niedziela, 24 lutego 2019

Tajlandia - co zjeść na Półwyspie Krabi?

W poprzednim poście opowiedziałam Wam, dlaczego wybraliśmy się na wakacje do Tajlandii oraz co zobaczyliśmy. Tym razem chciałabym podzielić się z Wami moimi wrażeniami dotyczącymi tamtejszej oferty gastronomicznej.

Naszą podróż do Tajlandii rozpoczęliśmy od Bangkoku. Byliśmy tam krótko, zjedliśmy zaledwie kilka posiłków, więc za wiele do powiedzenia na temat kultury kulinarnej tego miejsca nie mam, natomiast chętnie podzielę się wrażeniami z kilku miejsc, w których jedliśmy. Nasz pierwszy posiłek w tym mieście był królewski, bo odbył się w restauracji Blue Elephant, serwującej "królewską kuchnię tajską". Miejsce to należy do międzynarodowej sieci stworzonej przez legendarną tajską szefową kuchni, Nooror Somany Steppe. Restauracja ta mieści się w eleganckiej, wolnostojącej willi, ze starannie urządzonym wnętrzem i "dress code'm" (panów nie wpuszczają w spodenkach odsłaniających kolana), mieszczącej się w dzielnicy biznesowo-hotelowej, bardzo blisko stacji metra Surasek. Poszłam w klasyki, zamawiając szaszłyki z piersi kurczaka z fistaszkowym dressingiem oraz makaron pad thai, które były smaczne, ale...nie rzucały na kolana. Wybranek zamówił przystawkę i danie główne z owoców morza, które były smaczne, ale również nie rzucały na kolana. Większe wrażenie niż same dania zrobił na nas rachunek, ale jako że był to nasz pierwszy wakacyjny wieczór w wielkim mieście, puściliśmy to w niepamięć. Początek urlopu to przecież nie czas na liczenie ;-) Niestety, byliśmy tam wieczorem, a oświetlenie było tak słabe (w zasadzie siedzieliśmy w półmroku), że żadnego nadającego się do pokazania zdjęcia nie udało się nam zrobić.

Drugiego dnia pobytu zjedliśmy lunch w zoo i ze wszystkich posiłków spożytych w Tajlandii o tym chyba najbardziej chcielibyśmy zapomnieć. Po powrocie z zoo "odreagowaliśmy" gastronomicznie, udając się na kolację do małej knajpki Tealicious Cafe, serwującej dania kuchni tajskiej. Próbowaliśmy słynnej sałatki z papai (papaya salad), która w tym miejscu jest serwowana w kilku odmianach (co nie jest wyjątkowe - różne kombinacje na temat tej sałatki można znaleźć w wielu miejscach), zielonego curry i deseru z ryżu ugotowanego "na lepko" z mlekiem kokosowym i cukrem, serwowanym ze świeżym mango (mango sticky rice). Papaya salad składa się z zielonego owocu papai pokrojonego w cienkie paski (jest specjalna technika krojenia tego owocu), pomidorów, zielonej fasolki przypominającej szparagową, pokrojonej w cienkie paseczki marchewki, suszonych krewetek (których ja nie jestem w stanie jeść, bo przypominają mi karmę dla żółwi czerwonolicych, które kiedyś mieszkały w akwarium w moim i mojej siostry pokoju), czerwonej papryczki chili, orzeszków ziemnych i dressingu na bazie azjatyckich sosów. Bardzo mi smakowała (z wyjątkiem rzeczonych krewetek). Była orzeźwiająca, a jej pikantność (którą można regulować - obsługa zwykle pyta, jak ostrą podać sałatkę, "little spicy" jest dla mnie ok, cokolwiek ponad to - niestety nie) nie przeszkadzała mi, mimo wysokiej temperatury wokół.






























Z Bangkoku pojechaliśmy na Półwysep Krabi, gdzie kilka dni spędziliśmy w miejscowości Ao Nang. Na miejsce dotarliśmy wieczorem, już po zmroku, zostawiliśmy bagaże w hotelu i poszliśmy "w miasto", w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Trafiliśmy na mały nocny market (mały, bo w Ao Nang jest też duży nocny market, z bramą z odpowiednim neonem i dużą powierzchnią), gdzie rozpoczęliśmy eksplorowanie ulicznej kuchni. Raczej ostrożnie (smażone) rozpoczęłam przygodę z tajskim ulicznym jedzeniem, wybierając w pad thai'a, który był ok.
















Próbowałam w Google Maps zlokalizować ten mały nocny market, ale niestety zdjęcia wykorzystywane w street view są sprzed kilku lat i na miejscu tego małego marketu, na którym byliśmy, pokazuje coś w stylu klepiska. Aby znaleźć to miejsce, trzeba z centrum Ao Nang iść główną drogą wzdłuż plaży i w pewnym momencie zobaczycie po prawej stronie kilka straganów, znajdujących się między sporym budynkiem oznaczonym jako Tourist Information a sporym supermarketem (regały z alkoholem są w oknach i jest ich dużo, to może być znak rozpoznawczy). Tam też pierwszy raz próbowałam lodów z wody z młodego kokosa, serwowanych w miseczce zrobionej z połówki kokosa i z "zeskrobanym" ze ścianek miękkim miąższem kokosowym (ma konsystencję galaretki), które bardzo mi posmakowały. Lepsze lody kokosowe były jednak na dużym nocnym markecie, w znajdującym się jakieś 20 min jazdy samochodem od Ao Nang Krabi Town, na który wybraliśmy się którejś soboty. Market w Krabi Town jest naprawdę duży, warto się tam wybrać, bo oferta ulicznych dań jest znacznie szersza niż w Ao Nang, a jednocześnie można tam zaopatrzyć się również w pamiątki.















































































































Do najpopularniejszych dań serwowanych na nocnych marketach, na których miałam okazję być w Tajlandii, należą różnego rodzaju szaszłyki. Najlepsze moim i Wybranka zdaniem były albo te z piersi kurczaka, albo z wieprzowiny. Było sporo propozycji z parówkami (wygląda na to, że Tajowie kochają parówki jeszcze bardziej, niż Polacy ;-) Słabo (zdaniem Wybranka, bo ja za owocami morza ogólnie nie przepadam) wypadały kalmary i krewetki. Ciekawe były tajskie "kiełbaski" w kształcie kulek, z wieprzowiny wymieszanej z ryżem. Sporo było też stoisk z różnego rodzaju curry, smażonymi makaronami, przekąskami smażonymi w głębokim tłuszczu czy rybami z grilla. Wśród słodkich przysmaków dominowały wspominane już lody kokosowe i tajskie naleśniki oraz świeże owoce, obrane i pokrojone, sprzedawane w plastikowych kubkach. A propos plastiku - miałam wrażenie, że Tajowie za śmiecenie obwiniają turystów, tymczasem oni sami zużywają bardzo dużo plastiku. Każda najmniejsza przekąska kupowana na nocnym markecie jest pakowana w jakiś plastik - curry i szaszłyki w woreczki, makarony w plastikowe miski, a wszystko to jest podawane z plastikowymi sztućcami. Wszystkie napoje również są serwowane w plastiku - oprócz kubka z przykrywką i słomką często pakuje się je też w specjalną torebeczkę (nie widziałam takich w Europie), która umożliwia niesienie napoju w reklamówce, a nie w dłoni. Pomyślałam, że nawet jeśli turyści przestaną śmiecić i jeśli cała Europa ogólnie przestanie generować duże ilości plastikowych odpadów, jeśli Azja nie zmieni swoich nawyków, wysiłki ludzi z innych stron świata nie przełożą się na jakąś większą poprawę stanu mórz, bo więcej plastikowych śmieci i tak produkuje Azja...

Wracając do Ao Nang, muszę przyznać, że oferta gastronomiczna tego miejsca jest bardzo bogata. Naturalnie jest tam dużo miejsc, w których można zjeść dania kuchni tajskiej. Naszym zdaniem najlepsze jest Krua Ao Nang Cuisine, ze stolikami z widokiem na plażę i żywym kogutem, który pieje co chwilę. Byliśmy tam kilka razy, udało nam się zająć stolik przy balustradzie, więc mieliśmy fajne widoki. Mają smaczne różne rodzaje curry (np. z kurczakiem i kawałkami mango), dobre szaszłyki satay i sałatkę z papai. Odkryciem była dla mnie "tajska sałatka ziołowa", która w zasadzie powinna nazywać się "tajską sałatką z nerkowców". Składała się z dużej ilości usmażonych nerkowców z dodatkiem trawy cytrynowej, tajskiej szalotki, tajskiej bazylii i chili. Smaczna, ale też bardzo sycąca ze względu na dużą ilość orzechów (spokojnie 2 garści), a więc na przystawkę dla jednej osoby średnio się nadaje. Wybranek testował różnego rodzaju dania z owoców morza, w tym z popularnych na Półwyspie Krabi krabów, ale nie wypowiadał się zbyt pochlebnie o daniach z kalmarów (jego zdaniem kalmary były zbyt długo poddawane obróbce cieplnej i przez to były gumowate) i krewetek (tu z kolei problemem było to, że były serwowane w formie nieoczyszczonej, co oznaczało, że gdy były podane w formie curry, trzeba było grzebać w daniu, żeby je oczyścić, tak z pancerzyka, jak z wnętrzności...).

























































W Ao Nang było także sporo knajp serwujących dania hinduskie (byliśmy w Bawarchi Delight, gdzie jadłam najlepszy chlebek naan z czosnkiem w życiu i bardzo dobre aloo ghobi) lub dania kuchni międzynarodowej. Sporo było miejsc serwujących pizzę, np. z sieci The Pizza Company, gdzie można było zjeść...różową pizzę, kształtem przypominającą kwiat. 
















Oczywiście nie mogłam jej nie zamówić. Była z wieprzowiną i słodkim sosem. Nie była dobra. Wybranek zamówił jakąś mniej "kreatywną" i nie narzekał. Ta różowa pizza to była specjalna edycja na Chiński Nowy Rok (w tym roku wypadł 5 lutego), nazywała się "Chinese Fusion Pizza". Jak zapytałam wujka Google'a, dowiedziałam się, że określenie "Chinese Fusion" jest interpretowane jako "dużo różnych przypadkowych dodatków, bez jakiejś spójnej koncepcji". To by się nawet zgadzało.

Pod względem doświadczeń kulinarnych najbardziej podobała mi się lekcja gotowania. W Ao Nang i Krabi Town jest wiele miejsc, gdzie można się na taką lekcję zapisać, my zdecydowaliśmy się na Smart Cook Krabi. Z naszego hotelu busem zostaliśmy zabrani do miejscowości znajdującej się między Ao Nang a Krabi Town (nie mam pojęcia, jak się nazywała). Najpierw pojechaliśmy na zadaszony targ spożywczy, gdzie nasz przewodnik - niestety bardzo zdawkowo - opowiedział nam trochę o tajskich produktach, m.in. o mini bakłażanach (fioletowych, wyglądających jak miniaturki tych, które znamy w Europie, oraz zielonych, które bardziej przypominają winogrona), świeżym zielonym pieprzu, trawie cytrynowej, żółtym i zielonym mango, itd. Szkoda, że to było zrobione w biegu, bo wyprawa na targ w towarzystwie znającego się na lokalnych produktach i umiejącego o nich opowiadać przewodnika, to bardzo fajne doświadczenie, o czym mogliśmy przekonać się w trakcie wyprawy do Izraela.
























































































Z targu pojechaliśmy do wiejskiej osady, gdzie w zadaszonej, ale nadal otwartej kuchni na podwórzu jednego z domów przez kilka godzin gotowaliśmy i pałaszowaliśmy tajskie dania. Nasza nauczycielka przekazała nam szereg prostych i przydatnych wskazówek, po lekcji, na maila, dostaliśmy wszystkie przepisy. Jedzenie, które ugotowaliśmy pod jej czujnym okiem, było najlepszym tajskim jedzeniem, jakie jadłam w trakcie całego pobytu w Tajlandii. Mogliśmy wybrać z listy kilkunastu dań, co chcemy ugotować: ja zrobiłam sałatkę z papai, pad thai, zupę z mleka kokosowego z kurczakiem, świeże sajgonki (spring rolls), zieloną pastę curry i zielone danie curry z kurczakiem oraz lepki ryż z mango. Wybranek robił inną zupę i inne curry, a na deser wybrał banana gotowanego w mleku kokosowym. Serdecznie Wam polecam korzystanie z lekcji gotowania w trakcie bliższych i dalszych podróży, to bardzo fajne doświadczenie, nie tylko dla osób, które pasjonują się gotowaniem, ale dla każdego, kto choć od czasu do czasu gotuje.




































































































Po kilku dniach spędzonych w Aon Nang przemieściliśmy się na Railay Beach, gdzie zatrzymaliśmy się w resorcie zlokalizowanym na zachodniej części plaży i kontynuowaliśmy przygodę z tajską kuchnią. Trafiliśmy m.in. do Railay Family Restaurant, która znajduje się przy głównej alejce restauracyjno-handlowej  na tej plaży. Można tam zjeść całkiem smaczne tajskie jedzenie w luźnej atmosferze, a przy grillu stoi człowiek, który wygląda jak młodsza wersja balijskiego szamana Ketuta z filmu "Jedz, módl się, kochaj" :-) Jeśli poczujecie przesyt kuchnią tajską, możecie wpaść do miejsca, które nazywa się Railay Thai Cuisine, gdzie serwują pizzę z pieca opalanego drewnem, przygotowywana przez tajskiego pizzero w sile wieku. Fajny jest Tew Lay Bar, ale raczej ze względu na lokalizację (na końcu ścieżki biegnącej wzdłuż wybrzeża we wschodniej części Railay Beach), bo jedzenie wybitne nie jest (wydaje mi się, że za każdym razem, gdy ktoś coś zamówi, obsługa wsiada na skuter i jedzie do najbliższej pełnoprawnej restauracji, najwyraźniej tego samego właściciela, i przywozi stamtąd jedzenie, ale mogę się mylić ;-) Popularny jest The Last Bar, gdzie my akurat nie jedliśmy, ale poszliśmy tam obejrzeć walkę muai thai.






















Poza knajpami eksplorowaliśmy też ofertę okolicznych sklepików. Zrobiliśmy sobie np. degustację tajskich chipsów i chrupek - wybór jest naprawdę imponujący - od klasycznych solonych, przez krewetkowe, o smaku wieprzowiny w sosie barbecue i kurczaka w sosie słodko-pikantnym, po zestawy chrupek zrobionych z różnego rodzaju ziemniaków (zwykłych, słodkich, taro i fioletowych). Raj dla entuzjastów chipsów :-) Jedliśmy też sporo świeżych owoców, ja głównie żółte mango, bo bardzo je lubię, ale próbowaliśmy też zielonego mango z płatkami chili, całkiem przyjemne.






























Jedynym (poza niezbyt higienicznymi warunkami przygotowywania posiłków, które na szczęście nie spowodowały u nas żadnych rewelacji żołądkowych) negatywnym aspektem kulinarnym naszego pobytu w Tajlandii były... ceny wina. Schłodzone białe wino to alkohol, po który najchętniej sięgamy w trakcie wakacji. Tymczasem w Tajlandii za bardzo podrzędne białe wino trzeba zapłacić min. równowartość 50 zł. To nie jest kraj dla entuzjastów wina.

Pod względem kulinarnym, wyprawa na Półwysep Krabi była bardzo udana. Utwierdziłam się w przekonaniu, że bardzo lubię kuchnię tajską, poznałam nowe dania (jak np. wegetariańska wersja curry massaman, z ziemniakami, które stało się moim ulubionym curry, czy wspomniana "tajska sałatka ziołowa"), spróbowałam różnych wersji znanych mi wcześniej dań, nauczyłam się gotować kilka z nich. Z Tajlandii przywiozłam sobie dwie książki kucharskie w języku angielskim, z których przepisy będę wypróbowywała, jak tylko znowu będę miała ochotę na tajskie jedzenie po 2,5 tygodniach spędzonych na Krabi ;-)

piątek, 1 lutego 2019

Tajlandia - jak to się stało, że tam pojechaliśmy?

Poza kuchnią hinduską, wietnamską i japońską (szególnie sushi, a ostatnio także ramen), kuchnia tajska wydaje mi się jedną z najbardziej popularnych w Warszawie kuchni rodem z Azji. Popularne jest również coś, co nazywa się "kuchnią chińską", ale tu z kolei wydaje mi się, że określenie to służy jako worek, do którego wrzuca się masę rzekomo chińskich, a w rzeczywistości mających niewiele wspólnego z kulturą kulinarną Państwa Środka dań.

Mój tryb pracy, szczególnie w drugiej połowie ubiegłego roku, sprawił, że z Wybrankiem staliśmy się regularnymi klientami platform umożliwiających zamawianie jedzenia z dostawą do domu. Nasze kolacje stanowiła często albo pizza, albo dania kuchni tajskiej (hinduskiej rzadziej, bo Wybranek nie jest największym fanem). Wybierając się na posiłek "na mieście", swoje kroki często kierujemy do tajskich restauracji, których w Warszawie w ciągu ostatnich lat przybyło (z czystym sumieniem mogę polecić Basil & Lime przy ul. Puławskiej, kilka dobrych dań jest też w karcie Thaisty przy Placu Bankowym, nieźle radzi sobie też Thai Street na Służewcu, skąd często zamawiamy dania z dowozem, ale bywamy tam też osobiście). 

Te dywagacje mają służyć wyjaśnieniu, dlaczego na cel naszego bardzo wyczekiwanego urlopu (ostatnią dłuższą przerwę w pracy mieliśmy jesienią 2017, kiedy byliśmy nad jeziorem Garda) wybraliśmy właśnie Tajlandię: bo chcieliśmy spróbować autentycznej kuchni tajskiej i niejako zweryfikować naszą bazującą na warszawskich doświadczeniach sympatię dla tej kuchni. Nie bez znaczenia była również chęć odwiedzenia części świata, w której jeszcze nigdy nie byliśmy oraz odpoczynku w rajskich warunkach po miesiącach wytężonej pracy. Tajlandia wydawała nam się też bezpiecznym wyborem dla osób, które swoje wakacje spędzały dotychczas głównie w Europie, z jednym wyjątkiem (Izrael), a to z uwagi na rozwiniętą infrastrukturę turystyczną w tym kraju i dobre doświadczenia naszych znajomych, którzy już tu byli.

Gdy już wybraliśmy cel naszej podróży, przyszedł czas na rezerwację biletów lotniczych i noclegów. Zdecydowaliśmy się na lot z Warszawy do Bangkoku przez Dohę, katarskimi liniami, oraz na lot z Singapuru do Warszawy, również przez Dohę i również katarskimi liniami. O takim, a nie innym wyborze zadecydowała cena, dążenie do komfortowych warunków podróży oraz chęć zobaczenia nie tylko kawałka Tajlandii, ale także Singapuru, skoro już lecimy na drugi koniec świata. Istnieją bezpośrednie/bezprzesiadkowe połączenia Warszawa-Bangkok i Singapur-Warszawa, ale albo były realizowane przez linie lotnicze, którym zupełnie nie ufam, albo były bardzo kosztowne. Można kupić bilety z przesiadką tańsze niż te, które my kupiliśmy, ale wówczas czas oczekiwania na przesiadkę może wydłużyć się do kilkunastu godzin, a tego chcieliśmy uniknąć. Ostatecznie mieliśmy ok 5h oczekiwania (miały być 3h, ale połączenie z Doha do Kataru było opóźnione) w drodze do Tajlandii i ok 1,5h w drodze powrotnej do Warszawy. Sam lot trwa kilkanaście godzin, upłynął nam na oglądaniu filmów (w katarskich liniach każdy pasażer ma własny telewizorek) i drzemkach, przerywanych serwowanymi przez personel pokładowy posiłkami i przekąskami. Podobało mi się to, że linie zadbały o poduszki i koce dla każdego pasażera, a na linii Doha-Bangkok dostaliśmy dodatkowo skarpetki i opaski na oczy, żeby było nam łatwiej zasnąć.

Kolejną zagwostką był wybór docelowego miejsca wypoczynku. Bangkok to ogromne miasto, zamieszkiwane przez poand 9 milionów osób (jak podaje Wikipedia), czyli kilkanaście proc. populacji całego kraju, ale z większości zestawień topowych atrakcji wynikało, że za dużo do zobaczenia tam nie ma (takie odniosłam wrażenie po lekturze tych zestawień, w których cały czas przewijały się te same atrakcje). W tajskiej stolicy zaplanowaliśmy 2 pełne dni pobytu (plus ok 1/2 dnia w dniu przylotu i wylotu). Wystarczyło nam to na obejrzenie Wielkiego Pałacu Królewskiego, świątyni Wat Phra Keawchińskiej dzielnicy i ulicy backpackerów oraz na...wizytę w podmiejskim zoo, w którym można było nakarmić żyrafy. Ta wyprawa do zoo była męcząca, od hotelu do wejścia do zoo dojazd trwał 3h (w jedną stronę), a był to jeden z naszych pierwszych dni funkcjonowania w warunkach tajskich upałów. Dojechawszy na miejsce zorientowaliśmy się, że nie jest to atrakcja szczególnie popularna wśród przybyszów spoza Azji. Ale moment, w którym mogliśmy z bliska zobaczyć żyrafy i je nakarmić wynagrodził nam trudy podróży. Oprócz karmienia żyraf fajna była przejażdżka autem na około zoo, które otacza coś w rodzaju parku safari - są tam różne gatunki zwierząt w warunkach naśladujących naturalne, które można oglądać z auta. Zdecydowanie nie podobały mi wię natomiast różnego typu pokazy ("shows") - w cenie naszego biletu był pokaz orangutanów, fok, słoni i...ni stąd ni z owąd... pokaz wojskowych pojazdów. Poszliśmy na pokaz orangutanów i z reszty zrezygnowaliśmy - pękająca w szwach widownia, bardzo hałaśliwa muzyka, niezrozumiałe dla nasz sztuczki, umęczone zwierzęta. Po prostu nas to nie bawiło, a dodatkowo tak duży tłum powodował u mnie poczucie zagrożenia (przypomniało mi się stwierdzenie mojej znajomej Chinki, która Polskę określiła mianem "pustego kraju", wyjaśniając potem, że u nas jest tak mało ludzi).

































































Moje ogólne wrażenia z Bangkoku są takie, że jest to miasto olbrzymich kontrastów (obok siebie stoją wypasione apartamentowce i rozwalające się budki ze starych desek, nawet w dzielnicy biznesowej), bardzo podporządkowane ruchowi samochodowemu, niezbyt czyste (mam tu na myśli zarówno brud na ulicach, jak i stan powietrza), ale jednocześnie interesująco odmienne o od wszystkiego, co wcześniej widziałam, i z bardzo dobrą komunikacją publiczną. 

Bangkok był pierwszym przystankiem, początkiem naszej podróży. Sporo czasu zajęło nam podjęcie decyzji, gdzie pojedziemy dalej - byliśmy zdecydowani na rajskie wysepki, ale jest ich tak wiele, że wybór wcale nie był prosty. Konsultowaliśmy się z naszymi znajomymi, którzy już w tej części świata byli i ze znajomymi znajomy i doszliśmy do wniosku, że nie chcemy jechać na Puket, bo odpoczywanie w zatłoczonym miejscu nas mało interesuje. Niestety to w bardzo ograniczonym stopniu zawęziło wybór miejsc. 

Ostatecznie stanęło na Półwyspie Krabi, a konkretnie na mieście Ao Nang i na Railay Beach. Najbliższe lotnisko znajduje się w Krabi Town, gdzie dostaliśmy się z Bankoku, korzystając z tajskich linii lotniczych (na marginesie, jeszcze nigdy nie widziałam tak pięknie zrealizowanego video z instrukcjami dot. zachowania na pokładzie samolotu w sytuacji zagrożenia, sami zobaczcie: https://youtu.be/g30_uPuzQT8). Krabi Town jest miastem bardzo dobrze skomunikowanym z okolicznymi plażami i wysepkami, ma fajny nocny market, ale jest też miastem brzydkim. Ao Nang również nie jest piękne (jak mówi moja siostra-architekt: Azja słynie z architektury sakralnej i przyrody, nie z architektury miejskiej), ale jest bardziej zielone, a przez to bardziej przyjemne dla oka. Na Półwyspie Krabi przywitała nas ulewa (mimo, że styczeń to pora sucha), która rozpoczęła się, gdy tylko wyszliśmy z terminala i zaczęliśmy rozgłądać się za taksówką do Ao Nang. Ostatecznie żadnej taksówki nie znaleźliśmy (Wybranek mówi, że mogło to mieć związek z porą dnia - po 19 (zmrok zapada tu o tej porze roku przed 19). Znaleźliśmy jednak busik, który - po odczekaniu jakiejś godziny i przesiadce do mniejszego auta - zabrał nas do Ao Nang. 














































Ao Nang to kurort położony nad morzem, z dużą i całkiem fajną plażą. Po obejrzeniu filmików na You Tube o tym miejscu, spodziewaliśmy się gorszych widoków. Wniosek z tego taki, żeby ufać You Tuberom ;-) Ani plaża w Ao Nang ani inne, na których byliśmy, nie jest miejscem, na którym można osiągnąć stan "zen". I nie chodzi tu o tłok, ale o ryk silników "longboatów", czyli drewnianych łodzi mieszczących ok 8-10 pasażerów, wyposażonych w silniki spalinowe, które nie tylko hałasują, ale też emitują czarny dym. W godzinch od 8-9 rano do zmroku w zasadzie bez przerwy kursują między plażami, nawet odpływ im nie przeszkadza. Trochę spokojniej jest na mniejszych plażach, jak np. na wyspach Phi Phi lub na wyspie Po Da, gdzie wybraliśmy się na krótkie wycieczki (na Phi Phi promem z Krabi Town, na Po Da "longboatem" z Ao Nang). 



































Nie jesteśmy entuzjastami plażowania i ekspozycji na słońce raczej unikamy. Nie oznacza to jednak, że nie lubimy sobie poleżeć i nic nie robić - to był jeden z celów naszej wycieczki: odpoczynek. Trochę więc leżeliśmy (w cieniu), trochę eksplorowaliśmy plaże (przechodząc z jednej do drugiej podczas odpływu lub górzysto-dżunglowymi ścieżkami) i inne okoliczne atrakcje. Widzieliśmy np. buddyjską świątynię na wzniesieniu sąsiadującym z jaskinią tygrysa, na które trzeba się wspiąć po ponad 1,200 raczej stromych stopniach, ale widok i atmosfera zen na szczycie rekompensują te trudy. Sporo też jedliśmy, a jakże. Byliśmy na lekcji gotowania w Ao Nang, gdzie jedliśmy najlepszą zupę z mleka kokosowego z kurczakiem, makaron pad thai, sałatkę z papai, zielone curry oraz "lepki ryż" ze świeżym mango, oraz w trakcie odwiedzin na nocnych targach w Krabi Town i Ao Nang. Na Railay Beach, zdecydowanie najpiękniejszym z tych wszystkich plażowych miejsc, mieszkaliśmy w domku niedaleko plaży i stołowaliśmy się w okolicznych knajpach, o których więcej opowiem w osobnym wpisie, poświęconym jedzeniu w Tajlandii.






















Wyjazd do Tajlandii oceniam bardzo dobrze, mimo, że przed wyjazdem miałam pewne obawy - większość z nich się nie zmaterializowała, a ciepły klimat, piękna przyroda i dobre jedzenie pozwoliły mi się zregenerować. W kolejnych postach poświęconych temu wyjazdowi postaram się podzielić kilkoma radami dla osób, które wybierają się do Tajlandii pierwszy raz na podstawie moich własnych doświadczeń.