasz kawałek mięsa był na całej długości mniej więcej takiej samej grubości, inaczej nie upiecze się równomiernie)
  • 500g mrożonego ciasta francuskiego (może być trochę mniej, myślę, że 400-gramowy płat spokojnie wystarczy)
  • 300g pieczarek
  • 150g boczku wędzonego w plastrach
  • 1 szalotka lub zwykła mała cebula
  • 1 łyżka drobno posiekanej natki pietruszki
  • 1 łyżka musztardy
  • olej lub oliwa do smażenia
  • sól & pieprz do smaku
  • 1-2 żółtka
Przygotowanie:
  1. wyjmujemy ciasto francuskie z zamrażalnika i rozmrażamy
  2. polędwicę wołową opłukujemy pod bieżącą wodą, osuszamy ręcznikiem papierowym i oczyszczamy z błon
  3. mięso smażymy na patelni z tłuszczem (nie potrzeba dużo tłuszczu, wystarczy 1-2 łyżki oliwy lub oleju) z każdej strony
  4. po usmażeniu  mięso smarujemy musztardą, oprószamy pieprzem i solą i odstawiamy do wystygnięcia
  5. pieczarki myjemy i obieramy (lub nie, w zależności od preferencji) i kroimy (może być na duże kawałki)
  6. grzyby wrzucamy na suchą patelnię i odparowujemy z nich wodę, a po odparowaniu dodajemy trochę oleju lub oliwy (nie więcej niż 1 łyżkę) i podsmażamy razem z obraną i posiekaną cebulą
  7. doprawiamy pieczarki solą i pieprzem do smaku, dodajemy posiekaną natkę
  8. gotowe grzyby rozdrabniamy za pomocą blendera (nie na mus, ale na drobne kawałki) i odstawiamy do wystygnięcia
  9. na blacie rozwijamy folię spożywczą, na niej układamy plastry boczku tak, żeby na siebie zachodziły
  10. boczek smarujemy  wystudzoną pastą pieczarkową (zostawiając trochę przestrzeni przy brzegach boczkowej warstwy), a na paście kładziemy usmażoną polędwicę
  11. z pomocą folii spożywczej owijamy polędwicę boczkowo-pieczarkową "płachtą", całość zawijamy szczelnie folią spożywczą i wstawiamy do lodówki na 20 minut
  12. na blacie/desce rozkładamy rozmrożone ciasto francuskie
  13. po schłodzeniu mięsno-pieczarkowego pakunku odwijamy go z folii, układamy na cieście i owijamy w to ciasto - przed zawinięciem można posmarować brzegi ciasta roztrzepanym żółtkiem, żeby lepiej się sklejały
  14. tak przygotowany "pakunek" możemy ozdobić liśćmi wyciętymi z resztek ciasta  francuskiego (mieliśmy 500g, to było trochę za dużo, więc z niewykorzystanej reszty zrobiłam listki oraz deser - wysmarowałam kokilki masłem, obsypałam odrobiną bułki tartej, wyłożyłam kwadratowtmi kawałkami ciasta francuskiego, tak, że rogi wystawały poza kokilki, do środka kokilek, na ciasto, wrzuciłam po kilka borówek amerykańskich, posypałam je szczypta brązowego cukru i wstawiłam do piekarnika rozgrzanego do 180 stopni Celsjusza na 15 minut, zaraz po wyjęciu mięsa; podałam z gałka lodów :)
  15. gotowy "pakunek" owijamy folią spożywczą i wstawiamy na 5 minut do lodówki
  16. po schłodzeniu układamy na blaszce wyłożonej papierem do pieczenia i smarujemy rozkłóconym żółtkiem za pomocą pędzelka
  17. wstawiamy do piekarnika nagrzanego do 220 stopni Celsjusza, na środkową półkę, i pieczemy przez 10 minut
  18. następnie zmniejszamy temperaturę do 180 stopni Celsjusza i pieczemy jeszcze przez 35 minut (przy ok. 650g mięsa; stopień upieczenia sprawdzaliśmy termometrem, piekliśmy do osiągnięcia przez polędwicę temperatury 54 stopni Celsjusza)
  19. po upieczeniu wyjmujemy polędwicę z piekarnika i odkładamy na 10 minut, żeby odpoczęła
  20. "odpoczętą" wołowinę kroimy w grube plastry i serwujemy - przy krojeniu z mięsa może wypływać sok

Serwujemy na ciepło, np. w towarszystwie mixu sałat z winegretem i czerwonego, wytrawnego wina (u nas było Chianti, dla plebsu, jak to ujął Wybranek, czyli nie classico ;) Smacznego :)



niedziela, 29 lipca 2012

Panna cotta z sosem malinowym

Panna cottę pierwszy raz jadłam kilka lat temu, a przygotował ją dla mnie - stawiający wówczas pierwsze poważniejsze kroki w kuchni - Wybranek, z okazji moich urodzin. To był deser zaserwowany po daniu głównym, które stanowił własnoręcznie przygotowany makaron tagliatelle podany z szynką parmeńską, cebulką i oliwą. Nie omieszkam napomknąć, że obserwująca cały proces przygotowań mama Wybranka miała poważne wątpliwości, czy po tym wszystkim odnajdzie się w swojej własnej kuchni ;)

W owym czasie byliśmy pod dużym wpływem kuchni włoskiej, zgłębiając jej tajniki przy lekturze książki "Kulinaria Italia", wydanej przez wydawnictwo Oleksiejuk. Z tej właśnie książki pochodził przepis na panna cottę i na makaron (który później jeszcze wiele razy sobie gotowaliśmy, z tym, że korzystaliśmy już z gotowego makaronu), które zaserwował mi Wybranek. To skarbnica wiedzy o kuchni różnych regionów Włoch, ale niestety bywa nieprecyzyjna, jeżeli chodzi o ilość składników potrzebnych do przygotowania niektórych dań. Dlatego też zrezygnowałam z żelatyny w płatkach, zastępując ją sypką żelatyną, a do śmietanki zaczęłam dodawać mleko. To deser całoroczny, ale w lecie szczególnie dobrze się sprawdza, bo pasują do niego sosy ze świeżych letnich owoców.

Przygotowanie jest proste, ale deser ten nie należy do szybkich, ponieważ po ugotowaniu (panna cotta = gotowana śmietana) musi przez kilka godzin tężeć w lodówce. Najlepiej więc zrobić go wieczorem przed dniem, w którym planujemy zaserwować panna cottę, żeby ta śmietankowa galaretka dobrze zastygła. Polecam ten deser na lato jako alternatywę dla lodów, koniecznie w towarzystwie sezonowych owoców :)

Panna cotta z sosem malinowym

Składniki (na 6 porcji, każda po ok 150ml):

PANNA COTTA
  • 500ml śmietanki kremówki
  • 250ml mleka (najlepiej tłustego)
  • 5 łyżeczek żelatyny
  • 3 łyżki wody
  • 1 laska wanilii
  • 100g cukru
SOS MALINOWY
  • 500g malin
  • 2 łyżki cukru pudru
Przygotowanie:
  1. laskę wanilii przekrajamy wzdłuż na pół, wyskrobujemy ziarenka ziarenka i połówki laski wrzucamy do garnka, dodajemy śmietankę, mleko i cukier
  2. podgrzewamy na niewielkim ogniu, aż rozpuści się cukier, a cała mieszanina zacznie się gotować
  3. w międzyczasie rozpuszczamy żelatynę w wodzie i odstawiamy na 5 min, żeby wchłonęła płyn (powstanie z tego zwarta, galaretowata bryła, ale się nie przejmujcie)
  4. gdy mleczno-śmietankowa mieszanina się zagotuje, zdejmujemy ją z ognia, dodajemy rozpuszczoną żelatynę i energicznie mieszamy, aby żelatyna rozpuściła się w mieszaninie (najlepiej sprawdza się taka trzepaczka) - ważne jest to, żeby nie zostały żadne grudki żelatyny
  5. masę przelewamy do przygotowanych wcześniej filiżanek/miseczek/pucharków lub specjalnych pojemników do przygotowywania galaretek i puddingów (ostatnio stałam się właścicielką zestawu takich pojemników, całkiem nieźle się sprawdzają - można je obejrzeć/kupić np. tu)
  6. zostawiamy do wystudzenia w temperaturze pokojowej wystudzone panna cotty przykrywamy folią aluminiową (lub jakąś inną przykrywką) i wstawiamy do lodówki do stężenia i schłodzenia (na min. 3-4h, a najlepiej na całą noc/cały dzień, w zależności od tego, kiedy zabraliśmy się do przygotowania tego deseru)
  7. przed podaniem wyjmujemy z lodówki, na chwilę zanużamy pojemniki w gorącej wodzie (dzięki temu łatwiej będzie wydobyć śmietankową galaretkę z pojemnika, w którym zastygła), ale tylko na chwilkę, bo jeżeli deser będzie miał kontakt z gorącą woda zbyt długo, po prostu się rozpuści
  8. podajemy z sosem z sezonowych owoców, np. z malin (maliny blendujemy razem z cukrem; uzyskany sos możemy dodatkowo przetrzeć przez sitko, żeby pozbyć się nasionek), udekorowane listkiem mięty
Smacznego :)

niedziela, 22 lipca 2012

Jagodzianki

Lato bez jagodzianek to nie lato. W tym roku pierwszy raz upiekłam własne, na podstawie przepisu z bloga wypiekowego, na przepisach z którego nigdy się nie zawiodłam (Moje Wypieki). Jagodzianki z tego przepisu wyszły rumiane i mięciutkie, z dużą ilością jagód. Są raczej czasochłonne, ale nie wymagają zaawansowanych umiejętności ani bardzo dużych nakładów pracy. Jak to zwykle bywa z ciastem drożdżowym, najwięcej czasu zajmuje rośnięcie ciasta. Pozostałe czynności nie zajmują wiele czasu.

Jagodzianki
[oryginalny przepis można znaleźć tu, poniższa wersja to lekka modyfikacja oryginału]

Składniki (na 16 jagodzianek na 4-5 kęsów)

CIASTO

  • 500g mąki pszennej (w oryginale jest chlebowa, ale ja użyłam poznańskiej i wyszło super)
  • 1 opakowanie suchych drożdży (7g) lub 15g świeżych drożdży
  • szczypta soli
  • 250ml ciepłego mleka
  • 1 jajko
  • 1/4 szklanki oleju słonecznikowego (ok 60ml)
  • 1/2 szklanki cukru (
  • 16g cukru waniliowego (czyli jedno zwykłe opakowanie; w oryginale jest 8g)
NADZIENIE
  • 300g jagód
  • 3 łyżki cukru pudru
  • 1 łyżka mąki ziemniaczanej
LUKIER
  • 1 szklanka cukru pudru
  • 2 łyżki wody
Przygotowanie:
  1. do ciepłego mleka dodać 1 łyżkę cukru i drożdże, wymieszać, przykryć ściereczką i odstawić na 10min do wyrośnięcia
  2. w międzyczasie przesiać mąkę i sól do miski
  3. do przesianej mąki z solą dodajemy roztwór drożdżowy, a następnie pozostałe składniki na ciasto
  4. wyrobić ciasto (nie będzie takie sprężyste jak na pizzę, raczej porowate i lepkie; jeśli jest zbyt lepkie, można dodać trochę więcej mąki)
  5. ostawić ciasto do wyrośnięcia pod przykryciem ze ściereczki (do podwojenia objętości, u mnie zajęło to 1,5 godziny)
  6. wyrośnięte ciasto chwile wyrabiać, a następnie podzielić na 16 części, z każdej uformować kulkę i ułożyć na wysmarowanej wcześniej masłem i wyłożonej papierem do pieczenia blaszce (u mnie były 2 duże blachy, nie chciałam zbytnio stłaczać bułeczek)
  7. blachę z drożdżowymi kulkami przykrywamy ściereczką i odstawiamy na 15min do wyrośnięcia
  8. w międzyczasie delikatnie mieszamy umyte wcześniej jagody z cukrem pudrem i mąką ziemniaczaną
  9. po wyrośnięciu kuleczek z każdej z nich formujemy placuszek (można je po prostu lekko rozwałkować)
  10. na środku każdego placuszka kładziemy po 1 łyżce jagodowego nadzienia i zlepiamy tak, jak zlepia się pierogi
  11. następnie kładziemy zlepione ciasto na blacie lub stolnicy zlepieniem do dołu i chwilę rolujemy, aby uzyskać wrzecionowaty kształt
  12. gotowe jagodzianki układamy na blaszce (na tej samej, na której wcześniej układaliśmy drożdżowe kulki do wyrośnięcia), przykrywamy ściereczką i odstawiamy na 45min do wyrośnięcia
  13. rozgrzewamy piekarnik do 200-220 stopni Celsjusza (w oryginale jest 220, ja miałam 200), bez termoobiegu
  14. blachę z wyrośniętymi jagodziankami wstawiamy (już bez przykrycia) na środkową półkę i pieczemy przez 15min
  15. po upieczeniu wyjmujemy z piekarnika
  16. jeszcze ciepłe jagodzianki lukrujemy lukrem przygotowanym ze szklanki cukru pudru i wody
Z moich jagodzianek wyciekł sok jagodowy, ale tylko trochę zabarwił spód bułeczek, nie przypalił się ani nic w tym stylu:
W środku mają pełno jagód:

Doceniła je czołowa degustatotka słodkich wypieków w naszej rodzinie ;) Aczkolwiek organoleptycznie miała okazję przebadać jedynie mały kawałek jagodzianki (czego nie mogła przeboleć przez resztę dnia ;)
Smacznego :)

niedziela, 13 maja 2012

Młoda kapusta duszona z marchewką i boczkiem

Duszoną młodą kapustkę zawsze robiła babcia ze strony mamy. Dodawała do niej przecier pomidorowy i trochę mąki, żeby sos oblepiający źdźbła poszatkowanej kapusty był bardziej aksamitny. Dodawała też mięso, zdaje się, że takie z rosołu, żeby wykorzystać pozostałości z przygotowania innych dań. Obok pierogów wiejskich, botwinki i zup owocowych, duszona młoda kapustka to jedno z najbardziej kojarzących mi się z babcią dań. Gdy zobaczyłam w osiedlowym warzywniaku główki młodej kapusty, nie miałam wątpliwości, czy ją kupić, ani co z nią zrobić. Szkoda tylko, że nie mogę już spytać babci, jak robiła swoją kapustę... Przyjmijmy, że ta moja będzie niedoskonałą namiastką tej babcinej.

Młoda kapusta duszona z marchewką i boczkiem, z dużą ilością koperku

Składniki (jako danie główne na porcje dla 2 osób lub jako dodatek do innego dania - wówczas powinno wystarczyć dla 4 osób):

  • 1 nieduża główka młodej kapusty (z tego, co się orientuję, taka główka waży ok 800-1000g)
  • 1 duża marchew
  • 1 pęczek świeżego koperku
  • 70-80g wędzonego boczku
  • 1 średniej wielkości cebula (taka najzwyklejsza, mieszcząca się w niekoszykarskiej garści)
  • 1 łyżka oliwy z oliwek lub oleju
  • 1 szklanka wody
  • sól i pieprz do smaku
Przygotowanie:
  1. kapustę obrać z ciemnozielonych, wierzchnich liści (chyba, że jest już obrana), opłukać pod wodą, osuszyć, usunąć głąb i poszatkować (kroję na 4 ćwiartki, a potem każdą ćwiartkę w paski)
  2. marchew umyć, obrać, pokroić w kostkę
  3. cebulę obrać, drobno pokroić
  4. koperek umyć, drobno posiekać
  5. boczek (bez spodniej skóry) pokroić w kostkę
  6. rondel (najlepiej pokryty teflonem) postawić na ogniu, wrzucić pokrojony boczek (na razie bez dodatkowego tłuszczu; ciocia - siostra mojej babci - uczyła mnie, że najpierw trzeba poczekać aż z boczku wytopi się tłuszcz, a kawałki boczku podsmażą się na tym tłuszczu, a dopiero potem można dodać dodatkowy tłuszcz)
  7. gdy boczek się podsmaży, dodajemy łyżkę oliwy lub oleju i dorzucamy pokrojoną cebulę
  8. gdy cebula się podsmaży, dodajemy pokrojoną marchew i chwilę smażymy, często mieszając
  9. na koniec dodajemy poszatkowaną kapustę, mieszamy, dolewamy szklankę wody, przykrywamy i dusimy ok 10 min
  10. gdy kapusta będzie prawie gotowa, doprawiamy ją solą i pieprzem i dodajemy posiekany koperek
  11. zostawiamy jeszcze na 1-2 min na ogniu bez przykrycia, często mieszając
  12. serwujemy z dobrym pieczywem (najlepiej posmarowanym masłem ;)
Tym razem zrobiłam kapustę czysto kapuścianą, bez dodatku przecieru pomidorowego ani pomidorów w innej formie. Ale jak już rozpocznie się sezon na prawdziwe pomidory, dojrzewające w promieniach słońca (o ile w tym roku w naszym pięknym kraju będzie normalne, słoneczne lato), na pewno skuszę się na wersję z pomidorami. Smacznego :)

wtorek, 1 maja 2012

Ryż na mleku

Zauważyłam, że mój blog stał się ostatnio raczej blogiem o potrawach z jajkiem niż o jedzeniu jako takim ;) Dlatego dziś nie będzie ani słowa o jajkach, będzie za to kilka słów o ryżu na mleku. Bardzo lubię to danie i wielokrotnie biłam się z myślami, stojąc przed lodówką z ryżowymi deserami w sklepie spożywczym: kupić, czy nie kupić, zjeść, czy nie zjeść. Moje obawy skupiały się wokół składu tego dania (za dużo cukru) oraz tego, że przecież własnoręczne przygotowanie ryżu na mleku w domu jest banalne. Ale jakoś nigdy nie zmobilizowałam się, żeby zrobić sobie taki ryż. Aż do dzisiejszego poranka :)

A to dlatego, że od wycieczki do Berlina, gdzie w niemal każdej piekarnio-kawiarni serwującej śniadania można kupić kubek takiego ryżu z owocowymi dodatkami, coraz częściej marzył mi się taki ryż. Dziś rano wstałam z mocnym postanowieniem realizacji tego marzenia, zaopatrzywszy się wcześniej w specjalny ryż do puddingów w delikatesach Marks & Spencer. To jest odmiana ryżu krótkoziarnistego (tutaj można poczytać o różnych odmianach ryżu), o zaokrąglonych ziarnach, podobnych do arborio.


Nasze mamy i babcie, które nie mogły wybierać spośród różnych gatunków, bo w sklepach dostępny był tylko jeden (zwykle właśnie krótkoziarnisty), albo nie było go w ogóle, robiły ryż na mleku najprawdopodobniej właśnie z ryżu o krótkich ziarnach. Ale można eksperymentować i z innymi, np. z basmati (pisze o tym felietonistka kulinarna czasopisma the Guardian, która w tym artykule zajęła się tematyką brytyjskiego puddingu ryżowego, bardzo podobnego do naszego ryżu na mleku i uchodzącego za typowe "comfort food" w Wielkiej Brytanii).

Ryż na mleku

Składniki (duża porcja - w sam raz na śniadanie - dla 1 osoby lub mniejsze porcje - w sam raz na deser - dla 2 osób):
  • 110g (ok 1/2 szklanki) ryżu krótkoziarnistego
  • 375ml mleka (ok. 1,5 szklanki) (najlepiej tłustego; u mnie 0,5%)
  • 1 łyżeczka cukru (mój ryż był raczej słodkawy niż słodki; jeśli lubicie słodki ryż, dodajcie więcej cukru - najlepiej dodawać i próbować, żeby nie przesłodzić)
  • 2 łyżeczki esencji waniliowej (można też dodać inną esencję albo w ogóle zrezygnować z esencji, zastępując ją np. cynamonem lub startą gałką muszkatołową - gałka to klasyczny dodatek do brytyjskiego puddingu ryżowego)
  • owoce (dobrze jest dodać soczyste owoce, np. truskawki, maliny, jagody, borówki lub pomarańcze) lub ulubiona marmolada (w Berlinie jadłam ryż na mleku z dodatkiem wiśni w żelu - był pyszny :), ew. nutella lub masło orzechowe, jeśli ktoś woli
Przygotowanie:
  1. ryż wsypujemy do rondelka/garnuszka (najlepiej z teflonową powierzchnią), wlewamy 1/2 szklanki mleka i gotujemy na średnim ogniu (mam skalę 9-stopniową, gotowałam na poziomie 5), mieszając
  2. gdy ryż wsiąknie mleko, dolewamy kolejne pół szklanki (proces gotowania tego ryżu jest podobny do procesu przyrządzania risotto) i dalej gotujemy, mieszając (żeby skrobia z ryżu nie przywierała do dna)
  3. wlewamy resztkę mleka i czekamy aż ryż ją wsiąknie, nadal mieszając (ryż powinien być już miękki)
  4. gdy ryż osiągnie pożądaną konsystencję (papki), dodajemy cukier i esencję waniliową, mieszamy i zdejmujemy z ognia
  5. przekładamy ryż do miseczki/miseczek i odstawiamy do wystudzenia (dobrze jest przykryć miseczki folią aluminiową, żeby w procesie studzenia ryż nie wysechł z wierzchu) lub jemy na ciepło
  6. dekorujemy ulubionymi dodatkami (u mnie truskawki)
Mistrzyni deserów, autorka bloga Moje Wypieki, radzi dodać do ryżu również masło (jej przepis znajdziecie tutaj), ale ja się powstrzymałam ;) Masło na pewno sprawi, że danie będzie jeszcze lepsze, jak to masło ;) Mój ryż na mleku był lekko al dente, a gotowanie zajęło mi ok 20min. Jeśli wolicie bardziej rozgotowany ryż, po prostu dolejcie kolejną porcję mleka (0,5 szklanki, czyli w sumie 2) i bardziej go rozgotujcie.

Smacznego :)

niedziela, 29 kwietnia 2012

Szparagi z jajkiem na otwarcie sezonu szparagowego :)

Pierwsze polskie szparagi w tym roku - tak właścicielka budki z warzywami i owocami z bazarku nieopodal mojego miejsca zamieszkania zareklamowała produkt, który nabyłam. Pęczek pięknych, cienkich białych szparagów. W ubiegłym roku zauważyłam, że takie jak powinny być (czyli właśnie cienkie), białe szparagi są tylko na początku sezonu. Potem zwykle można spotkać już raczej tylko takie koły, twarde i łykowate. Korzystam więc póki nie są twarde i łykowate :)

Ten prosty przepis na szparagi można wykorzystać i do białych, i do zielonych szparagów (też były, ale na razie jeszcze nieprzyzwoicie drogie). Dobrze sprawdza się w takie upalne dni jak wczoraj (33 stopni Celsjusza w Warszawie), bo przygotowanie tego dania nie wymaga wielogodzinnego sterczenia przy parujących garnkach i patelniach, z których pryska tłuszcz. 10 minut i mamy fajne danie, np. na lunch.

Szparagi z sadzonym jajkiem

Składniki (porcja dla 2 osób):
  • 1 pęczek szparagów (białych lub zielonych)
  • 1 łyżeczka masła
  • 1 łyżeczka drobno posiekanej natki pietruszki
  • 2 jajka
  • 1 łyżka oliwy
  • sól i pieprz do smaku
Przygotowanie:
  1. szparagi delikatnie myjemy i cienko obieramy - gdy są cienkie, łatwo je połamać (wprawdzie u mnie i tak zostały przecięte na pół, bo z braku przestrzeni do przechowywania powstrzymałam się od zakupu specjalnego garnka do gotowania szparagów (w takim garnku szparagi gotują się w pionie, a ich główki wystają ponad powierzchnię wody); ale przecięłam je na w miarę równe połówki, żeby nie było tak, że mniejsza połowa będzie rozgotowana, a większa niedogotowana)
  2. jeśli mamy białe szparagi - odcinamy końcówkę - ok. 2 cm (bywa twarda i łykowata nawet przy cienkich i świeżych łodygach), w przypadku zielonych szparagów wystarczy 0,5-1cm
  3. jeśli mamy specjalny garnek do gotowania szparagów lub na tyle duży garnek, by całe były zanurzone w wodzie - wrzucamy szparagi do osolonej, gotującej się wody; jeśli mamy mniejszy garnek, przekrajamy każdy szparag na pół i wrzucamy do wrzątku
  4. gotujemy 5-10 min (u mnie wystarczyło 5 minut, bo szparagi były przekrojone), trzeba sprawdzać na bieżąco, czy to już
  5. w międzyczasie mieszamy masło z natką oraz smażymy jajka sadzone na łyżce oliwy
  6. ugotowane szparagi odsączamy z wody, a następnie wrzucamy z powrotem do garnka, w którym się gotowały i dorzucamy pietruszkowe masło, delikatnie mieszając, żeby masło pokryło wszystkie szparagi
  7. gotowe szparagi wykładamy na talerz, a na wierzchu układamy jajko sadzone
  8. doprawiamy solą i pieprzem (wedle uznania)
Sezon szparagowy uważam za otwarty :) Smacznego.

niedziela, 22 kwietnia 2012

Croque madame

Croque madame (chrupiąca pani kanapka :) to tost z szynką, serem i sosem beszamelowym rodem z Francji, zwieńczony jajkiem sadzonym. To także moja propozycja w II etapie konkursu "Kulinarny Blog Roku 2012", w którym uczestnicy zgłaszają przepisy na "Jajko na dzień dobry".


Link do mojego przepisu możecie znaleźć tutaj:
http://www.kulinarnyblogroku.pl/przepisy/pokaz/?id=688

Myślałam o zgłoszeniu mojego ulubionego omleta, ale omletów zgłoszono już kilka, a poza tym wydawał mi się mało spektakularny. Wśród rozważanych opcji była również śniadaniowa zapiekanka rodem z Włoch - strata. Strata może składać się z przeróżnych składników, a bazę tworzą zwykle czerstwe pieczywo, ser i wędlina. Tutaj znajdziecie kilka przykładów kombinacji zaliczających się do kategorii "strata". To bardzo fajny sposób na wykorzystanie resztek z wcześniejszych dni.

W końcu stanęło jednak na croque madame. Co o tym sądzicie? Jeśli Wam się podoba i zechcecie wesprzeć moją kandydaturę w konkursie "Blog Kulinarny Roku 2012", będę wdzięczna za Wasze głosy. Czasu na głosowanie jest jeszcze sporo - II etap trwa do końca maja.


Jednocześnie chciałabym podziękować wszystkim osobom, które oddały głos na mój przepis na "Maślane ciasteczka z dżemem", który zgłosiłam w I etapie konkursu. Dzięki Waszym głosom znalazłam się w pierwszej 10 klasyfikacji generalnej, a po przeliczeniu głosów i dodaniu do nich głosów jury, jestem na 14 pozycji po I etapie.

wtorek, 13 marca 2012

Pierogi wiejskie, takie jak robiła moja babcia

Wiejskie, zamojskie, wrocławskie (z taką nazwą też się spotkałam, mimo, że z Zamościa do Wrocławia jest kawał drogi) albo po prostu z kaszą gryczaną i twarogiem (serem białym). Jak zwał, tak zwał. Smakują jednakowo dobrze niezależnie od terminologii. A najlepiej smakowały w wykonaniu mojej babci (mamy mojej mamy). Teraz, gdy babcia z różnych powodów już ich nie robi, przyszedł czas na to, aby wziąć sprawy w swoje ręce i w końcu nauczyć się robić ten tradycyjny rodzinny przysmak.

Trochę mi wstyd. Gotuję różne - mniej lub bardziej fikuśne - potrawy, a nie opanowałam podstaw kuchni polskiej. Stopniowo postaram się nadrobić braki w kulinarnej edukacji. Zacznę od babcinych pierogów, które zrobiłam w ten weekend dla dziadka (od tej właśnie babci). To jedno z jego ulubionych dań, a że ostatnimi czasy i jemu, i reszcie rodziny potrzebne jest "comfort food" (jedzenie na pocieszenie), trafiła się okazja do wypróbowana przepisu babci. W domu rodzinnym mojej mamy takie pierogi zawsze były nazywane pierogami wiejskimi i tą nazwą będę się posługiwała.

Pierogi wiejskie

Składniki (na ok 20-25 pierogów):
  • 2 szklanki mąki pszennej (najlepiej poznańskiej) + trochę do posypania stolnicy
  • 4/5 szklanki ciepłej wody
  • 1 łyżeczka soli
  • 1 torebka (100g) kaszy gryczanej
  • ok. 500g twarogu (sera białego)
  • 1 jajko
  • sól i pieprz do smaku
W wielu przepisach na ciasto pierogowe można znaleźć takie składniki jak jajko czy tłuszcz (najczęściej olej). W mojej rodzinie tłuszczu do ciasta się nie dodaje, jajka w większości przypadków też nie (zrobiłam telefoniczne badanie opinii wśród babć i cioć ;).

Przygotowanie:

CIASTO
  1. mąkę przesiać do miski (lub od razu na stolnicę), wymieszać z 1 łyżeczką soli
  2. zrobić w mące zagłębienie (dołek), wlać wodę i wymieszać
  3. zagnieść ciasto (powinno być miękkie i elastyczne, nie lepkie - jeśli jest zbyt lepkie, trzeba dosypać mąki)
  4. stolnicę oprószyć mąką, rozwałkować ciasto na grubość ok 2-3 mm (wedle uznania)
  5. z ciasta wycinać kółka (szklanką)
FARSZ
  1. kaszę gryczaną ugotować na sypko w osolonej wodzie
  2. odcedzoną kaszę wymieszać z rozdrobnionym (np. widelcem) serem białym, doprawić solą i pieprzem do smaku
  3. dodać jajko, dobrze wymieszać [jeśli ser jest lepki, nie trzeba dodawać jajka]
  4. nakładać farsz na kółka z ciasta pierogowego (po ok. 1 czubatej łyżeczce na każde kółko) i dokładnie zlepiać brzegi pierogów
  5. w dużym garnku zagotować wodę, dodać soli (1 łyżkę)
  6. ulepione pierogi wrzucać na wrzątek na kilka minut (2-3), aż zaczną wypływać
  7. ugotowane pierogi wyławiać z garnka i osączać z wody
  8. podawać ze śmietaną, skwarkami lub podsmażoną cebulką
Smacznego :)


 Ze specjalną dedykacją dla babci. I dla największego wielbiciela babcinych pierogów - dziadka.

niedziela, 26 lutego 2012

Domowe cebularzyki na śniadanie

Mówię: cebularz. Myślę: Lublin. Miejsce, w którym się urodziłam, skąd pochodzi moja mama i gdzie mieszkają moi dziadkowie. Cebularze jedzone u dziadków w Lublinie, a później na ich działce rekreacyjnej na Pojezierzu Łęczyńsko-Włodawskim to jedno z moich najsilniejszych wspomnień gastronomicznych z dzieciństwa. Serwowane z masłem lub trójkątnym serkiem topionym w różnych smakach, w lecie obowiązkowo z pomidorem. Jedzone przy stole w mieszkaniu dziadków lub jako prowiant zabierany na długie spacery polami i lasami na wspomnianym pojezierzu, na które mnie i moje rodzeństwo zabierały ciotki.

Jeżeli tylko mam okazję, zawsze staram się upolować jakiegoś cebularza, gdy jestem w Lublinie. Bo cebularze są najlepsze z tych, które w życiu jadłam. Lublin to ojczyzna tych "bułek z makiem i z cebulą", a tradycję ich wypiekania zapoczątkowali lubelscy Żydzi mieszkający na Starym Mieście tego miasta w XIX wieku. W 2007 roku lubelski cebularz został wpisany na listę produktów regionalnych.

Autentyczny lubelski cebularz powinien więc mieć odpowiedni skład i wygląd. Cebularze, które upiekłam dziś na śniadanie, bardzo odbiegają od ideału - są mniejsze i nie mają tak intensywnego cebulowego smaku, jak te, które można kupić w lubelskich piekarniach. To są raczej cebularzyki niż cebularze ;) Mają rozmiar w sam raz na 4-5 kęsów. Doskonałe z zimnym masłem ;)

Domowe cebularzyki
[wzorowane na przepisie z bloga Kwestia Smaku]


Składniki (na 12 cebularzyków o średnicy ok 10cm):
  • 500g mąki
  • 3 saszetki suszonych drożdży (w oryginalnym przepisie jest ok. 3,5 saszetki = 25g lub 50g świeżych drożdży)
  • 1 łyżka cukru
  • 3 łyżeczki soli
  • 60g masła
  • 1 jajko
  • 1 szklanka (250ml) ciepłego mleka
  • 2 duże cebule
  • 3 łyżki maku
  • 2 łyżki oleju
  • do posmarowania: 1 żółtko + 1 łyżka mleka
Przygotowanie:
  1. najlepiej dzień wcześniej, wieczorem: cebule obrać i pokroić w dużą kostkę, wrzucić na gotującą się wodę i obgotować przez ok. 2 min, a następnie odcedzić
  2. odcedzoną cebulę przełożyć do słoika, dosypać mak, 1 łyżeczkę soli, wlać olej i wymieszać
  3. zakręcić słoik, wystudzić, a gdy będzie już chłodny - wstawić do lodówki na noc
  4. wyjąć słoik z lodówki rano, żeby nabrał temperatury pokojowej
  5. przygotować zaczyn na ciasto drożdżowe - drożdże wymieszać z 1/3 ciepłego mleka, cukrem i 2 łyżkami mąki, odstawić w ciepłe miejsce do wyrośnięcia na 10-15min
  6. w międzyczasie rozpuścić masło i wymieszać je z pozostałą częścią mleka
  7. rozkłócić żółtko z białkiem
  8. wymieszać mąkę z 2 łyżeczkami soli
  9. zaczyn wymieszać z mąką, mieszaniną masła i mleka oraz rozkłóconym jajkiem
  10. wyrobić gładkie, elastyczne ciasto, odchodzące od ręki (= nie powinno się lepić)
  11. ciasto włożyć do miski, przykryć ściereczką i odstawić na 1-1.5h do wyrośnięcia, w ciepłe miejsce (powinno powdoić objętość)
  12. wyrośnięte ciasto przekładamy na stolnicę obsypaną mąką i wyrabiamy przez 10-15min
  13. dzielimy na 12 mniej więcej różnych części
  14. z każdego kawałka ciasta formujemy placuszek, który lekko rozwałkowywujemy
  15. na każdym placuszku układamy kupkę cebuli z makiem (po ok 2 czubate łyżeczki na placuszku)
  16. placuszki układamy na blaszce do pieczenia (u mnie blacha była wyłożona papierem do pieczenia)
  17. przykrywamy blachę ściereczką i odstawiamy w ciepłe miejsce na 15-20min do podrośnięcia
  18. w międzyczasie włączamy piekarnik (funkcja: grzanie od góry i od dołu, bez termoobiegu) i rozgrzewamy do 180-200 stopni Celsjusza (dużo zależy od piekarnika - jeśli mamy taki bardziej przypiekający, dajmy mniej stopni, ale jeżeli zwykle sprawdza się taka temperatura, jaką znajdujecie w przepisach = wypieki nie są zbytnio przypieczone, można dać 200 stopni)
  19. rozmącamy żółtko z mlekiem i smarujemy taką mieszaniną brzegi cebularzyków
  20. wstawiamy blachę z cebularzykami do piekarnika i pieczemy ok. 25min (do zrumienienia)
  21. wyjmujemy z piekarnika i można od razu jeść ;)
Smacznego :)

sobota, 11 lutego 2012

Bliny z kremowym serkiem, wędzonym łososiem i świeżym koperkiem

Bliny wywodzą się z kuchni rosyjskiej, a w szczególnie dużych ilościach były spożywane w okresie ostatków, czyli w tygodniu poprzedzającym rozpoczęcie Wielkiego Postu, zwanym maslenica (tydzień naleśnikowy; czyli mniej więcej dobrze się wstrzeliłam ;). Tradycyjnie serwowane były również kobietom po porodzie oraz uczestnikom stypy, bo wierzono, że ich okrągły kształt symbolizuje skończoność ludzkiego życia (informacje zaczerpnięte z Wikipedii).

Z zamiarem zrobienia blinów nosiłam się od jakiegoś czasu, będąc pod wrażeniem tych przygotowywanych przez autorkę bloga Whiteplate (np. według tego przepisu), która wydaje się być prawdziwą miłośniczką tych drożdżowych placuszków na bazie mąki gryczanej. Po przeczytaniu kilku przepisów na bliny stwierdzam, że nie różnią się one wiele od drożdżowych racuchów, z jabłkami lub pustych podawanych w towarzystwie różnych dodatków (takie robi moja ciocia, bratowa taty, każdy wybiera ulubiony dodatek, np. dżem). Od innych racuchów różnią się tym, że zawierają mąkę gryczaną, która nadaje im pięknego gryczanego aromatu. Nawet mojemu tacie, który nie należy do miłośników gryki (z uwagi na fakt, że dawno temu zmuszony był jeść przypaloną gaszę gryczaną z sosem, którą serwowała mu jego najstarsza córcia, czyli ja ;), bliny smakowały. Smakowały całej rodzinie, a wnioskuję po tempie, w jakim znikały z półmiska ;)

Robiąc bliny korzystam z przepisu z bloga Kwestia Smaku, ale zamiast śmietany podaję do nich kremowy serek (najchętniej Twój Smak marki Piątnica), którym grubo smaruję każdy placuszek, a następnie układam na nim cienkie plasterki wędzonego łososia, posypuję posiekanym koperkiem i doprawiam solą i pieprzem. Pycha :)

Bliny

Składniki (porcja dla 4-6 osób):
  • 25 g świeżych drożdży (lub 2 saszetki suszonych)
  • 1 łyżeczka cukru
  • 2 szklanki ciepłego mleka
  • 100 g mąki pszennej
  • 250 g mąki gryczanej (do kupienia np. z sklepach z ekologiczną żywnością)
  • 1 żółtko
  • 50 ml roztopionego masła
  • 1 łyżeczka soli
  • olej roślinny do smażenia (u mnie była oliwa)
  • wędzony łosoś (w plastrach lub w kawałku - u mnie był łosoś szkocki w kawałku marki Suempol)
  • 2 opakowania serka kremowego (Twój Smak Piątnicy lub Philadelphia Krafta)
  • kilka gałązek świeżego koperku
  • sól i pieprz do smaku

Przygotowanie:
  1. Drożdże, cukier i 2 łyżki mąki pszennej wymieszać z 1/4 szklanki (ok 60ml) ciepłego mleka, przykryć naczynie ściereczką i odstawić na 15min w ciepłe miejsce do wyrośnięcia
  2. Rozpuścić masło na patelni
  3. Obie mąki przesiać do miski (ilość mąki pszennej powinna być pomniejszona o te 2 łyżki, które wymieszaliśmy z mlekiem, cukrem i drożdżami)
  4. Do mąki dodać żółtko, roztopione (nieco przestudzone) masło, resztę mleka (1 i 3/4 szklanki), sól oraz drożdżowy zaczyn (po wyrośnięciu), dobrze wymieszać
  5. Ciasto odstawić na 45min (można na dłużej, u mnie stało ok. 1,5 godz. - w międzyczasie zdążyłam wyjść z domu i załatwić kilka spraw) w ciepłe miejsce do wyrośnięcia
  6. Gotowe ciasto nabierać łyżką i wylewać na patelnię z podgrzanym tłuszczem, formując placuszki - uwaga, bliny bardzo szybko chłoną tłuszcz, jeśli więc nie chcecie, aby były zbyt tłuste, wlejcie na patelnię ok 1-2 łyżki oliwy/oleju na jeden raz (u mnie 4 placuszki), a gdy placuszki będą już gotowe, przełóżcie je na talerz wyścielony ręcznikiem papierowym, żeby "oddały" trochę tego tłuszczu, którym nasiąkają; przed nałożeniem na patelnię kolejnej porcji ciasta, należy ponownie wlać na nią tłuszcz
  7. Osuszone z tłuszczu bliny smarujemy serkiem, na serku układamy plastry wędzonego łososia i posypujemy świeżym, posiekanym koperkiem
  8. Doprawiamy solą i pieprzem do smaku


Serek kremowy można zastąpić gęstą śmietaną, a wędzonego łososia inną wędzoną rybą, kawiorem lub marynowanym śledziem. Bliny jada się również na słodko, z konfiturą. Smacznego :)