piątek, 1 lutego 2019

Tajlandia - jak to się stało, że tam pojechaliśmy?

Poza kuchnią hinduską, wietnamską i japońską (szególnie sushi, a ostatnio także ramen), kuchnia tajska wydaje mi się jedną z najbardziej popularnych w Warszawie kuchni rodem z Azji. Popularne jest również coś, co nazywa się "kuchnią chińską", ale tu z kolei wydaje mi się, że określenie to służy jako worek, do którego wrzuca się masę rzekomo chińskich, a w rzeczywistości mających niewiele wspólnego z kulturą kulinarną Państwa Środka dań.

Mój tryb pracy, szczególnie w drugiej połowie ubiegłego roku, sprawił, że z Wybrankiem staliśmy się regularnymi klientami platform umożliwiających zamawianie jedzenia z dostawą do domu. Nasze kolacje stanowiła często albo pizza, albo dania kuchni tajskiej (hinduskiej rzadziej, bo Wybranek nie jest największym fanem). Wybierając się na posiłek "na mieście", swoje kroki często kierujemy do tajskich restauracji, których w Warszawie w ciągu ostatnich lat przybyło (z czystym sumieniem mogę polecić Basil & Lime przy ul. Puławskiej, kilka dobrych dań jest też w karcie Thaisty przy Placu Bankowym, nieźle radzi sobie też Thai Street na Służewcu, skąd często zamawiamy dania z dowozem, ale bywamy tam też osobiście). 

Te dywagacje mają służyć wyjaśnieniu, dlaczego na cel naszego bardzo wyczekiwanego urlopu (ostatnią dłuższą przerwę w pracy mieliśmy jesienią 2017, kiedy byliśmy nad jeziorem Garda) wybraliśmy właśnie Tajlandię: bo chcieliśmy spróbować autentycznej kuchni tajskiej i niejako zweryfikować naszą bazującą na warszawskich doświadczeniach sympatię dla tej kuchni. Nie bez znaczenia była również chęć odwiedzenia części świata, w której jeszcze nigdy nie byliśmy oraz odpoczynku w rajskich warunkach po miesiącach wytężonej pracy. Tajlandia wydawała nam się też bezpiecznym wyborem dla osób, które swoje wakacje spędzały dotychczas głównie w Europie, z jednym wyjątkiem (Izrael), a to z uwagi na rozwiniętą infrastrukturę turystyczną w tym kraju i dobre doświadczenia naszych znajomych, którzy już tu byli.

Gdy już wybraliśmy cel naszej podróży, przyszedł czas na rezerwację biletów lotniczych i noclegów. Zdecydowaliśmy się na lot z Warszawy do Bangkoku przez Dohę, katarskimi liniami, oraz na lot z Singapuru do Warszawy, również przez Dohę i również katarskimi liniami. O takim, a nie innym wyborze zadecydowała cena, dążenie do komfortowych warunków podróży oraz chęć zobaczenia nie tylko kawałka Tajlandii, ale także Singapuru, skoro już lecimy na drugi koniec świata. Istnieją bezpośrednie/bezprzesiadkowe połączenia Warszawa-Bangkok i Singapur-Warszawa, ale albo były realizowane przez linie lotnicze, którym zupełnie nie ufam, albo były bardzo kosztowne. Można kupić bilety z przesiadką tańsze niż te, które my kupiliśmy, ale wówczas czas oczekiwania na przesiadkę może wydłużyć się do kilkunastu godzin, a tego chcieliśmy uniknąć. Ostatecznie mieliśmy ok 5h oczekiwania (miały być 3h, ale połączenie z Doha do Kataru było opóźnione) w drodze do Tajlandii i ok 1,5h w drodze powrotnej do Warszawy. Sam lot trwa kilkanaście godzin, upłynął nam na oglądaniu filmów (w katarskich liniach każdy pasażer ma własny telewizorek) i drzemkach, przerywanych serwowanymi przez personel pokładowy posiłkami i przekąskami. Podobało mi się to, że linie zadbały o poduszki i koce dla każdego pasażera, a na linii Doha-Bangkok dostaliśmy dodatkowo skarpetki i opaski na oczy, żeby było nam łatwiej zasnąć.

Kolejną zagwostką był wybór docelowego miejsca wypoczynku. Bangkok to ogromne miasto, zamieszkiwane przez poand 9 milionów osób (jak podaje Wikipedia), czyli kilkanaście proc. populacji całego kraju, ale z większości zestawień topowych atrakcji wynikało, że za dużo do zobaczenia tam nie ma (takie odniosłam wrażenie po lekturze tych zestawień, w których cały czas przewijały się te same atrakcje). W tajskiej stolicy zaplanowaliśmy 2 pełne dni pobytu (plus ok 1/2 dnia w dniu przylotu i wylotu). Wystarczyło nam to na obejrzenie Wielkiego Pałacu Królewskiego, świątyni Wat Phra Keawchińskiej dzielnicy i ulicy backpackerów oraz na...wizytę w podmiejskim zoo, w którym można było nakarmić żyrafy. Ta wyprawa do zoo była męcząca, od hotelu do wejścia do zoo dojazd trwał 3h (w jedną stronę), a był to jeden z naszych pierwszych dni funkcjonowania w warunkach tajskich upałów. Dojechawszy na miejsce zorientowaliśmy się, że nie jest to atrakcja szczególnie popularna wśród przybyszów spoza Azji. Ale moment, w którym mogliśmy z bliska zobaczyć żyrafy i je nakarmić wynagrodził nam trudy podróży. Oprócz karmienia żyraf fajna była przejażdżka autem na około zoo, które otacza coś w rodzaju parku safari - są tam różne gatunki zwierząt w warunkach naśladujących naturalne, które można oglądać z auta. Zdecydowanie nie podobały mi wię natomiast różnego typu pokazy ("shows") - w cenie naszego biletu był pokaz orangutanów, fok, słoni i...ni stąd ni z owąd... pokaz wojskowych pojazdów. Poszliśmy na pokaz orangutanów i z reszty zrezygnowaliśmy - pękająca w szwach widownia, bardzo hałaśliwa muzyka, niezrozumiałe dla nasz sztuczki, umęczone zwierzęta. Po prostu nas to nie bawiło, a dodatkowo tak duży tłum powodował u mnie poczucie zagrożenia (przypomniało mi się stwierdzenie mojej znajomej Chinki, która Polskę określiła mianem "pustego kraju", wyjaśniając potem, że u nas jest tak mało ludzi).

































































Moje ogólne wrażenia z Bangkoku są takie, że jest to miasto olbrzymich kontrastów (obok siebie stoją wypasione apartamentowce i rozwalające się budki ze starych desek, nawet w dzielnicy biznesowej), bardzo podporządkowane ruchowi samochodowemu, niezbyt czyste (mam tu na myśli zarówno brud na ulicach, jak i stan powietrza), ale jednocześnie interesująco odmienne o od wszystkiego, co wcześniej widziałam, i z bardzo dobrą komunikacją publiczną. 

Bangkok był pierwszym przystankiem, początkiem naszej podróży. Sporo czasu zajęło nam podjęcie decyzji, gdzie pojedziemy dalej - byliśmy zdecydowani na rajskie wysepki, ale jest ich tak wiele, że wybór wcale nie był prosty. Konsultowaliśmy się z naszymi znajomymi, którzy już w tej części świata byli i ze znajomymi znajomy i doszliśmy do wniosku, że nie chcemy jechać na Puket, bo odpoczywanie w zatłoczonym miejscu nas mało interesuje. Niestety to w bardzo ograniczonym stopniu zawęziło wybór miejsc. 

Ostatecznie stanęło na Półwyspie Krabi, a konkretnie na mieście Ao Nang i na Railay Beach. Najbliższe lotnisko znajduje się w Krabi Town, gdzie dostaliśmy się z Bankoku, korzystając z tajskich linii lotniczych (na marginesie, jeszcze nigdy nie widziałam tak pięknie zrealizowanego video z instrukcjami dot. zachowania na pokładzie samolotu w sytuacji zagrożenia, sami zobaczcie: https://youtu.be/g30_uPuzQT8). Krabi Town jest miastem bardzo dobrze skomunikowanym z okolicznymi plażami i wysepkami, ma fajny nocny market, ale jest też miastem brzydkim. Ao Nang również nie jest piękne (jak mówi moja siostra-architekt: Azja słynie z architektury sakralnej i przyrody, nie z architektury miejskiej), ale jest bardziej zielone, a przez to bardziej przyjemne dla oka. Na Półwyspie Krabi przywitała nas ulewa (mimo, że styczeń to pora sucha), która rozpoczęła się, gdy tylko wyszliśmy z terminala i zaczęliśmy rozgłądać się za taksówką do Ao Nang. Ostatecznie żadnej taksówki nie znaleźliśmy (Wybranek mówi, że mogło to mieć związek z porą dnia - po 19 (zmrok zapada tu o tej porze roku przed 19). Znaleźliśmy jednak busik, który - po odczekaniu jakiejś godziny i przesiadce do mniejszego auta - zabrał nas do Ao Nang. 














































Ao Nang to kurort położony nad morzem, z dużą i całkiem fajną plażą. Po obejrzeniu filmików na You Tube o tym miejscu, spodziewaliśmy się gorszych widoków. Wniosek z tego taki, żeby ufać You Tuberom ;-) Ani plaża w Ao Nang ani inne, na których byliśmy, nie jest miejscem, na którym można osiągnąć stan "zen". I nie chodzi tu o tłok, ale o ryk silników "longboatów", czyli drewnianych łodzi mieszczących ok 8-10 pasażerów, wyposażonych w silniki spalinowe, które nie tylko hałasują, ale też emitują czarny dym. W godzinch od 8-9 rano do zmroku w zasadzie bez przerwy kursują między plażami, nawet odpływ im nie przeszkadza. Trochę spokojniej jest na mniejszych plażach, jak np. na wyspach Phi Phi lub na wyspie Po Da, gdzie wybraliśmy się na krótkie wycieczki (na Phi Phi promem z Krabi Town, na Po Da "longboatem" z Ao Nang). 



































Nie jesteśmy entuzjastami plażowania i ekspozycji na słońce raczej unikamy. Nie oznacza to jednak, że nie lubimy sobie poleżeć i nic nie robić - to był jeden z celów naszej wycieczki: odpoczynek. Trochę więc leżeliśmy (w cieniu), trochę eksplorowaliśmy plaże (przechodząc z jednej do drugiej podczas odpływu lub górzysto-dżunglowymi ścieżkami) i inne okoliczne atrakcje. Widzieliśmy np. buddyjską świątynię na wzniesieniu sąsiadującym z jaskinią tygrysa, na które trzeba się wspiąć po ponad 1,200 raczej stromych stopniach, ale widok i atmosfera zen na szczycie rekompensują te trudy. Sporo też jedliśmy, a jakże. Byliśmy na lekcji gotowania w Ao Nang, gdzie jedliśmy najlepszą zupę z mleka kokosowego z kurczakiem, makaron pad thai, sałatkę z papai, zielone curry oraz "lepki ryż" ze świeżym mango, oraz w trakcie odwiedzin na nocnych targach w Krabi Town i Ao Nang. Na Railay Beach, zdecydowanie najpiękniejszym z tych wszystkich plażowych miejsc, mieszkaliśmy w domku niedaleko plaży i stołowaliśmy się w okolicznych knajpach, o których więcej opowiem w osobnym wpisie, poświęconym jedzeniu w Tajlandii.






















Wyjazd do Tajlandii oceniam bardzo dobrze, mimo, że przed wyjazdem miałam pewne obawy - większość z nich się nie zmaterializowała, a ciepły klimat, piękna przyroda i dobre jedzenie pozwoliły mi się zregenerować. W kolejnych postach poświęconych temu wyjazdowi postaram się podzielić kilkoma radami dla osób, które wybierają się do Tajlandii pierwszy raz na podstawie moich własnych doświadczeń.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz