niedziela, 13 września 2020

Moja gastro-Gdynia, czyli co i gdzie zjeść w Gdyni

Jako mała dziewczynka (i całkiem już duża kobieta) zawsze chciałam mieć starszego brata. Z rozmów z moimi bliższymi i dalszymi znajomymi wynika, że nie jestem w tym pragnieniu odosobniona. Nie było mi to jednak dane, a w dodatku z rodzeństwa jestem najstarsza, czyli mam najgorzej ;-) 

Biologicznie się nie udało, ale udało się dzięki innym więzom niż więzy krwi. Pewnego dnia w pracy pojawił się R. (bardzo zresztą wyczekiwany, bo ma ważne dla funkcjonowania firmy kompetencje). Dość szybko się okazało, że operujemy na tym samym poziomie absurdu. A potem okazało się też, że oprócz obśmiewania otaczającej nas rzeczywistości możemy też porozmawiać o całkiem poważnych sprawach. I że oboje kochamy pizzę. Doszła do tego jeszcze fizyczne podobieństwo (bujne grzywy i wyraźne oprawki okularów) i w ten oto sposób staliśmy się rodzeństwem z wyboru :-) Zwanym także "koszmarnymi bliźniakami" (co nie wyklucza traktowania go jak starszego brata, w końcu któreś z bliźniąt musi wyjść na świat pierwsze).

Mój (koszmarny) brat bliźniak pałał jakąś niezrozumiałą dla mnie w owym czasie miłością do Gdyni. To było rok temu. Jeździł tam - jak mi się wydawało - niemal tam i z powrotem, co mnie dziwiło, bo niby co takiego jest w tej Gdyni?

Rok później siedzimy z moją przyjaciółką E. i zastanawiamy się, gdzie pojechać na urodzinowy weekend (zamiast kupować sobie nawzajem prezenty). Stanęło na Trójmieście. Sprawdzamy Sopot, sprawdzamy Gdańsk. Jakoś tak bez ekscytacji. I w końcu pojawia się jakieś fajne miejsce noclegowe w centrum Gdyni. "Czemu nie?" - pomyślałam. "Może w końcu zrozumiem, o co R. chodziło z tym, że to takie fajne miejsce?". No więc pojechałyśmy do Gdyni. I wtedy zobaczyłam Orłowo, gdzie z jakiegoś powodu nigdy wcześniej nie byłam. I włóczyłam się po mieście, które ma ten super spokojny charakter, który ja odbieram jako skandynawski. Nie tak kurortowym jak Sopot, nie tak zabytkowym jak Gdańsk. 

Skończyło się to tak, że już się nie zastanawiam, o co R. chodziło z tą Gdynią. Od maja byłam tam 3 razy (raz z przyjaciółką, raz z Wybrankiem przez cały tydzień na "workation" i raz z Wybrankiem na weekend z okazji rocznicy ślubu), za trzecim razem mogłam już chodzić bez Google Maps ;-) Zjadłam tam sporo dobrego jedzenia i pomyślałam, że podzielę się kilkoma spostrzeżeniami na blogu, gdybyście wybierali się do Gdyni lub mieszkali tam na stałe (szczęściarze!) i chcieli coś dobrego gdzieś zjeść.

Zacznę od restauracji "Sztuczka". To była jedna z pierwszych miejsc "fine dining", w których byłam. Jak zaczęliśmy z Wybrankiem zastanawiać się, kiedy byliśmy tam pierwszy raz, wyszło nam, że prawie 10 lat temu. Za każdym razem było to dobre doświadczenie i z całego serca to miejsce polecamy, jeśli chcecie spróbować sezonownych składników obrobionych w kreatywny sposób i podanych w elegancki sposób. To dobre miejsce zarówno na romantyczną kolację, jak i na nieromantyczne spotkanie, jeśli chcecie zrobić na kimś wrażenie. Tym kimś możecie być Wy sami :-) Wizyta w Trójmieście bez wizyty w tej restauracji lub w jej siostrzanym bistro "Sztuczka" to nie wizyta w Trójmieście. I tyle.























































Kontynuując rozważania nt. oferty "fine dining" Gdyni, nie mogłabym nie wspomnieć o restauracji "Biały Królik", funkcjonującej pod dachem hotelu Quadrille. To miejsce zachwyciło mnie wyglądem (znajduje się na terenie zespołu parkowo-pałacowego z XVIII wieku, odrestaurowanego w stylu "Alicji w Krainie Czarów"), ale przede wszystkim smakiem, a konkretnie smakiem wegańskiego menu degustacyjnego. Jak tylko zobaczyłam, że ta restauracja coś takiego oferuje, od razu chciałam spróbować - nie mam niestety najlepszych doświadczeń z daniami wegańskimi, brak produktów pochodzenia zwierzęcego sprawia, że często są po prostu ubogie w smaku. Uznałam, że to szansa, żeby zmienić ten pogląd. Nie tylko się to udało, ale wręcz menu degustacyjne, którego z Wybrankiem mieliśmy okazję próbować, było jednym z najlepszych posiłków, jakie jedliśmy od wielu miesięcy. Bez produktów pochodzenia zwierzęcego, a jednak pełne smaku. Wróciliśmy do "Białego Królika", żeby spróbować menu a la carte, i również tym razem się nie zawiedliśmy. Jadłam pyszną "zupę dziadowską", wegańskie (a jednak!) gołąbki i wegański (ciągnie) sernik z mirabelką (smak dzieciństwa!). Wybranek jadł wegański kapuśniak, halibuta i zestaw 3 "wybitnych polskich serów", które mógł wybrać z "serowego baru" na kółkach, który pani kelnerka przytoczyła do naszego stolika. Co więcej, restauracja prowadzi najwyraźniej rejestr gości (mam gdzieś RODO ;-), a obsługująca nas kelnerka wiedziała, co jedliśmy i piliśmy przy wcześniejszej wizycie, co jest miłe. Chciałabym też pochwalić pieczywo, które jest serwowane jako tzw. "czekadełko", razem z masłem (w przypadku menu wegańskiego było to masło orzechowe) oraz z olejem z maku.





























































































Innym miejscem pełnym smaku, jest restauracja "Malika", która znajduje się w centrum Gdyni. Byłoby super mieć takie miejsce w Warszawie. Jedzenie jest pyszne, atmosfera przyjazna, rodzinna, bez zadęcia. Dania orientalne, a jednocześnie bardzo mi bliskie, w jakimś sensie domowe - zapewne dzięki intensywności smaków (co bardzo cenię) i odpowiadającemu mi stopniowi "dosolenia". O tym miejscu pierwszy raz usłyszałam oglądając ładnych parę lat temu program "Top Chef" w telewizji Polsat, w którym występowała szefowa kuchni tej restauracji. W menu można znaleźć sporo dań wegetariańskich, jak i mięsnych. Zachwycił nas tajine z kurczakiem i kiszonymi cytrynami, a Wybranek stwierdził, że tutejsza kaczka przydymiona (wędzona pierś z kaczki) jest absolutnym sztosem. Przystawki (hummus, pieczony batat z owczym serem, tabbouleh) też super. Jeśli planujecie wizytę w tym miejscu w weekend, dobrze jest zarezerwować wcześniej stolik, bo jest pełno :-) Uwaga na menu, bo to na stronie www jest częściowo nieaktualne - nie przywiązujcie się do niego więc za bardzo.























































Dwa kolejne miejsca są również "na luzie" i w centrum Gdyni. Zacznę od tego, które polecał mi mój "bliźniak", a mianowicie Vertigo z filmowym klimatem (na ścianach znajduje się sporo zdjęć z autografami ludzi ze świata kinematografii). Fajna lokalizacja (w budynku Gdyńskiego Centrum Filmowego, z widokiem na trawiasty skwer przy Teatrze Muzycznym, kilka kroków od plaży), dość różnorodne (każdy znajdzie coś dla siebie) menu z sezonowymi pozycjami. My trafiliśmy tam przy okazji naszego lipcowego "workation" (a więc pracy zdalnej z turystycznie atrakcyjnej lokalizacji), gdy "grane" były orzeźwiające chłodniki i sałatki.







































Dosłownie trzy kroki od "Vertigo" znajduje się "Muszla", bar restauracyjny (restobar) znajdujący się w byłej muszli koncertowej, serwujący smaczne i kreatywne dania. Urzekła mnie zupa z pieczonego batata z masłem orzechowym, a Wybranek chwalił ceviche. Sałatka z pomarańczą była trochę za bardzo "trawiasta" (duuużo liści, mało innych składników), ale ok ;-)

























































Na koniec zostawiłam sobie "Aleja 40", miejsce, w którym wraz z Wybrankiem byliśmy w trakcie naszych wspólnych pobytów w Gdyni najwięcej razy. To chyba najlepsze w Gdyni miejsce na śniadanie i na lunch. Menu śniadaniowe zawiera m.in. dobry omlet (dodatki do wyboru, ja ledwo wstałam od stołu po wersji z serem i pieczarkami) i smaczną szakszukę czy jajka w innych formach, a lunchowe to zbiór smacznych dań fusion. A na dokładkę Kuba Wojewódzki, którego często tam widywaliśmy, jeśli dla kogoś ma znaczenie, kto jada w danym miejscu.







































Nie polecam natomiast miejsca, które nazywa się "Marmolada Chleb i Kawa" w Gdyni. Masa zmarnowanego potencjału niestety. No ale jeśli śniadaniowa knajpa podaje gofry o stopniu wypieczenia bliskim spaleniźnie i jajka w koszulce ugotowane na twardo, to trudno silić się na komplementy...

Z nierestauracyjnych gastro-miejsc polecam Piekarnię Piotr Gotowała oraz delikatesy "Kultura Smaku - TheLikatesy". Można tam kupić pyszne lokalne pieczywo (piekarnia) oraz masę innych pysznych rzeczy z Polski i innych krajów/części świata (Kultura Smaku).

niedziela, 31 maja 2020

Gnocchi z ricotty ze szparagami i zielonym groszkiem

W tym roku jakoś nie bardzo mi idzie szukanie pomysłów na nowe dania ze szparagami. Raczej wykorzystuję przepisy z poprzednich lat, ostatnio np. na zapiekanki z zielonymi szparagami, albo dorzucam szparagi do dań, w których w oryginalnym przepisie ich nie ma, np. do gnocchi z ricotty, które wpadło mi w oko na instagramowym profilu magazynu Bon Appetit. I to właśnie ten ostatni pomysł chciałabym Wam dziś pokazać. Nie jest to danie szybkie (zagniatanie ciasta, formowanie wałków, wykrawanie gnocchi, a potem pilnowanie, żeby się nie rozgotowały, zajmuje trochę czasu), ale raczej proste i satysfakcjonujące w smaku :-) Trochę jak kopytka, więc polecam wszystkim fanom kluchów. W tym przepisie kluchom towarzyszy maślano-cytrynowo-miętowy sos, który bardzo dobrze sprawdza się wiosenną porą (myślę, że na lato też będzie super) i dobrze komponuje się z zielonym groszkiem i zielonymi szparagami.

Gnocchi z ricotty ze szparagami i zielonym groszkiem



















Składniki (dla 4-6 osób):

  • 4 łyżki masła (w oryginale jest 6)
  • 1 ząbek czosnku
  • 1/2 szklanki miękkich ziół (u mnie posiekane listki mięty)
  • 2 łyżeczki soli
  • ok. 450g ricotty (w oryginalnym przepisie było trochę mniej, ja wzięłam tyle, żeby całkowicie wykorzystać 2 opakowania ricotty, które kupiłam)
  • 1 całe jajko
  • 2 żółtka
  • 1,5 łyżeczki pieprzu
  • 1/2 szklanki (ok 75g) startego parmezanu
  • 150g mąki pszennej + do posypania blatu przy formowaniu
  • skórka i sok z 1/2 cytryny
  • 2 szklanki mrożonego zielonego groszku
  • pół pęczka zielonych szparagów (6 sztuk)
Przygotowanie:

KLUSKI

  1. masło kroimy ma małe kawałeczki, wrzucamy do małej miski i wstawiamy do lodówki, żeby dobrze się schłodziło (według autorki oryginalnego przepisu schłodzenie masła sprawi, że łatwiej utworzy z pozostałymi składnikami sosu emulsję)
  2. odciskamy ricottę z płynu (ja przełożyłam na metalowe sitko z bardzo drobnymi oczkami, przyłożyłam kawałek ręcznika papierowego od góry i przygniotłam miską od góry)
  3. odciśniętą ricottę łączymy z jajkiem, żółtkami, solą i kilkoma szczyptami pieprzu, mieszamy (ja korzystałam z robota kuchennego)
  4. dodajemy parmezan i mąkę, mieszamy
  5. jeśli ciasto jest zbyt lepkie (bardzo klei się do rąk), można dosypać więcej mąki
  6. ciasto dzielimy na 6 części, z każdej formujemy wałek, lekko spłaszczamy i ostrym nożem wykrawamy kluski
  7. wykrojone kluski odkładamy na bok na ściereczkę
  8. gotujemy duży garnek osolonej wody, wrzucamy partiami kluski, mieszamy, żeby oderwały się od dna, czekamy aż wypłyną na powierzchnię i gotujemy przez ok 1 minutę od wypłynięcia
  9. odcedzamy i przekładamy do naczynia, w którym będą czekały na przygotowanie sosu
SOS (najlepiej przygotować go na dużej patelni, na którą następnie wrzucimy kluski)

  1. przygotowujemy szparagi: myjemy, odłamujemy zdrewniałe końcówki, siekamy na na małe kawałki
  2. czosnek obieramy, drobno siekamy
  3. na patelnię wlewamy 1/2 szklanki wody z gotowania gnocchi, dodajemy pieprz i wrzucamy groszek i szparagi, gotujemy ok 3 minuty 
  4. dodajemy schłodzone kawałki masła i mieszamy, żeby dobrze rozprowadziło się w sosie
  5. dodajemy sok i startą skórkę z cytryny oraz drobno posiekany czosnek, mieszamy
  6. dodajemy drobno posiekaną miętę, mieszamy
Na koniec dorzucamy na patelnię kluski, mieszamy, żeby dokładnie obtoczyły się w sosie i podajemy posypane dodatkową porcją mięty i startego parmezanu.

Jeśli chcecie zjeść to danie na dwie tury, proponuję nie wykorzystywać od razu wszystkich gnocchi, a schować je do lodówki bez sosu, a gdy będziecie chcieli je zjeść, po prostu wyjmijcie z lodówki i odsmażcie je na patelni - nie będą już takie miękkie i puszyste jak świeże, ale też będą smaczne.

Smacznego :-)

wtorek, 7 kwietnia 2020

Curry z ziemniakami i kalafiorem w stylu aloo gobi

Aloo gobi to wegetariańskie curry składające się głównie z ziemniaków (aloo) oraz kalafiora (gobi), rodem z Pendżabu, jednego ze stanów w Indiach. Jednocześnie jest to moje ulubione danie zamawiane na wynos/z dostawą z hinduskich restauracji (prawie zawsze zamawiam aloo gobi i samosy).

Gdy jadłam je pierwszy raz (dawno temu) byłam zdziwiona, że takie zwykłe warzywa jak ziemniaki i kalafior są popularne w Indiach, wydawały mi się bardzo europejskie, mało egzotyczne. Dodatek korzennych przypraw sprawia, że nabierają innego charakteru, robią się niezwykłe :-)

Aloo gobi to bardzo proste w przygotowaniu danie, większość składników powinniście znaleźć w Waszych osiedlowych sklepach (do jeżdżenia do większych w dzisiejszych czasach nie namawiam, sama od 3 tygodni zaopatruję się w sklepiku oddalonym od mojego domu o 50m, a na dostawę z niektórych sklepów internetowych czeka się tygodniami). Pewnie najtrudniej będzie ze świeżym imbirem, świeżą papryczką chili oraz z przyprawą garam masala. Ale jeśli przypadkiem macie te składniki w domu (ja np. myślałam, że nie mam świeżego imbiru po czym odkryłam spory kawałek podsuszonego korzenia na dnie misy z owocami - poda podsuszeniem wszystko było z nim ok), a na dodatek macie pandemiczny zapas ziemniaków i puszek z pomidorami oraz udało Wam się kupić kalafiora (mrożony też będzie ok), jesteście na dobrej drodze do delektowania się tym pysznym daniem.

Moja wersja bazuje na przepisie z książki pt. "Food of the Grand Trunk Road", której autorami są Anirudh Arora oraz Hardeep Singh Kohli. Tą książkę dostałam od mojej przyjaciółki-globtrotterki Asi w prezencie z jej pierwszej wyprawy do Indii. Przepis z tej książki nie zawiera kalafiora, jest wersją bardzo gęstego curry z ziemniakami, na tyle gęstego, że zamiast łyżką nabiera się go kawałkami chlebka puri. W oryginalnym przepisie są świeże pomidory, które wiosną w Polsce nie są najlepsze, więc wzięłam pomidory z puszki. Dodałam też mrożony zielony groszek, bo moim zdaniem fajnie urozmaica wygląd i smak. Dodałabym jeszcze świeżą kolendrę lub natkę, ale te rzadko bywają w moim osiedlowym sklepiku.

Curry z ziemniakami i kalafiorem w stylu aloo gobi



















Składniki (dla 4-6 osób):
  • 4 średniej wielkości ziemniaki
  • 1 mały świeży kalafior lub 1 opakowanie mrożonego
  • 1 szklanka mrożonego zielonego groszku
  • 2 puszki pomidorów
  • 1 średnia cebula (w oryginale jest asafetyda zamiast cebuli, ale zakładam, że w obecnych warunkach będzie raczej trudna do zdobycia)
  • 2,5-centymetrowy kawałek świeżego imbiru
  • 2 ząbki czosnku
  • 2 łyżki oleju roślinnego
  • 1/2 łyżeczki ziaren kminu rzymskiego
  • 1/2 łyżeczki mielonej kurkumy
  • 1 łyżeczka mielonej chili
  • 1 łyżeczka mielonych ziaren kolendry
  • 1 łyżeczka przyprawy garam masala
  • sól do smaku
Przygotowanie:
  1. ziemniaki myjemy, obieramy i kroimy w dużą kostkę
  2. kalafiora myjemy, obieramy i dzielimy na nieduże różyczki
  3. cebulę i czosnek obieramy, drobno siekamy
  4. korzeń imbiru obieramy i ścieramy na tarce lub drobno siekamy
  5. na patelnię wlewamy olej i wsypujemy ziarna kminu, chwilę podsmażamy na niedużym ogniu
  6. dodajemy cebulę, czosnek, imbir i chwilę podsmażamy na niedużym ogniu
  7. dodajemy kurkumę, kolendrę i chili, mieszamy, chwilę podsmażamy na niedużym ogniu
  8. dodajemy pomidory z puszki i garam masalę, mieszamy, chwilę razem dusimy na niedużym ogniu
  9. dodajemy pokrojone ziemniaki, jeśli jest za mało płynu, żeby ziemniaki były w nim zamoczone, dolewamy pół puszki wody, gotujemy ok 10 minut
  10. dodajemy różyczki kalafiora i dalej gotujemy, aż ziemniaki i kalafior będą miękkie
  11. doprawiamy solą do smaku
  12. w ostatniej chwili przed podaniem dosypujemy mrożony zielony groszek, mieszamy, dusimy go w curry kilka minut i podajemy
Moim zdaniem to danie jest pełne w takiej postaci, ale jeśli chcecie konsumować go z którymś z hinduskich chlebków, nie widzę przeciwwskazań. Jeśli macie świeże zioła (natkę lub kolendrę), warto posypać przed podaniem. 

Danie można wielokrotnie odgrzewać (sprawdziłam), uważajcie tylko, żeby nie przywierało Wam do dna garnka/patelni.

Smacznego :-)


niedziela, 5 kwietnia 2020

Foccacia z ziemniakami i rozmarynem

Tym razem będzie przepis, który może wydawać się nieco bizarny. No bo jak to tak? Foccacia z ziemniakami? Bez sosu? Bez sera? Dokładnie. Ciasto smaczne i chrupiące, przyrumienione, ziemniaki zachowują wilgotność i stanowią fajne urozmaicenie nieco suchej powierzchni ciasta, plus rozmaryn, nadający całości fajnego aromatu. Poza świeżym rozmarynem, wszystkie składniki macie najpewniej w pandemicznych zapasach. Świeże zioła możecie spróbować zastąpić suszonymi, 1/4 łyżeczki połączcie z 3 łyżkami oliwy, przez 10-15 minut potrzymajcie suszone zioła w oliwie, a następnie rozprowadźcie zioła z oliwą na wierzchu ziemniaków.

Przepis pochodzi z książki pt. "Italia do zjedzenia", której autorem jest Bartek Kieżun. Książka jest pełna apetycznych, a jednocześnie prostych pomysłów, składających się z kilku składników. Próbowałam już makaronu z fasolą z tej samej książki, bardzo mi się spodobał. Makaron z fasolą to przepis na dużą ucztę, dla kilku osób lub na kilka posiłków dla 1-2. Foccacią z ziemniakami i rozmarynem nakarmicie do syta 2 osoby, może też służyć jako przystawka lub przekąska dla 4-6.

Robiąc to danie, myślałam o Włochach, ojczyźnie moich ulubionych dań, która tak dotkliwie doświadczyła pandemii. Niezależnie od tego, czy z przyczyn niezależnych, czy ze względu na zbyt późne działania władz i zbyt małą ostrożność Włochów na początkowym etapie tego kryzysu, nikt nie zasługuje na taki los. Obyśmy w Polsce go nie podzielili. Zostańcie w domu.

Foccacia z ziemniakami i rozmarynem

















Składniki:
  • 400g mąki pszennej
  • 1 duży ziemniak (w oryginalnym przepisie jest tylko 130g, ale ja wzięłam całe warzywo, które ważyło ponad 2x więcej i było ok)
  • 200ml ciepłej wody
  • 1 saszetka (7g) suchych drożdży (w przepisie są tylko 4g, ale dodałam 7g, bo nie chciałam zostawiać napoczętej saszetki)
  • szczypta cukru
  • 1 łyżeczka soli (w oryginale jest szczypta)
  • Oliwa z oliwek z pierwszego tłoczenia
  • 1 gałązka świeżego rozmarynu (same igiełki, drobno posiekane)
  • Świeżo zmielony pieprz
Przygotowanie:
  1. Drożdże i cukier wsypujemy do ciepłej wody, mieszamy, przykrywamy ściereczką i odstawiamy do wyrośnięcia na ok 15 min
  2. Ziemniaka obieramy, płuczemy, kroimy w grubsze plastry (3mm) i gotujemy w osolonej wodzie (trwa to ok 10 min), a następnie odcedzamy i przykrywamy, żeby nie obsychały
  3. Bierzemy 30g ugotowanych ziemniaków i rozgniatamy dokładnie widelcem
  4. Ziemniaki łączymy z mąką, solą i drożdżowym zaczynem, wyrabiamy ciasto, aż przestanie się kleić do rąk (można dodać więcej mąki, jeśli jest za wilgotne lub łyżkę oliwy, jeśli jest za suche), przykrywamy ściereczką i odstawiam w ciepłe miejsce do wyrośnięcia (powinno podwoić objętość)
  5. Wyrośnięte ciasto chwilę wyrabiamy, następnie wykładamy na blachę wyłożoną pergaminem i formuujemy duży, cienki placek
  6. Ugotowane ziemniaki okraszamy 2-3 łyżkami oliwy wymieszanej z rozmarynem, a następnie rozkłądamy plastry na wierzchu ciasta
  7. Posypujemy solą i świeżo zmielonym pieprzem
  8. Pieczemy w 200 stopniach Celsjusza, grzanie od góry i od dołu, przez 25 min (do momentu, aż ciasto się zrumieni)
Smacznego :-)

niedziela, 22 marca 2020

Dutch baby, czyli omlet pieczony w piekarniku

Dutch baby to omlet pieczony w piekarniku, a więc - moim skromnym zdaniem - prostszy w przygotowaniu niż tradycyjny omlet z patelni, którego trzeba w odpowiednim momencie obrócić lub zwinąć, żeby wyszedł dobry. Dla tych z Was, którzy nie robią omletów, bo boją się, że nie ogarną tego zwijania, Dutch baby może więc być przepustką do świata omletów pozbawionego tego typu lęku ;-) Inną zaletą tego dania jest to, że w zasadzie robi się samo (nie trzeba nad nim stać i pilnować, żeby zrobiło się dobrze): mieszamy składniki, wylewamy na patelnię, którą można wstawiać do piekarnika, lub naczynie żaroodporne, i do mocno rozgrzanego pieca na 20 min.

Zanim przeczytałam cokolwiek na temat nazwy tego dania ("holenderski bobas"?), założyłam, że jest to omlet przygotowywany zgodnie z jakąś wielowiekową tradycją rodem z krainy tulipanów i ser. Otóż nie. Wyczytałam, że danie to jest pochodzenia... niemieckiego i figuruje w niektórych źródłach pod nazwą "niemiecki naleśnik" lub "naleśnik Bismarck". Podobno nazwę "Dutch baby" zawdzięcza restauracji typu "diner", która nazywała się Manca's i działała w Seattle od początku XXI wieku do lat 50-tych minionego stulecia. Legenda głosi, że córka właściciela tego przybytku zamerykanizowała nazwę "Deustch" (ozn. "niemiecki" w języku niemieckim) na Dutch.

Najpopularniejsza wersja Dutch baby to wersja na słodko, z cukrem i esencją waniliową w składzie, serwowana z owocami lub konfiturami, obsypana cukrem pudrem. Zrobiłam na słodko i po pierwszym kęsie pomyślałam, że to danie byłoby super z wędzonym boczkiem i startym serem ;-) Ma w sobie coś takiego, co sprawia, że moim zdaniem bardziej nadaje się na wytrawną potrawę. Ale może to kwestia proporcji, a w szczególności ilości cukru i soli.  Nie zrozumcie mnie źle, wersja na słodko była bardzo w porządku, ale na pewno wypróbuję na słono.  

I w końcu miałam szansę wykorzystać moją żeliwną patelnię, która zalegała w kącie spiżarni od jakichś dwóch lat... Kupiłam ją, żeby zrobić placki socca, którymi zachwyciłam się w trakcie pobytu w Nicei dawno temu. Ale jak dotąd ich nie zrobiłam... Może ten czas zarazy, który przewraca wszystko do góry nogami i udowadnia, jak nieprzewidywalne jest jutro, sprawi, że będę mniej rzeczy odkładała na mityczne "kiedyś". Trzymajcie się dzielnie i zostańcie w domu.

Dutch baby
(na bazie przepisu Marthy Stuart, nieco zmienionego)



















Składniki (porcja dla 2 osób, z patelni o średnicy 25 cm lub naczynia żaroodpornego podobnej wielkości):
  • 2 łyżki masła
  • 3 jajka (w temperaturze pokojowej)
  • 3/4 szklanki mleka
  • 1/2 szklanki mąki pszennej (uniwersalna będzie ok - tu pozdrowienia dla kolegi, który twierdzi, że w uniwersalne nie wierzy ;-)
  • duża szczypta soli 
  • 3 łyżki białego cukru
  • 1/2 łyżeczki ekstraktu z wanilii
  • 1/2 średniej wielkości jabłka (można zastąpić innymi soczystymi owocami lub pominąć, jeśli planujecie zjeść z konfiturą)
 Przygotowanie:
  1. rozgrzewamy piekarnik do 200 stopni Celsjusza, grzanie od góry i od dołu
  2. jajka, mleko, mąkę, sól, cukier i ekstrakt łączymy w misce, miksujemy na gładką masę (jak na naleśniki)
  3. jabłko, myjemy, obieramy, kroimy na 8-10 "cząstek"
  4. masło wrzucamy na patelnię, a patelnię wstawiamy do rozgrzanego piekarnika (na środkową półkę) i trzymamy w piecu do momentu, aż masło się rozpuści
  5. wyjmujemy patelnię z rozpuszczonym masłem z pieca, wlewamy na nią ciasto, układamy na wierzchu jabłka i wstawiamy z powrotem do piekarnika, na 20 minut
  6. po upieczeniu wyjmujemy i od razu serwujemy
Można dodatkowo posypać cukrem pudrem, jeśli boicie się, że 3 łyżki cukru + jabłko to za mało słodyczy ;-)

Smacznego :-)



Edycja 05/04/2020: a tak wygląda wersja wytrawna, z pokrojonym drobno wędzonym boczkiem (2 duże plastry), startym serem żółtym (2 łyżki) oraz solą i pieprzem. Do ciasta nie dodajemy cukru ani jabłek, dodajemy za to 1/2 łyżeczki soli. Boczek i ser wsypujemy do naczynia po wlaniu do niego masy jajecznej. Można dodać też np. drobno posiekaną cebulkę lub szczypiorek, a zamiast boczku inną wędlinę. 

 

sobota, 29 lutego 2020

Makaron z fasolą

Bardzo lubię dostawać w prezencie książki kucharskie. To jeden z niewielu rodzajów książek, które moim zdaniem zupełnie nie sprawdzają się w formie e-booków. Lubię przewracać strony papierowego wydania, oglądać zdjęcia, czytać opisy i historie (książki kucharskie z historiami, a nie tylko z przepisami, to moje ulubione, lubię, gdy dany przepis jest osadzony w jakimś szerszym kontekście, jest częścią jakiejś opowieści). Zdarza się, że przy gotowaniu książka się zabrudzi, ale to nadaje jej wartości - jest używana to znaczy, że są w niej dobre przepisy.

Lubię dostawać książki kucharskie w prezencie także dlatego, że nie ja jestem wówczas winna "zagracaniu" mieszkania ;-) Przyznaję, że pakowanie tego całego dobytku, a potem przewożenie go do nowego miejsca w przypadku przeprowadzki, nie należy do najfajniejszych zajęć na świecie, ale są też gorsze zajęcia ;-)

Dostałam w tym roku na urodziny kilka fajnych książek, zaznaczyłam w nich kilkanaście przepisów do wypróbowania, dziś chciałabym pokazać Wam pierwszy z nich: makaron z fasolą. Przepis na to danie pochodzi z książki pt. "Italia do zjedzenia", a jej autorem jest Bartek Kieżun. W takiej wersji, w jakiej został zaprezentowany w książce, przepis ten jest raczej przepisem na późne lato, bo na liście składników znajduje się świeża fasola, dojrzałe pomidory, świeże zioła. Do lata jeszcze trochę czasu zostało (acz kto wie, kiedy dokładnie przyjdzie, zważywszy na to, że zamiast zimy mieliśmy jesienio-wiosnę), więc ja zrobiłam wersję bardziej niezależną od pory roku, z suszonej fasoli i ziół oraz z pomidorów z puszki. Danie wyszło bardzo fajne - smaczne i sycące, dobre na wciąż jeszcze zimne (acz nie zimowe) wieczory.

Makaron z fasolą



















Składniki (dla 6-8 głodnych osób, wychodzi z tego duży gar)
  • 400-500g suszonej fasoli typu piękny jaś
  • 500g krótkiego makaronu (u mnie kokardki)
  • 2 duże marchewki
  • 4 łodygi selera naciowego (w oryginale są 2, ale skoro już kupiłam całego selera naciowego, zależało mi na tym, żeby jak najwięcej go zużyć)
  • 3 puszki pomidorów pelati
  • 2 łyżeczki suszonego rozmarynu
  • 100g pancetty (może być boczek wędzony, jeśli nie uda Wam się kupić pancetty, acz smak dania będzie wówczas inny) 
  • 4 ząbki czosnku
  • oliwa do smażenia
  • sól i pieprz do smaku
Przygotowanie:
  1. fasolę zalewamy wodą dzień wcześniej i namaczamy przez noc, żeby spęczniała
  2. następnego dnia wylewamy wodę, w której stała, płuczemy fasolę pod bieżącą wodą, wrzucamy do garnka i wlewamy świeżą wodę
  3. do wody, w której gotuje się fasola, wsypujemy 2 łyżeczki rozmarynu i wrzucamy skórkę odciętą od pancetty, gotujemy, aż fasola będzie miękka
  4. marchew myjemy, obieramy i kroimy w plasterki
  5. selera myjemy, odcinamy końcówkę, kroimy w plasterki
  6. pancettę kroimy na cienkie paski, wrzucamy na patelnię z 1 łyżką oliwy i podsmażamy
  7. czosnek obieramy, drobno siekamy i dorzucamy do pancetty, chwilę podsmażamy
  8. na patelniię dodajemy pokrojoną marchew i selera, mieszamy, chwilę podsmażamy
  9. dodajemy pomidory z puszki, chwilę razem podduszamy
  10. dodajemy na patelnię ugotowaną fasolę i pół szklanki wody z gotowania fasoli
  11. doprawiamy solą i pieprzem, a następnie przykrywamy i dusimy aż wszystkie warzywa będą miękkie
  12. w osobnym garnku gotujemy makaron
  13. ugotowany makaron łączymy z sosem, a następnie serwujemy
Smacznego :-)



sobota, 25 stycznia 2020

Chałka z kruszonką

Czy czujecie się już "szczuci chałką" po tym, jak w ciągu nieco ponad 2 tygodni publikuję trzeci z kolei przepis na ten wypiek? Mam nadzieję, że jeszcze nie ;-)

Tym razem mam dla Was przepis na słodką, drożdżówkową chałkę z kruszonką. Bardzo dobrze sprawdza się w roli śniadaniowego pieczywa lub słodkiej przekąski. Jak już zaczniecie odrywać kawałki lub odkrajać kromki, trudno będzie skończyć, co potwierdza kilka testów organoleptycznych, które przeprowadziłam na znajomych z pracy (w tym na synu koleżanki, Kajtku). Tak, wiem, testowanie na ludziach jest nieetyczne, ale zapewniam Was, że Ci ludzie cierpieli tylko z powodu przejedzenia ;-) Najbardziej jestem dumna z opinii Kajtka, który jest doświadczonym konsumentem i recenzentem chałek (pozdrowienia dla Kajtka i jego Mamy :-)

Chałka z kruszonką




















Składniki (na 2 duże chałki lub 4 mniejsze chałki)

  • 800g białej mąki pszennej (tzw. luksusowej) na chałkę + 50g na kruszonkę
  • 320g mleka (u mnie krowie bez laktozy)
  • 30g świeżych drożdży (lub 15g suszonych)
  • 100g białego cukru na chałkę + 50g na kruszonkę 
  • 3 łyżeczki cukru waniliowego
  • 3 jajka (2 do ciasta, 1 do posmarowania)
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 60g masła do chałki + 25g do kruszonki

Przygotowanie

  1. Do mleka wsypujemy 1 łyżkę cukru i podgrzewamy trochę (powinno być lekko ciepłe), dodajemy drożdże i mieszamy, żeby się rozpuściły, a następnie przykrywamy ściereczką i odstawiamy zaczyn w ciepłe miejsce do wyrośnięcia na 15 min
  2. w międzyczasie rozpuszczamy masło (60g) i odstawiamy do wystygnięcia
  3. mąkę (800g), cukier (100g minus ta 1 łyżka, która poszła do zaczynu), cukier waniliowy (całość) i sól łączymy
  4. do suchej mieszanki dodajemy zaczyn, 2 jajka (dobrze, żeby były w temperaturze pokojowej) i rozpuszczone masło, a następnie wyrabiamy ciasto (powinno być miękkie i trochę lepkie, ale nie powinno kleić się do rąk - jeśli się klei, można dosypać 1-2 garści mąki)
  5. wyrobione ciasto przykrywamy ściereczką i odstawiamy w ciepłe miejsce do wyrośnięcia (powinno podwoić objętość)
  6. po wyrośnięciu ciasta chwilę je wyrabiamy, dzielimy na części (jeśli robicie 2 większe chałki to ma 6, jeśli 4 mniejsze to na 12), formujemy wałeczki, łączymy końcami i zaplatamy w warkocz
  7. zaplecione chałki układamy na blaszce wyłożonej papierem do pieczenia, przykrywamy ściereczką i odstawiamy na 10 min, żeby trochę podrosły (u mnie na takiej dużej blaszce z piekarnika mieści się 1 duża chałka lub 2 mniejsze)
  8. w międzyczasie przygotowujemy kruszonkę: 50g mąki łączymy z 50g cukru, a następnie dodajemy zimne masło (25g) pokrojone na małe kawałki albo starte na tarce i rozcieramy palcami, do uzyskania kruszonki
  9. rozkłócamy ostatnie jajko (pozostałe 2 poszły do ciasta) w miseczce, smarujemy nim wyrośnięte chałki, posypujemy posmarowane chałki kruszonką i wstawiamy do rozgrzanego wcześniej piekarnika
  10. pieczemy najpierw 10 min w 200 stopniach Celsjusza (grzanie góra-dół, bez termoobiegu), a potem kolejnych 5-10 min (w zależności od wielkości chałki - duże 10, mniejsze 7) w 170 stopniach do uzyskania złotego koloru
  11. upieczone chałki wyjmujemy z pieca i studzimy przed zjedzeniem

Smacznego :-)


niedziela, 12 stycznia 2020

Chałka "ziemniaczana"

Do niedawna nie byłam fanką e-booków, mimo, że moja rodzina i przyjaciele porzucili papierowe wydania i namawiali mnie do podążenia za ich przykładem, przekonując o wyższości książek w formie elektronicznej i czytników. W końcu uległam i większość książek czytam teraz na czytniku, z jednym wyjątkiem: książki kucharskie kupuję i czytam w formie papierowej, jakkolwiek niepraktyczne by to było. Wiadomo, zajmują dużo miejsca, sprawiają problemy przy przeprowadzce (bo zwykle są w twardej okładce i drukowane na "nietoaletowym" papierze, a więc ciężkie), brudzą się przy korzystaniu z nich w trakcie gotowania. I co z tego? :-)

Moim najnowszym nabytkiem jest "The Jewish Cookbook" autorstwa Leah Koenig. Znalazłam tą książkę w mojej ulubionej księgarni z anglojęzycznymi publikacjami. Nazywa się "Jak Wam się podoba", znajduje się przy ul. Emilii Plater 4 w Warszawie i wygląda jak sklep rodem z filmów o Harrym Potterze :-) Można tam znaleźć sporo fajnych książek, nie tylko kucharskich, ale też o architekturze, sztuce i sztuce użytkowej, modzie, historii, filozofii, podróżach, mają też powieści. Obsługa jest bardzo miła i pomocna, polecam Wam to miejsce. Można skorzystać z ich sklepu internetowego, ale wrażenia są wówczas nieporównywalne z wizytą w sklepie stacjonarnym :-) Warto się tam przejść/przejechać, wybrać jakąś książkę i pójść z nowym nabytkiem do jednej z kawiarni zlokalizowanych przy tej samej ulicy lub to znajdującej się kilka kroków od tej księgarni Hali Koszyki.

To właśnie w "The Jewish Cookbook" znalazłam przepis na chałkę "ziemniaczaną" (potato challah). Jak podaje autorka, pieczywo to wypiekali niemieccy Żydzi, zastępując jajka występujące w tradycyjnej wersji, ugotowanymi i utłuczonymi ziemniakami. Taka wersja chałki nazywa się "berches" lub - w Jidysz - "vasser challah". W przepisie jest olej, którego tym razem nie zastąpiłam masłem, bo byłam ciekawa, jak smakuje chałka z tego przepisu, więc nie kombinowałam (jedyną zmianą, jaką wprowadziłam, było posypanie ciasta czarnym sezamem zamiast makiem, bo w niedzielę rano w żadnym z moich osiedlowych sklepików nie udało mi się kupić maku). Od tradycyjnej różni się smakiem (nie jest słodka, co do czego oboje z Wybrankiem byliśmy zgodni) i teksturą (jest bardziej elastyczna), bardzo dobrze sprawdza się w charakterze dodatku do wytrawnych przekąsek, jak sery czy oliwki. Myślę, że bardzo dobrze skomponuje się z szakszuką czy hum(m)usem. Przygotowanie jest równie proste jak w przypadku tradycyjnej wersji.

W "The Jewish Cookbook" jest jeszcze jedna wersja chałki, z dynią. Jest więc szansa, że na tradycyjnej i ziemniaczanej moja przygoda z chałkami się nie skończy. Z góry przepraszam, jeśli zbliżam się do granicy "szczucia" Was chałkami ;-)

Chałka "ziemniaczana"
















Składniki (na 2 chałki, każda dla 3-4 osób):
  • 225g (czyli ok. 2 średnie ziemniaki) ziemniaków (mogą być pozostałości z innego posiłku, a mogą być ugotowane specjalnie pod kątem przygotowania chałki - ważne, żeby dobrze je odcedzić i odparować, żeby pozbyć się nadmiaru płynu)
  • 1 łyżka stołowa drożdży w proszku (u mnie całe standardowe opakowanie, a więc 7g)
  • 65g + 1 łyżeczka białego cukru
  • 175ml ciepłej wody (u mnie letnia)
  • 630g mąki pszennej (uniwersalna da radę, ale jeśli macie tzw. luksusową, czyli drobniej zmieloną, weźcie tą drobniej zmieloną)
  • 1,5 łyżeczki soli (u mnie 1 płaska łyżka stołowa)
  • 120ml _ trochę do natłuszczania oleju roślinnego
  • 1 jajko (to chałka bezjajeczna, ale wierzch posmarować jajkiem trzeba, żeby ładnie się zrumieniła ;-)
  • mak do posypania (u mnie czarny sezam, ok 3 łyżeczki)

Przygotowanie:
  1. ziemniaki obieramy, kroimy na mniejsze kawałki i gotujemy (w wodzie bez soli)
  2. z ugotowanych i dobrze odparowanych ziemniaków robimy pure (bez dodatków, same rozgniecione lub przepuszczone przez praskę zieminiaki)
  3. do letniej wody dodajemy łyżkę cukru i drożdże, mieszamy (najlepiej sprawdza się widelec), przykrywamy ściereczką i odstawiamy na kwadrans w ciepłe miejsce, żeby drożdże "ruszyły"
  4. pozostały cukier łączymy z mąką i solą
  5. drożdżowy rozczyn łączymy z olejem i pure ziemniaczanym, dokładnie mieszamy (najlepiej z wykorzystaniem robota kuchennego), a następnie stopniowo dodajemy suchą mieszaninę, wyrabiając ciasto (najlepiej w robocie, ale można też ręcznie, na stolnicy - wówczas całą suchą mieszaninę dodajemy na raz)
  6. powinniśmy otrzymać miękkie i elastyczne ciasto, wilgotne, ale nie lepiące się za bardzo do rąk
  7. miskę natłuszczamy olejem, wkładamy do niej wyrobione ciasto, przykrywamy ściereczką i odstawiamy w ciepłe miejsce do wyrośnięcia (powinno podwoić objętość - w moim przypadku trwało to 1 godzinę, miskę wstawiłam do piekarnika ustawionego na program "podgrzewanie talerzy" z temperaturą na poziomie 40 stopni Celsjusza)
  8. wyrośnięte ciasto wyrabiamy (ręcznie lub w robocie), jeśli jest zbyt lepkie, można dodać trochę mąki
  9. ciasto dzielimy na 2 części, a następnie każdą z nich na 3 części, a z każdej z tych części formujemy wałek
  10. bierzemy 3 wałki, układamy na blaszce do pieczenia wyłożonej papierem do pieczenia ,łączymy je końcem, zaplatamy warkocz, przykrywamy ściereczką i odstawiamy w ciepłe miejsce na 10 min do ponownego wyrośnięcia
  11. to samo powtarzamy z pozostałymi 3 wałkami ciasta
  12. wyrośnięte warkocze smarujemy rozkłóconym jajkiem i posypujemy sezamem (lub makiem)
  13. wstawiamy do piekarnika rozgrzanego do 190 stopni Celsjusza (grzanie od góry i od dołu, bez termoobiegu) i pieczemy przez 20 minut, do uzyskania złotego koloru
  14. po upieczeniu studzimy przez 30 minut przed podaniem
Smacznego :-)




czwartek, 9 stycznia 2020

Dal na bazie przepisu Alicji

Dal to bardzo gęsta zupa (lub zupo-gulasz) z soczewicy, rodem z Indii. Jadłam ją kilkakrotnie, ale nigdy nie smakowała mi tak bardzo, jak ta, którą poczęstowała mnie Alicja. Pracowałyśmy przez kilka lat w jednej firmie, z której Alicja odeszła, a wkrótce potem odeszłam z niej ja, udało nam się jednak utrzymać kontakt, co mnie bardzo cieszy. Alicja jest zapaloną joginką i fanką (acz nie bezkrytyczną) Indii, gdzie była wielokrotnie. Interesuje się zdrowym odżywianiem, zgłębia tajniki ajuwerdy.

Dal, którym poczęstowała mnie Alicja, był delikatny smaku. Na moje własne i Wybranka potrzeby zwiększyłam ilość przypraw, żeby smak był nieco bardziej wyrazisty, a potrawa pikantniejsza. W poniższym przepisie podaję zarówno oryginalne proporcje, które dostałam od Alicji, jak i moje modyfikacje.

To idealna potrawa na zimne i chłodne dni - syci i rozgrzewa.

Dal na bazie przepisu Alicji


















Składniki (na duży gar, dla 6 lub więcej osób):
  • 3 szklanki czerwonej soczewicy
  • 2 zwykłe cebule
  • 1 puszka pomidorów (u mnie 1,5 szklanki passaty)
  • 1 puszka mleczka kokosowego
  • 2 łyżeczki ziaren gorczycy
  • 2 łyżeczki mielonych ziaren kolendry (u mnie 4)
  • 1/2 łyżeczki mielonej chili (u mnie 1 łyżeczka)
  • [u Alicji nie było, ale ja dodałam - 2 łyżeczki mielonego kminu rzymskiego]
  • 5 szklanek wody
  • 3 łyżki oleju słonecznikowego
  • sól i pieprz do smaku
Przygotowanie:
  1. Cebulę obieramy i kroimy w drobną kostkę
  2. Na dno garnka wlewamy olej, wrzucamy pokrojoną cebulę i wsypujemy przyprawy (wszystkie poza solą i pieprzem), mieszamy i chwilę razem podsmażamy
  3. Wsypujemy soczewicę i dodajemy pomidory, mieszamy
  4. Wlewamy wodę i gotujemy aż ziarna soczewicy będą miękkie (ok 20 min)
  5. Dodajemy mleczko kokosowe, mieszamy i gotujemy przez kolejnych 5 min, żeby dobrze połączyło się z resztą składników
  6. Doprawiamy solą i pieprzem do smaku (można też dodać więcej chili, jeśli wolicie ostrzejrze potrawy)
Serwujemy na gorąco, ze świeżą natką lub kolendrą i pieczywem (idealnie naan lub roti, ale z innymi też będzie ok :-)

Smacznego :-)


wtorek, 7 stycznia 2020

Zupa-krem z pieczonego kalafiora

Z czym kojarzy się Wam kalafior? Bo mi z zupą kalafiorową mojej mamy (coś w stylu krupniku, tylko bez kaszy i mięsa, zabielana śmietanką) oraz z kalafiorem ugotowanym w wodzie, serwowanym z podsmażoną na maśle bułką tartą. Ja mam więc dobre skojarzenia, nie zostałam na szczęście zniechęcona do tego warzywa przez wmuszanie pozbawionej smaku szarej brei z rozgotowanego kalafiora przez panie przedszkolanki, co w swojej gastro-biografii ma zapewne wiele/u z Was (ja byłam w przedszkolnej stołówce szczuta wątróbką i przypaloną zupą mleczną, mam więc inne niż kalafiorowe gastro-traumy ;-)

W ciągu ostatnich kilku lat, moim zdaniem w dużej mierze dzięki rosnącemu zainteresowaniu kuchnią roślinną i coraz większej atencji na tworzenie/poszukiwanie naprawdę smacznych dań bez mięsa czy nabiału, kalafior wraca do łask, a wręcz staje się gwiazdą. Pasztety, zupy, sosy, wytrwane wypieki (podobno można zrobić z kalafiora spód do pizzy), sałatki, "kalafiorowy ryż" - to tylko niektóre dania z wykorzystaniem tego warzywa. Ja bardzo lubię wytrawne "ciasto" z kalafiorem autorstwa Yottama Ottolenghi'ego oraz sos do makaronu z pieczonego kalafiora oraz kalafior podzielony na różyczki, obtoczony w niewielkiej ilości oleju lub oliwy, oprószony solą i pieprzem, a następnie upieczony w piekarniku (180 stopni Celsjusza z termoobiegiem, ok. 20-25 min, w zależności od wielkości różyczek) na złoty kolor (te przypieczone części kalafiora smakują niemal tak dobrze, jak zrumieniona na maśle bułka tarta ;-)

Dziś chciałabym pokazać Wam prosty przepis na fajną zupę z pieczonym kalafiorem. W sezonie zimowym kalafior jest łatwo dostępny, a zupa świetnie rozgrzewa  w zimne dni (nawet jeśli dzisiejsze zimy nie są już tak zimowe jak wtedy, gdy byliśmy dziećmi ;-)

Zupa-krem z pieczonego kalafiora



















Składniki (dla 4-6 osób):
  • 1 średniej wielkości kalafior
  • 2 średniej wielkości ziemniaki
  • 1,5 litra bulionu (u mnie ostatnio był warzywny, ale robiłam też z wołowym)
  • 2 łyżki oleju
  • 1 łyżka masła
  • sól i pieprz do smaku
  • opcjonalnie: natka pietruszki do posypania
Przygotowanie:
  1. Myjemy kalafiora, pozbywamy się zielonych części, a białe dzielimy na równej wielkości (nieduże) różyczki
  2. Blachę do pieczenia wykładamy papierem do pieczenia, wsypujemy różyczki kalafiora, polewamy olejem, oprószamy solą i pieprzem, mieszamy, a następnie rozkładamy równo na całej powierzchni blachy
  3. Pieczemy przez ok 20-25 minut w piekarniku rozgrzanym do 180 stopni Celsjusza, z termoobiegiem (im bardziej przypieczony - ale nie spalony - kalafior, tym bogatszy smak zupy, więc nie pękajcie za szybko ;-)
  4. Ziemniaki obieramy i kroimy w drobną kostkę
  5. Na dno garnka, w którym będziecie przygotowywali zupę, wrzucamy masło, roztapiamy, a następnie wsypujemy pokrojone ziemniaki, mieszamy i przez kilka minut podsmażamy
  6. Następnie wlewamy bulion i gotujemy w nim ziemniaki
  7. Gdy ziemniaki będą miękkie, a kalafior upieczony, przekładamy zrumienione różyczki do garnka (kilka możecie odłożyć do dekoracji) i przez kilka minut gotujemy, a następnie blenderujemy zupę na gładki krem (mój był bardzo gęsty, jeśli wolicie rzadsze, możecie dodać więcej bulionu, ale raczej nie wody, bo rozwodni smak)
  8. Doprawiamy solą i pieprzem (ale wcześniej sprawdzamy, czy to konieczne, bo zarówno bulion, jak i pieczony kalafior, powinny były być posolone)
  9. Serwujemy z odłożonymi różyczkami i posiekaną świeżą natką na wierzchu, może być w towarzystwie grzanek lub świeżego pieczywa
Zupa jak najbardziej nadaje się do odgrzewania, w tym w mikrofalówce.

Smacznego :-)

P.S. Pomyślałam, że pisząc o kalafiorze, warto wspomnieć (od czapy w zasadzie) o czymś, co wydaje mi się interesujące, a mianowicie: kalafior jest... fraktalem. Fraktal to figura składająca się z elementów podobnych do tej figury. Różyczki kalafiora wyglądają jak małe kalafiorki. Zdobywszy tę niezbędną do życia wiedzę, możecie teraz spokojnie oddać się gotowaniu zupy kalafiorowej lub innych dań z tego fraktala ;-)

poniedziałek, 6 stycznia 2020

Kluski inspirowane świętokrzyskimi gałami

Tradycji kolejny raz stało się zadość: w Sylwestra wraz z Wybrankiem uczestniczyliśmy w szampańskiej zabawie (w naszej własnej kuchni), zgłębiając tajniki kolejnych "kluchów" (robocza nazwa mącznych dań, które od kilku lat przygotowujemy na zakończenie roku). Po parzeńcach, czornych klóskach, pyzach i innych tego typu specjałach, przyszła pora na kluski a la gały, czyli nieduże okrągłe ("o kształcie mniej lub bardziej regularnym", jak można przeczytać w materiale poświęconym "żabieckim gałom" dostępnym na stronie internetowej Ministerstwa Rolnictwa) kluski z masy ziemniaczano-mącznej, rodem z regionu świętokrzyskiego. 

Robi się je z surowych i ugotowanych ziemniaków z dodatkiem mąki, a to co różni je np. od pyz, to dodatek jajka. A więc bardziej na bogato (to nie żart - w uboższych społecznościach jajka były w przeszłości towarem niemal luksusowym; gospodynie wolały jajka zbierać i sprzedawać niż korzystać z nich we własnych kuchniach, a zarobione w ten sposób pieniądze przeznaczały na zakup produktów, których ich gospodarstwa nie produkowały, jak np. nafta czy cukier).

Przygotowując te kluski, kolejny raz przekonałam się, jak ważne jest trzymanie się pewnych podstawowych wytycznych w odniesieniu do tradycyjnych przepisów, które na pierwszy rzut oka wydają się nieskomplikowane. Trudno jest zepsuć coś, co składa się z jedynie 3-4 składników, a czego przygotowanie to kilka prostych czynności, nie wymagających jakiejś szczególnej finezji? Wcale nie tak trudno ;-) Sytuację dodatkowo komplikuje fakt, że w tych prostych przepisach niektóre wytyczne w ogóle się nie pojawiają, bo jeśli coś dla autorów przepisu jest oczywiste, po co to pisać? ;-) Zapewne wiele/wielu z Was zna to z rodzinnych przepisów przekazywanych ustnie lub zapisywanych w bardzo lakoniczny sposób.

A więc w przepisie na gały, z którego korzystaliśmy, nie ma ani słowa o tym, jak ważne jest, aby ziemniaki były odmiany mącznej i żeby tą część, która ma być ugotowana, ugotować ze znacznym wyprzedzeniem, żeby zminimalizować ryzyko zbyt dużej wilgotności materiału. Za duża wilgotność grozi bowiem tym, że kluski a) nie będą chciały się lepić oraz b) będą rozpadały się w trakcie gotowania. Dodanie dodatkowej porcji mąki nie pomaga - kluski robią się w smaku wyraźnie mączne, a ciasto twarde. Wybierajcie więc odpowiedni rodzaj ziemniaków (ogrodnicy podpowiadają, że powinny to być ziemniaki typu C lub BC, szczegóły tutaj) i - naprawdę - gotujcie je znacznie wcześniej (poprzedniego dnia na przykład). Nie polecam również rozdrabniania ugotowanych ziemniaków w blenderze, nie ta konsystencja.

Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie zmodyfikowali przepisu. Nie tylko zmniejszyliśmy ilość składników o 3/4 (mamy duże możliwości, ale bez przesady, klusków z 6kg ziemniaków na raz byśmy nie pochłonęli ;-), ale nasze gały były również puste w środku, natomiast zaserwowaliśmy je z dużą ilością podsmażonego na patelni wędzonego boczku i cebuli. Kształt był raczej wrzecionowaty niż okrągły, bo... tak :-) (nabierałam ciasta jedną łyżką stołową, a drugą pomagałam sobie przy formowaniu i zrzucaniu klusków z pierwszej łyżki do wody). Z tego względu stronimy od nazywania naszych gał "żabieckimi" czy w jakikolwiek inny sposób "tradycyjnymi".

Po tych wszystkich wyjaśnieniach i zastrzeżeniach, możemy już chyba przejść do sedna.

Kluski inspirowane świętokrzyskimi gałami



















Składniki (dla 2-4 osób, w zależności od apetytu):
  • 1,5kg ziemniaków
  • 50g mąki ziemniaczanej
  • 1 jajko
  • sól do osolenia wody
  • omasta zgodna z Waszymi preferencjami (boczek, cebula, boczek + cebula, inna) lub sos (pieczarkowy powinien pasować)
Przygotowanie:
  1. ziemniaki dzielimy na 2 połowy - jedną obieramy, z wyprzedzeniem gotujemy w osolonej i przepuszczamy przez praskę lub dokładnie rozgniatamy tłuczkiem, a drugą obieramy i ścieramy na tarce tuż przed przygotowaniem klusków
  2. oba rodzaje ziemniaków (pogniecione ugotowane i surowe starte) wrzucamy do miski, dodajemy jajko i mąkę, wyrabiamy ciasto
  3. z ciasta formujemy kluski (mogą być kulki, a mogą być inne) - jeśli zdecydujecie się na te bardziej klasyczne, okrągłe, wielkości dużej śliwki, trzeba je gotować ok 15-20 minut, żeby w środku nie były surowe (po wypłynięciu na powierzchnie muszą tam spędzić sporo czasu, najlepiej obserwować i poświęcić kilka na próbowanie)
  4. ugotowane kluski odławiamy łyżką cedzakowatą i wykładamy na durszlak
  5. następnie układamy na talerzu i okraszamy omastą, można też kluski wrzucić na patelnię z omastą, żeby dokładniej je nią pokryć (tak zrobiliśmy my, przy okazji trochę się przyrumieniły)
  6. można serwować w towarzystwie kapusty kiszonej i/lub ogórków kiszonych
Smacznego :-)



niedziela, 5 stycznia 2020

Chałka

Chałkę znam bardzo dobrze z dzieciństwa jako słodkie pieczywo z waniliowym aromatem i sporą ilością kruszonki na wierzchu, które mama serwowała nam z masłem i dżemem lub miodem, w towarzystwie kubka ciepłego mleka lub kakao. Ani wtedy, ani przez wiele kolejnych lat nie zastanawiałam się nad pochodzeniem czy znaczeniem tego pieczywa. Ot kolejny produkt pojawiający się na rodzinnym stole, drożdżówka jakich wiele.

O tym, że niekoniecznie jest to "drożdżówka jakich wiele", przekonałam się dopiero jako trzydziestokilkuletnia studentka studiów podyplomowych z zakresu kultury kulinarnej. Zastanawiając się nad wyborem tematyki pracy dyplomowej, postanowiłam zająć się zgłębianiem kultury kulinarnej moich rodzinnych stron, a konkretnie miasteczka Rozwadów (obecnie dzielnica miasta Stalowa Wola), gdzie 75% populacji stanowiła przed II wojną światową ludność żydowska (jak podaje ks. Wilhelm Gaj-Piotrowski w opracowaniu "Kultura materialna ludu z okolic Rozwadowa. Część I"). Przy okazji zbierania informacji do pracy dyplomowej sporo nauczyłam się o historii i kulturze Żydów zamieszkujących niegdyś te okolice, w tym o produktach takich jak chałka. Tradycyjnie jest to pieczywo wypiekane na szabas i inne religijne święta, składające się najczęściej z mąki pszennej, jajek, drożdży, wody, cukru i soli.

Jako że w mojej świadomości chałka przez wiele lat funkcjonowała jako "drożdżówka", intrygujące było dla mnie serwowanie jej w towarzystwie szakszuki czy innych wytrwanych dań, czego doświadczyłam w trakcie podróży do Izraela i lekcji gotowania u Orly Ziv, a później przy innych okazjach związanych ze zgłębianiem kultury kulinarnej Żydów (np. w trakcie warsztatów poświęconych kuchni Żydów aszkenazyjskich w trakcie Festiwalu Singera w Warszawie w 2018 roku). Minęło sporo czasu, zanim sama zdecydowałam się upiec moją pierwszą chałkę. Myślę, że po tym doświadczeniu nie ma już powrotu do "przedchałkowych czasów" - tego się nie da "od-upiec".
Z dużym prawdopodobieństwem chałka dołączy do grona moich ulubionych wypieków i będzie gościła na moim stole przy mniejszych i większych okazjach.

Z całego serca polecam Wam chałkę z przepisu pochodzącego z książki "Cook in Israel" Orly Ziv, który nieco zmodyfikowałam. W oryginale wśród składników był olej, ale dla mnie drożdżowe wypieki po prostu muszą być na maśle, więc olej zastąpiłam roztopionym masłem. A zamiast mieszać wszystkie składniki od razu, zrobiłam najpierw, w osobnym naczyniu, drożdżowy zaczyn, podgrzewając nieco wodę. Moje doświadczenia z innymi drożdżowymi wypiekami wskazują, że wodę można próbować zastąpić mlekiem, żeby wypiek był jeszcze lepszy, ale ten eksperyment jest jeszcze przede mną.

Chałka z tego przepisu moim zdaniem nie była słodka, natomiast Wybranek uważa, że słodycz była wyczuwalna. A więc każdy musi ocenić zgodnie z własnym cukro-sumieniem ;-) Z ilością cukru można eksperymentować, podobnie jak z dodatkiem kruszonki, którą na chałce pamiętam z dzieciństwa.


Chałka z przepisu Orly Ziv


Składniki (na 2 duże chałki, dla 6-8 osób):
  • 800g białej mąki pszennej (tzw. luksusowej lub innej bardzo drobno zmielonej, jak przystało na wypiek na specjalne okazje :-)
  • 320g wody (Orly podaje w gramach, więc ja również, ale jeśli pamiętacie z lekcji chemii, jak przeliczyć gramy na mililitry, zachęcam ;-)
  • 30g świeżych drożdży (lub 15g suszonych)
  • 80g białego cukru
  • 3 jajka (2 do ciasta, 1 do posmarowania)
  • 1 płaska łyżeczka soli (zapewne to jest tajemnica "niesłodkości" w moim odczuciu)
  • 60g masła (w oryginale jest 60 oleju)
  • kilka łyżeczek ziaren sezamu do posypania
Przygotowanie:
  1.  jajka i drożdże wyjmujemy z lodówki na tyle wcześnie, żeby zdążyły się ocieplić (ciasto drożdżowe nie lubi zimnych składników)
  2. masło rozpuszczamy w rondelku i odstawiamy do wystudzenia (ale nie do lodówki, nie ma stężeć ;-)
  3. wodę podgrzewamy do letniej temperatury, dodajemy do niej 1 łyżkę cukru i wkruszamy drożdże, mieszamy, żeby cukier i drożdże się rozpuściły, przykrywamy ściereczką i odstawiamy w ciepłe miejsce na 10-15 minut, żeby drożdże "ruszyły"
  4. do misy robota kuchennego (gorąco polecam mieszanie i wyrabianie ciasta drożdżowego z wykorzystaniem robota - mniej pracy i brudzenia) wsypujemy mąkę, sól i pozostałą część cukru, mieszamy
  5. do suchych składników dodajemy drożdżowy rozczyn, 2 jajka i roztopione masło, a następnie (z wykorzystaniem haka do wyrabiania ciasta drożdżowego) mieszamy/wyrabiamy gładkie, trochę lepkie i wilgotne ciasto
  6. tak przygotowane ciasto przykrywamy ściereczką i odstawiamy w ciepłe miejsce do wyrośnięcia (powinno podwoić objętość; u mnie zajęło to ok 45 minut, w trakcie których przykryta misa z ciastem przebywała w piekarniku z nastawionym programem 'podgrzewanie naczyń' i temperaturze 35 stopni Celsjusza)
  7. wyrośnięte ciasto wyrabiamy przez chwilę w robocie kuchennym (lub ręcznie), dosypując odrobinę mąki (Orly pisze, żeby nie dosypywać, ale moje po prostu było zbyt lepiące, żeby nadawało się do ulepienia z niego chałki, więc dosypałam ze 2 garści mąki)
  8. wyrobione ciasto dzielimy na 6 równych części (zachęcam do zważenia ich, wtedy wiadomo, że są raczej równe), z każdej formujemy wałek
  9. blachę do pieczenia wykładamy papierem do pieczenia, bierzemy 3 wałki z ciasta, łączymy je końcami i zaplatamy warkocz (tradycyjna sztuka wyplatania chałki jest nieco bardziej skomplikowana, nie udało mi się jej opanować w trakcie wspominanych wcześniej warsztatów z kultury kulinarnej Żydów aszkenazyjskich, więc zrobiłam zwykły warkocz)
  10. to samo robimy z pozostałymi 3 wałkami (były na tyle duże, że musiałam zaplatać je na dwóch osobnych blachach)
  11. tak przygotowane surowe chałki przykrywamy ściereczką i odstawiamy w ciepłe miejsce na kolejnych 10 minut do wyrośnięcia
  12. wyrośnięte chałki smarujemy rozkłóconym jajkiem, posypujemy sezamem i wstawiamy do piekarnika rozgrzanego do 200 stopni Celsjusza (grzanie od góry i od dołu, bez termoobiegu) na 10 minut
  13. po upływie 10 minut zmniejszamy temperature do 170 stopni Celsjusza i pieczemy przez kolejnych 10 minut do uzyskania złotego koloru
  14. upieczone chałki studzimy przed podaniem
Smacznego :-)