poniedziałek, 31 grudnia 2012

Czekoladowe muffiny z wiśniami

Połączenie czekolady i wiśni to klasyk, prawie tak dobry, jak połączenie czekolady i pomarańczy czy czekolady i mięty. Kilka tygodni temu postanowiłam wykorzystać to połączenie w muffinach, głównie dlatego, że miałam "na stanie" drylowane wiśnie w kompocie, kakao oraz gorzką czekoladę i chciałam upiec muffiny dla osób, które zajmowały się moim dziadkiem i pomogły mu w powrocie do zdrowia. Przy okazji kilka nadprogramowych muffinów trafiło w ręce rodziny mojej mamy, której członkowie zamówili sobie takie muffiny na święta. W zasadzie nadają się na każdą okazję. I na brak okazji również :) Jeżeli istnieje taka potrzeba, można dostosować je do danej okazji odpowiednią dekoracją - ja miałam w domu cukrową posypkę w kształcie płatków śniegu i wykorzystałam ją do dostosowania tych muffinów na okoliczność Bożego Narodzenia. Ale równie dobrze smakowały bez posypki.

Robiłam te muffiny w wersji mini (podstawa o średnicy 3 cm) i normalnej (5 cm), obie były dobre, ale mini muffiny chyba lepsze. Składniki i postępowanie jest takie samo w obu przypadkach, z tym, że mini miffiny piekłam 20 minut w 180 stopniach, a te normalne 23-25 minut w tej samej temperaturze.

Czekoladowe muffiny z wiśniami

Składniki (na ok. 20 muffinów o średnicy 5 cm lub 2 blachy mini muffinów):
  • 300g mąki pszennej
  • 120g cukru
  • 1 opakowanie cukru waniliowego (16g)
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 2 łyżeczki kakao
  • 1 tabliczka gorzkiej czekolady (100g, u mnie wedla)
  • 1 jajko
  • 125ml oleju słonecznikowego
  • 185g jogurtu naturalnego (u mnie grecki)
  • 1 słoik drylowanych wiśni o pojemności ok 700-720ml (np. marki Vortumnus lub Rolnik)
Przygotowanie:
  1. wiśnie odcedzamy - zalewa przypomina kompot, można spokojnie go wypić - i zostawiamy na sitku, żeby pozbyć się płynu
  2. czekoladę drobno siekamy lub rozdrabniamy w blenderze na bardzo małe kawałki (np. wielkości ziaren kaszy gryczanej)
  3. w jednym naczyniu mieszamy mąkę, cukier, cukier waniliowy, proszek do pieczenia, kakao (uwaga na grudki - jeśli są, należy kakao przesiać) oraz rozdrobnioną czekoladę
  4. w osobnym naczyniu mieszamy jajko, olej i jogurt
  5. łączymy obie mieszaniny, dodajemy wiśnie i delikatnie mieszamy (żeby nie zmiażdżyć wiśni)
  6. przekładamy ciasto do formy na muffiny wyłożonej papilotkami lub wysmarowanej tłuszczem (zwykle używam masła) - po 1 kopiastej łyżce ciasta na normalne muffiny lub po 1 kopiastej łyżeczce na mini muffiny - wierzch możemy ozdobić cukrową posypką (moja była wyprodukowana przez markę Dr. Oetker, cukrowe śnieżynki nie rozpuściły się w trakcie pieczenia i ładnie "przylgnęły" do ciasta, nie odpadały po upieczeniu)
  7. blachę z ciastem wstawiamy do piekarnika nagrzanego do 180 stopni Celsjusza, bez termoobiegu, na środkową półkę i pieczemy 20 (mini) lub 23-25 minut (normalne)
  8. po upieczeniu wyjmujemy muffiny z piekarnika i studzimy
  9. przechowujemy w szczelnym opakowaniu, żeby nie wysychały, np. w puszce lub na talerzu szczelnie owiniętym folią
Smacznego :)

sobota, 29 grudnia 2012

Ciasteczka "słoneczka" mojej mamy

Kolejny świąteczny klasyk - ciasteczka "słoneczka", które moja mama zawsze piekła na święta, gdy byliśmy dziećmi. Nie wiemy, czemu zawdzięczają swoją nazwę, ale zapewne lekko żółtemu kolorowi i okrągłemu kształtowi, w którym występują w oryginale (ja w tym roku dopuściłam się profanacji, robiąc te ciasteczka również w kształcie serduszek). Zanim dorobiliśmy się profesjonalnych wykrawaczek, umożliwiających wykrojenie jednego ciasteczka bez dziurki, a drugiego - z dziurką, mama radziła sobie za pomocą szklanki i kieliszka do wódki :)

Ciasteczka bardzo ładnie się prezentują. Można je zrobić z bezową dekoracją lub bez, ale tu uwaga - zaraz po wyjęciu z piekarnika ciasteczka są bardzo kruche, beza je nieco usztywnia, sprawiając, że trudniej się kruszą. Po upieczeniu warto je przez 1-2 dni przechowywać w miejscu zapewniającym mniejszy lub większy dopływ powietrza, żeby nabrały nieco wilgoci i stały się mniej kruche. Po takim przechowaniu są idealne :)

Kruche ciasteczka z okienkiem z przepisu mojej mamy

Składniki (z takiej ilości wychodzi 20-30 złożonych ciasteczek):

  • 200g masła (zimnego, prosto z lodówki)
  • 300g mąki krupczatki
  • 50g cukru pudru
  • 3 jajka (będą potrzebne 3 żółtka do ciasta i 2 białka do bezowej dekoracji)
  • 200g zwykłego cukru
  • ulubiony dżem (ja do serduszek wykorzystałam dżem wiśniowy, a do kółeczek-słoneczek pomarańczowy)
Przygotowanie:

  1. mąkę mieszamy i przesiewamy z cukrem pudrem, usypując kopczyk na stolnicy/blacie
  2. masło ścieramy na tarce o dużych oczkach, prosto na ten kopczyk
  3. mieszamy rękami kawałki masła z mąką i cukrem, tak jak na kruszonkę
  4. dodajemy żółtka i zagniatamy ciasto
  5. z zagniecionego ciasta formujemy kulę, owijamy ją folią spożywczą i wstawiamy do lodówki na co najmniej 1 godzinę
  6. gdy ciasto się chłodzi, przygotowujemy bezową dekorację (2 białka i 200g cukru wystarczają na bezową dekorację na wierzch i spód ciasteczek, ale ja pokryłam bezą jedynie wierzch): białko i cukier wrzucamy do miski i ucieramy mikserem do momentu uzyskania głądkiej, sztywnej masy (kryształki cukru powinny się rozpuścić, a masa powinna być na tyle gęsta, że po wyjęciu końcówek miksera zostają w miarę sztywne szczyty z masy)
  7. rozgrzewamy piekarnik do 190-180 stopni Celsjusza, grzanie od góry i od dołu, bez termoobiegu [aczkolwiek autorka bloga "Makagii i 55 pierników" piecze swoje ciasteczka-słoneczka w 175 stopniach Celsjusza - może więc warto zacząć od niższej temperatury i ew. zwiększyć, gdyby zbyt długo zajmowało im zarumienienie się; lepiej niedopiec niż od razu spalić...]
  8. wyjmujemy ciasto z lodówki, odkrajamy kawałek, a resztę chowamy z powrotem do lodówki (kruche ciasto nie lubi ciepła)
  9. odkrojony kawałek rozwałkowujemy na oprószonej mąką stolnicy/blacie na placek o grubości 3-5 mm (ciasto nie może być rozwałkowane zbyt cienko, bo ciasteczka będą bardzo łatwo się rozpadały)
  10. wycinamy ciasteczka (z dziurką na wierzch, bez dziurki na spód - ja robiłam w osobnych partiach, najpierw tylko wierzchy, następnie tylko spody)
  11. wycięte ciasteczka układamy na blaszce wyłożonej papierem do pieczenia i smarujemy bezową masą (ja posmarowałam tylko wierzchy)
  12. gotową blachę z ciasteczkami wstawiamy do nagrzanego piekarnika i pieczemy ok. 10 minut - czas pieczenia w dużej mierze zależy od piekarnika, w piekarniku mojej mamy po 10 minutach ciasteczka były złociste, a beza dobrze ścięta i lekko zrumieniona, ale w innych piekarnikach może wystarczyć mniej czasu albo może zaistnieć potrzeba przetrzymania ciasteczek w piecu trochę dłużej
  13. upieczone ciasteczka wyjmujemy z pieca, delikatnie zdejmujemy z blachy i studzimy
  14. lekko ciepłe spody delikatnie smarujemy ulubionym dżemem i przykrywamy wierzchem, sklejając oba ciasteczka - nie dociskamy wierzchu do spodu zbyt mocno, bo się rozsypie
  15. wszystkie czynności powtarzamy do wykorzystania całego ciasta

A tak wyglądają ciasteczka w wersji bliższej oryginału, czyli w kształcie kółeczek:

Przygotowane przez moją mamę wyglądały schludniej, bo mama jest dokładniejsza niż ja. Do pracy można zaangażować pomocników, ja miałam wsparcie duchowe  ciasteczkowego potwora przebranego za psa ;)

piątek, 28 grudnia 2012

Kasza jaglana na mleku z sosem morelowym, czyli moje ukochane danie wigilijne

Chyba w każdej rodzinie są jakieś zwyczaje dotyczące wigilijnego menu. W domach moich dziadków oraz domu moich rodziców dotrzymuje się tradycji serwowania wielu (ilu dokładnie zależy od tego, co traktujemy jako danie, np. czy chleb to danie czy nie ;) bezmięsnych potraw. Zaczynamy od opłatka (nie liczy się w klasyfikacji generalnej dań ;), kompotu z suszu (susz robi w lecie dziadek, tato mojej mamy, z własnoręcznie wyhodowanych owoców i przechowuje w lnianym woreczku do świąt) I barszczu czerwonego (moja mama robi go na wcześniej przygotowanym kwasie buraczanym z przepisu pani Magdy,  teściowej wujka, brata taty) z uszkami (specjalistką od uszek - i pierogów - jest siostra mojej babci ze strony taty). Następnie jest śledź przygotowywany przez moją mamę, w oleju w formie rolmopsów wypełnionych jabłkiem, marchewką, kiszonym ogórkiem i cebulą pokrojonymi w cienkie paseczki (a la julienne), a wcześniej wymoczony w mleku. Po śledziu na stół wjeżdża karp smażony przez dziadka, doprawiony startą na tarce cebulą, solą i pieprzem, obtoczony w mące i usmażony na oleju, a karpiowi towarzyszy ćwikła (również autorstwa dziadka). Po karpiu przychodzi czas na pierogi z kapustą (w tym roku przygotowane przez siostrę mojej mamy) oraz kapustę z grzybami (z przepisu wspomnianej przy barszczu pani Magdy, która dodaje do kapusty mnóstwo grzybów, co lubię). Następnie jemy pierogi z suszonymi śliwkami (które weszły do repertuaru kilka lat temu i które przygotowuje ciocia-specjalistka od uszek i pierogów), kutię (autorstwa siostry mojej mamy) oraz moje ukochane danie wiligijne, które babcia-mama mojego taty zawsze serwuje na organizowanych przes siebie kolacjach wigilijnych, czyli kaszę jaglaną gotowaną na mleku, podawaną z sosem morelowym :) Kasza ta miała przynosić w kolejnym roku dostatek pieniędzy, gdy byłam dzieckiem była nazywana "kaszą na dolary", ale z biegiem czasu babcia stwierdziła, że przechodzimy na euro ;) Po kaszy przychodzi czas na ciasta i ciasteczka, o ile ktokolwiek może jeszcze cokolwiek zjeść ;)

Kasza jaglana z sosem morelowym to danie, z którym spotkałam się jedynie w mojej rodzinie i bez którego nie wyobrażam sobie świąt. Jest proste i pyszne, moim zdaniem nadaje się również na śniadanie lub na deser. Polecam :)

Kasza jaglana na mleku z sosem morelowym z przepisu mojej babci

Składniki (trudno mi powiedzieć, dla ilu osób, być może i dla 10):
  • 400g kaszy jaglanej
  • 1 litr mleka (u mnie 2%, im tłustsze tym lepsze)
  • 1 opakowanie cukru waniliowego = 16g (taka ilość cukru daje lekki waniliowy posmak i bardzo lekką słodycz; jeżeli ktoś woli bardziej słodką/bardziej waniliową kaszę, można dodać więcej cukru waniliowego)
  • 1 łyżka masła
  • 500g suszonych moreli
  • 1 litr wody
  • 2 łyżeczki mąki ziemniaczanej
  • 2 łyżki cukru
Przygotowanie:
  1. kaszę jaglaną dwukrotnie płuczemy na sitku i odsączamy
  2. mleko, masło i cukier waniliowy wlewamy/wrzucamy do garnka o grubym dnie
  3. do wrzącego mleka dodajemy kaszę i gotujemy
  4. gdy mleczno-jaglana mieszanina zacznie gęstnieć, zdejmujemy garnek z ognia, owijamy go w koce/ręczniki i odstawiamy, żeby kasza doszła - w ciągu kolejnych 2-3godzin kasza zmięknie i zespoi się, tworząc blok mlecznej kaszy w kształcie garnka; można ją serwować na ciepło (zanim wystygnie) lub na zimno; babcia gotuje tę kaszę rano w Wigilię, zawija w koce i wkłada pod pierzynę, a przy kolacji serwuje jeszcze ciepłą :)
  5. w międzyczasie przygotowujemy sos: do garnka wlewamy wodę, wrzucamy morele i cukier i gotujemy do momentu, gdy morele zmiękną, a woda nabierze morelowego smaku
  6. gdy morele będą miękkie, a płyn wystarczająco morelowy, rozkłócamy w osobnym naczyniu mąkę ziemniaczaną z wodą i dodajemy ją do sosu, otrzymując coś w rodzaju kiślu
  7. zastygniętą kaszę można przełożyć na talerz (jak pudding), tak, by każdy z biesiadników mógł odkroić sobie kawałek, a sos serwujemy osobno lub od razu polewamy kaszę
Smacznego :)



czwartek, 27 grudnia 2012

Ryba po grecku

No i co z tego, że Grecy nigdy nie słyszeli o rybie po grecku? Nazwa tego dania czy pochodzenie tej nazwy nie ma zdaje się większego wpływu na smak tej potrawy, która mi kojarzy się z dzieciństwem, kiedy to ryba po grecku gościła przy różnych okazjach na stołach w mojej rodzinie i w gronie zaprzyjaźnionych z rodziną osób. Najczęściej pojawiała się w okresie bożonarodzeniowym. W tym roku poczułam silną potrzebę przypomnienia sobie tego smaku i przywołania beztroskich chwil z dzieciństwa, kiedy mogłam sobie spokojnie konsumować rybkę (i wiele innych potraw) i cieszyć się prezentami, nie będąc wypytywaną przez współbiesiadników o różnym stopniu pokrewieństwa o osobiste plany ślubno-rodzinne, wywołujące u mnie ścisk żołądka i utratę apetytu (nie sądziłam, że coś jest w stanie pozbawić mnie apetytu).

Rozmów na tematy matrymonialno-rozrodcze niestety nie udało się uniknąć, ale przynajmniej wyszła mi dobra ryba po grecku. Udało mi się kupić dobrą rybę (tzw. polędwiczki z dorsza). Co ciekawe, kupiłam je w Tesco. Tak, w sklepie, w którym deklarowałam, że nie kupię niczego, co może potencjalnie się przeterminować, a następnie dostać drugie życie po przetarciu detergentem i odpowiednim doświetleniu na wystawie. A jednak. Ryba wyglądała bardzo dobrze i co ważne, nie miała zapachu ryby (ani detergentów ;). Wybranek, który zna się na rybach dużo lepiej niż ja, nauczył mnie, że jak ryba pachnie rybą to jej czas już minął. Ta nie pachniała. Po oprószeniu solą i pieprzem, obtoczeniu w mące i usmażeniu na oleju również prezentowała się dobrze. Jej walory docenił dziadek, który na rybach zna się najlepiej z nas wszystkich, podjadając kawałki usmażonego dorsza, które miały zaraz trafić do sosu :)

Przygotowując rybę po grecku kierowałam się przepisem poleconym mi przez moją mamę. Przepis ten pochodzi z oldskulowej książeczki pt. "Gdy przyjdą goście", autorstwa Marii Bartnik, wydanej w 1990 roku, wydanie V. Zastosowałam się do wskazówek pani Marii z wrodzonym brakiem dokładności, bo odważanie 15 dag cebuli czy 20 dag marchwii wydaje mi się trochę pozbawione sensu, skoro można zaokrąglić do całych marchewek czy cebul.

Ryba po grecku

Składniki (ilość podwojona w stosunku do oryginalnego przepisu, wystarczająca dla kilkunastoosobowej rodziny na święta):
  • 2 kg filetów rybnych (najlepiej z dorsza, jak radzi autorka przepisu) - ważne jest to, żeby ryba była bez ości, bo dłubanie w sosie warzywnym w poszukiwaniu ości nie jest zbyt fajne, jak sądzę
  • mąka pszenna do obtoczenia ryby (autorka podaje 1,5 łyżki mąki na 1 kg ryby, ale ja nie odmierzałam)
  • olej słonecznikowy do usmażenia ryby (autorka podaje 0,5 szklanki oleju na 1 kg ryby, i tu nie odmierzałam)
  • 30 dag cebuli (to są mniej więcej 2 średnie cebule, ja dodałam 3, bo moja mama zawsze dodaje więcej niż w oryginalnym przepisie)
  • 30 dag selera (u mnie 1 średniej wielkości seler)
  • 20 dag korzenia pietruszki (u mnie 2 średniej wielkości pietruszki)
  • 40 dag marchwi (u mnie 4 średniej wielkości marchewki)
  • 10 dag koncentratu pomidorowego (dodałam dużo więcej, trzy 70-gramowe puszeczki koncentratu)
  • 3 łyżki keczupu (tego nie było w oryginalnym przepisie, ale moim zdaniem pasuje)
  • 1/2 łyżeczki ostrej papryki (dałam tylko 1/2, mimo, że podwoiłam ilość wszystkich pozostałych składników, bo wydaje mi się, że w tym daniu nie chodzi o eksponowanie ostrości papryki)
  • 1 łyżka musztardy (niezawodna w doprawianiu sosu do ryby po grecku i leczo z przepisu mojej mamy :)
  • 2 liście laurowe
  • 2 ziarenka ziela angielskiego (tego nie ma w oryginale, ale moim zdaniem pasuje)
  • 2 łyżki soku z cytryny (w oryginale jest kwasek cytrybowy)
  • cukier, sól i pieprz do smaku
Przygotowanie:
  1. świeże lub dobrze rozmrożone filety rybne wyjmujemy z lodówki, kroimy na kawałki (o wielkości zgodnej z własnymi preferencjami), nacieramy solą i pieprzem i odkładamy na ok. pół godziny, żeby się zagrzały i "przegryzły" z przyprawami
  2. w międzyczasie obieramy warzywa, cebulę drobno siekamy, a marchew, pietruszkę i selera ścieramy na tarce o grubych oczkach (w oryginale jest wskazówka, żeby pokroić je nożem na cienkie paseczki, ale nie skusiłam się na to ;)
  3. po upływie 30 minut obtaczamy każdy kawałek ryby w mące i obsmażamy na oleju
  4. po usmażeniu zdejmujemy kawałki ryby z patelni i przekłądamy je na talerz wyłożony ręcznikiem papierowym, aby tłuszcz ściekający z kawałków ryby wsiąkł w ten papier, a nie w rybę
  5. po usmażeniu wszystkich kawałków ryby, na tym samym tłuszczu smażymy warzywa przez 10 minut, mieszając, do zmięknięcia, a następnie podlewamy je wodą (1 szklanką) i dusimy do całkowitego zmięknięcia
  6. w międzyczasie dodajemy do warzyw koncentrat pomidorowy, keczup, musztardę, sok z cytryny, paprykę, liscie laurowe, ziele angielskie i mieszamy
  7. następnie doprawiamy solą, pieprzem i cukrem (sos powinien być lekko słodkawy) i dusimy, próbując, czy sos uzyskał już pożądany smak (ja mam określone wyobrażenie na temat tego, jak ten sos powinien smakować, więc doprawiałam go, dopóki nie osiągnął zamierzonego stanu)
  8. gdy sos jest gotowy, smarujemy cienką warstwą dno naczynia  (takiego, w którym będziemy przechowywać/serwować to danie), a następnie układamy kawałki ryby, które przykrywamy drugą wartswą sosu, a następnie kolejną warstwą ryby i tak do wyczerpania składników - ostatnią, wierzchnią warstwę powinien stanowić sos
  9. po przełożeniu ryby sosem, owijamy naczynie folią spożywczą (lub przykrywamy przykrywką, jeśli mamy naczynie z wieczkiem) i wstawiamy na 2-3 godziny do lodówki (im dłużej tym lepiej), żeby smaki dobrze się połączyły
  10. serwujemy na ciepło lub na zimno (moim skromnym zdaniem lepiej smakuje na zimno, z kromką chleba)
Smacznego :)


wtorek, 18 grudnia 2012

"Blinowe ptysie", czyli moja propozycja na imprezę sylwestrową i ostatni etap konkursu

Z końcem grudnia kończy się ostatni etap konkursu Kulinarny Blog Roku. Na finiszu uczestnicy mają za zadanie zaproponować dania na imprezę sylwestrową. Moja propozycja jest pomysłem raczej na przekąskę niż na "pełnoprawne" danie na tzw. zasiadaną kolację, bo nigdy Sylwester kojarzy mi się raczej z imprezami, na których lepiej sprawdzają się małe przekąski czy sałatki. Ale może to kwestia wieku i przyzwyczajeń.

Moim pierwszym pomysłem były ptysie, ale inne niż te, które ostatecznie zgłosiłam. Chciałam zgłosić wytrawne ptysie z pieczarkowym nadzieniem, takie jak moja babcia serwowała swoim gościom z barszczem czerwonym podczas różnego rodzaju imprez. Pamiętam to z dzieciństwa, zajadałam się nimi, podkradając te ptysie z pojemnika, w który babcia je przechowywała. Musiałam jednak zrezygnować z tego pomysłu, bo w ubiegłym roku inna uczestniczka zgłosiła podobny przepis - na ptysie serowe z pieczarkowym musem (swoją drogą ciekawy pomysł, do wypróbowania). Pojawiła się więc konieczność wymyślenia czegośc innego - po skonsultowaniu kilku pomysłów ze znajomymi, stanęło na ptysiach, ale innych, z dodatkiem mąki gryczanej, która sprawiła, że smakują trochę jak bliny :) A to do tego dodatki, które zawsze dodaję do blinów - wędzony łosoś, serek kremowy (zamiast śmietany, która mogłaby wypływać z ptysiów i wsiąkać w ciasto), świeży koperek i kapary.

Jeżeli ten pomysł wydaje się Wam wystarczająco interesujący, zapraszam do wypróbowania... i do głosowania :)
http://www.kulinarnyblogroku.pl/przepisy/pokaz/?id=1086

Z góry dziękuję za głosy.




niedziela, 16 grudnia 2012

Tagliatelle al ragu na zimową porę

Wybierając się z Wybrankiem mym kilka lat temu na wyprawę do Bolonii, sporo czytaliśmy na temat tego miasta i regionu, w którym się znajduje (Emilia-Romania). Bolonii przypisuje się najczęściej trzy określenia: uczona (la dotta), bo jest siedzibą najstarszego uniwersytetu w Europie; czerwona (la rossa), pierwotnie ze względu na czerwony kolor dachów, a po II wojnie światowej w związku z komunistycznymi sympatiami tego miasta i regionu Emilia-Romania; oraz tłusta (la grassa) w nawiązaniu do tamtejszych kulinariów. Podobno w Bolonii w ciągu jednego roku je się więcej niż w Wenecji w ciągu dwóch, w Rzymie trzech, w Turynie pięciu, a w Genui w ciągu dwudziestu lat :)

Grassa to dobre określenie dla dania, które chciałabym dziś zaprezentować: makaron tagliatelle z bolońskim sosem ragu, który nie jest tym samym, co powszechnie znany sos boloński. Ragu to mieszanka mięsa mielonego, włoskiego wędzonego boczku (pancetty), warzyw (marchew, seler naciowy, cebula), podlana winem i mlekiem, z dodatkiem przecieru pomidorowego i masła. A do tego makaron tagliatelle i inne dodatki, jak np. świeża bazylia czy parmezan.

Szukając w internecie przepisu na to danie, trafiłam na bloga wusia.pl, a przepis znaleziony na tym blogu stał się podstawą mojego ragu. Nie powstrzymałam się przed wprowadzeniem kilku modyfikacji, przez co moje danie straciło na autentyczności w porównaniu z oryginałem. Niemniej jednak każdy gotuje tak, jak mu najbardziej odpowiada - uważam, że jeśli kulinarna intuicja podpowiada nam, że w danym przepisie coś wypadałoby zmienić, należy z tej podpowiedzi skorzystać :)

Tłustość tego dania (pancetta, masło, tłuste mleko) sprawia, że wydaje się doskonałe na zimową porę, kiedy nasze organizmy domagają się bardziej energetycznych posiłków niż wiosną czy latem. Jedliśmy je w Bolonii w lipcu i rzeczywiście było za ciężkie na upały - o ile mnie pamięć nie myli, po zjedzeniu tego dania w 30-stopniowym upale mieliśmy ochotę położyć się w cieniu i sączyć zimne napoje. Nastroju na dalsze zwiedzanie zabrakło ;)

Tagliatelle al ragu

Składniki (porcja dla 3 osób):
  • 400g wołowego mięsa mielonego (u mnie była raczej chuda wołowina)
  • 75g pancetty (w oryginale jest 2-krotnie więcej, ale miałam tylko 75g, moim zdaniem wystarczy)
  • 1 nieduża marchew
  • 1 łodyga selera naciowego
  • 1 średniej wielkości zwykła cebula (lub 2-3 szalotki)
  • puszka pomidorów pelati (w oryginale jest tylko 80g przecieru, ale ja dodałam całą puszkę, czyli ok 400g)
  • 120ml czerwonego wytrawnego wina (w oryginale jest 60ml białego wina; ja podwoiłam tę ilość; dodałam Chianti, to samo wino piliśmy do posiłku)
  • 120ml mleka (w oryginale jest tłuste, ja odpuściłam się profanacji i dodałam chude, które zawsze mam w domu i którego używam do kawy)
  • 1 łyżka oliwy
  • 1 łyżka masła (w oryginale jest 70g)
  • sól i pieprz do smaku
  • 250g suchego makaronu tagliatelle
  • opcjonalnie: świeża bazylia, starty parmezan
Przygotowanie:
  1. warzywa myjemy i obieramy (cebula, marchew), a następnie drobno siekamy (seler i cebulę nożem, marchew starłam na tarce o grubych oczkach)
  2. na patelni rozgrzewamy oliwę, dorzucamy warzywa i podsmażamy do miękkości na niedużym ogniu
  3. pancettę drobno siekamy lub mielimy w maszynce, a następnie dorzucamy do podsmażonych warzyw i wszystko razem podsmażamy przez kolejnych kilka minut
  4. do warzyw i pancetty dodajemy mielone mięso i smażymy razem, starając się, aby mięso nie zbijało się w duże kawałki
  5. gdy mięso mielone będzie już usmażone, wlewamy na patelnię wino i mieszamy
  6. po odparowaniu wina, dodajemy przetarte przes sitko pomidory pelati z puszki (może też być passata) i mieszamy
  7. gdy sos nieco się zredukuje, dodajemy mleko, mieszamy i dusimy dalej (do zredukowania płynu)
  8. następnie dodajemy łyżkę masła i rozprowadzamy ją w sosie
  9. na koniec doprawiamy sos solą i pieprzem
  10. w międzyczasie gotujemy makaron tagliatelle
  11. ugotowany makaron odcedzamy i wrzucamy z powrotem do garnka, w którym się gotował (ale garnek powinien być już zdjęty z ognia)
  12. do garnka z makaronem dodajemy sos i mieszamy (pozostawiając na patelni ok 6 łyżek sosu)
  13. makaron wymieszany z sosem wykładamy na talerze, a na każdej kupce makaronu układamy dodatkowo po 2 łyżki z pozostawionego na patelni sosu
  14. tak przygotowane porcje można posypać świeżą bazylią i/lub startym parmezanem
Smacznego :)

P.S. To jest ilość dla 3 głodnych osób/gdy tagiatelle ma być jedynym daniem. Niemniej jednak, jeśli ma to być jedno z kilku dań, ta ilość spokojnie wystarczy dla 4 osób.

niedziela, 2 grudnia 2012

Magdalenki, czyli ulubione ciastka Marcela Prousta

Tak naprawdę to nie wiem, czy magdalenki były ulubionymi ciastkami Marcela Prousta, jednak w "W stronę Swanna", pierwszej powieści z cyklu "W poszukiwaniu straconego czasu", zaprezentował je w taki sposób, że coś musiało być na rzeczy...

"(...) machinalnie podniosłem do ust łyżeczkę herbaty, w której rozmoczyłem kawałek magdalenki. Ale w tej samej chwili, kiedy łyk pomieszany z okruchami ciasta dotknął mego podniebienia, zadrżałem, czując, że się we mnie dzieje coś niezwykłego. Owładnęła mną rozkoszna słodycz (...). Sprawiła, że w jednej chwili koleje życia stały mi się obojętne, klęski jako błahe, krótkość złudna (...)." [Źródło: Wikipedia]

A nie mówiłam? :)

U mnie magdalenki nie wywołały aż takich emocji, niemniej jednak bardzo mi smakowały. A postanowiłam zrobić je właśnie dziś pod wpływem wrażeń z właśnie zakończonego wyjazdu do Paryża, który ze wszystkich miast, w których byłam, podobał i podoba mi się najbardziej. Tuż przed świętami Paryż jest ozdobiony mnóstwem świateł i innych dekoracji, a wzdłuż Pól Elizejskich ciągnie się świąteczny jarmark, gdzie można spróbować m.in. pieczonych kasztanów. Smakują trochę jak lekko słodkie ziemniaki, a trochę jak orzechy o bardzo łagodnym smaku, są bardzo zapychające (po zjedzeniu kilku sztuk ok południa, nie miałam już ochoty na lunch, a do stroniących od posiłków i mało jedzących osób nie należę). Były również gofry i naleśniki z Nutellą, za którą Francuzi szaleją, lub z innymi dodatkami. Hitem okazały się churros, podłużne pączki z przekrojem w kształcie gwiazdki z hiszpańskim rodowodem, które Francuzi (jak myślę) przechrzcili na "chichi". Było też grzane wino (Glühwein) i wiele innych przedświątecznych przysmaków, niekoniecznie francuskich. A tuż przy wejściu do parku Concorde pojawił się wielki diabelski młyn, który umożliwia podziwianie pięknej panoramy Paryża, z czego ja i towarzysząca mi Justyna (pozdrowienia :), moja przewodniczka od niedawna mieszkająca w tym mieście, nie omieszkałyśmy skorzystać :) Jeżeli ktoś z Was będzie miał kiedyś okazję odwiedzić to miasto w okresie przedświątecznym - gorąco polecam.

Wracając do magdalenek - postanowiłam upiec je akurat dziś, po powrocie z Paryża, bo kupiłam tam wodę z kwiatów pomarańczy (w Polsce można ją dostać w sklepach z bliskowschodnią żywnością lub w internecie), którą dodaje się do tych tradycyjnych francuskich ciastek. Oczywiście jest to tylko jeden z wielu różnych dodatków wykorzystywanych do pieczenia magdalenek, a magdalenki chyba najczęściej występują w wersji ze startą skórką z cytryny. Woda kwiatowa może nie zrobić na Was zbyt dobrego pierwszego wrażenia. Jest składnikiem wielu perfum, a gdy powąchacie buteleczkę z tym płynem, możecie nabrać wątpliwości, czy na pewno chcecie dodać czegoś, co pachnie jak perfumy, do wypieków. Też miałam takie wątpliwości, ale ostatecznie dodałam, a efekt był bardzo fajny. Korzystając z przepisu, który podaję poniżej, można równie dobrze zrezygnować z tego dodatku, poprzestając na dodaniu do ciasta startej skórki z pomarańczy.

Oprócz wspaniałej konsystencji (a la biszkopt), pysznego smaku i efektownej prezencji, mają jeszcze jedną zaletę - są banalnie proste w wykonaniu. Jedyną trudnością może okazać się zakup specjalnej formy do pieczenia magdalenek, która może nie być dostępna w pierwszym lepszym sklepie z artykułami gospodarstwa domowego. Nie ma natomiast problemów z zakupem takiej blachy w internecie. Ja swoją dostałam od mojej przyjaciółki Elizy w formie prezentu gwiazdkowego w minionym roku - myślę, że blacha swoje już przeleżała i najwyższy czas, żeby ją wypróbować ;)

Magdalenki ze skórką z pomarańczy i wodą z kwiatów pomarańczy
[przepis zaczerpnęłam z bloga Jane's Sweets & Baking Journal]

Składniki (na ok 20 magdalenek, o długości 7cm i szerokości 5cm):
  • 2 jajka o temperaturze pokojowej
  • szczypta soli
  • 100g cukru
  • 1 łyżka płynnego miodu
  • skórka starta z 1 pomarańczy
  • 1 łyżeczka wody z kwiatów pomarańczy
  • 140g mąki pszennej + trochę mąki do oprószenia blachy
  •  115g masła + trochę masła do natłuszczenia blachy
Przygotowanie:
  1. masło roztapiamy w rondelku na niewielkim ogniu, zdejmujemy z ognia i odstawiamy
  2. pomarańczę parzymy wrzątkiem, osuszamy i ścieramy skórkę
  3. blachę do magdalenek smarujemy masłem i oprószamy mąką
  4. jajka wbijamy do miski, dodajemy szczyptę soli i ubijamy trzepaczką przez kilkanaście sekund, aż białko dobrze połączy się z żółtkiem i pojawi się piana
  5. do jajek z solą dodajemy cukier i  chwilę mieszamy trzepaczką
  6. następnie dodajemy miód, skórkę z pomarańczy i wodę z kwiatów pomarańczy, mieszamy trzepaczką
  7. mąkę przesiewamy i stopniowo dodajemy do masy, mieszając szpatułką (do wyrównywania ciasta) lub zwykłą łyżką, do uzyskania gładkiej masy
  8. na końcu wlewamy do masy wystudzone rozpuszczone masło i mieszamy do uzyskania gładkiej masy
  9. rozgrzewamy piekarnik do 180 stopni Celsjusza (bez termoobiegu, grzanie od góry i od dołu)
  10. przekładamy masę do zagłębień w blaszce do pieczenia magdalenek - na każde zagłębienie ok 2/3 łyżki ciasta (zagłębienie nie powinno być po brzegi wypełnione ciastem, bo ciasto będzie rosło)
  11. wstawiamy blachę wypełnioną ciastem i rozgrzanego piekarnika i pieczemy przez ok. 15minut, do zrumienienia brzegów
  12. po upieczeniu wyjmujemy z piekarnika i studzimy
Magdalenki z tego przepisu są najlepsze zaraz po upieczeniu, mięciutkie i puszyste. Do moczenia w herbacie (jak Proust), można też zanurzyć je do połowy w rozpuszczonej czekoladzie. Można je też ozdobić cukrem pudrem lub polukrować, ale wówczas rekomendowałabym zmniejszenie ilości cukru dodanego do ciasta, bo w efekcie możemy uzyskać zbyt słodkie wypieki.

Smacznego :)