czwartek, 30 sierpnia 2012

Sałatka "Wybór pomidorów"

Koniec sierpnia to pomidorowe eldorado :) Poddane wpływowi wakacyjnego słońca, są dojrzałe, pachnące i smaczne. A do tego można przebierać w ich odmianach, różniących się kształtem, kolorem, wielkością i smakiem. Malinowe, bawole serca, paprykowe, koktajlowe, złote, śliwkowe, zebra, tygrysie, zielone... Wystarczy przejść się po targu/bazarku, wybrać kilka różnych odmian i przekonać się, jak bardzo potrafią się różnić. W supermarketach też coraz częściej można dostać co najmniej kilka odmian.

Mi udało się zebrać tyle:


...a następnie przerobiłam je na banalną w wykonaniu sałatkę "Wybór pomidorów"...


...którą zabrałam na piknik z przyjaciółkami do parku :)

Sałatka "Wybór pomidorów"

Składniki (dla 4-5 osób):
  • kilka pomidorów różnych odmian (u mnie: malinowe, bawole serce, śliwkowe czerwone i żółte, oraz czerwono-zielona zebra lub tygrys ;)
  • 1 opakowanie serka śmietankowego Almette (idealna byłaby ricotta, ale jakoś nie udało mi się jej w tym dni kupić)
  • garść świeżych liści bazylii
  • 1-2 łyżki oliwy z oliwek na porcję
  • sół i pieprz do smaku
  • można też dodać cieniutko pokrojoną cebulę lub drobno posiekany czosnek, dla zaostrzenia smaku (ja nie dodawałam)
Przygotowanie:
  1. pomidory myjemy i obieramy ze skórki (lub nie)
  2. kroimy w dowolne kawałki (u mnie plastry, ale mogą być też ósemki czy kostka, nie ma to większego znaczenia)
  3. układamy na talerzu
  4. na pomidorach rozkładamy plasterki cebuli lub posypujemy je drobno posiekanym czosnkiem (jeśli dodajemy cebulę lub czosnek)
  5. skrapiamy oliwą, doprawiamy solą i pieprzem
  6. następnie układamy na pomidorach "kopczyki" serka Almette
Jeśli mogę coś zasugerować - nie trzymajcie pomidorów w lodówce. Lodówka sprawia, że aromatyczne, dojrzałe letnie pomidory zaczynają smakować, jak zimowe pomidory, czyli słabo...

Jeżeli zainteresowały Was wypieki z powyższego zdjęcia, to jest to po prostu wariacja na temat muffinów - owoce (maliny) zapiekane pod ciastem muffinowym. Kokilkę smaruję masłem i obsypuję odrobiną bułki tartej, na dnie układam maliny (mogą też być borówki, kawałki śliwek, gruszki czy jabłka), na które nakładam muffinowe ciasto (z mojego sprawdzonego przepisu, na 6 kokilek biorę połowę składników, z tym, że dodaję całe jajko, nie dzielę go na pół). Wierzch posypuję płatkami migdałów. Kokilki ustawiam na blaszce do pieczenia, wstawiam do piekarnika nagrzanego do 180 stopni Celsjusza i piekę ok. 20 minut. Polecam :)

środa, 29 sierpnia 2012

Zupa porowo-ziemniaczana

Pierwszy raz jedliśmy zupę porowo-ziemniaczaną u Marty, jednej z moich przyjaciółek. Wybranek był zachwycony, ja również. Byłam też trochę zazdrosna, bo moimi daniami nigdy się tak nie zachwycał ;) Zachwyt był uzasadniony, bo zupa była naprawdę wyśmienita. Aksamitna, z lekką nutką pora i ziemniaka. Od tamtej pory stała się jedną z naszych ulubionych zup.

Porowo-ziemniaczanych inspiracji szukaliśmy m.in. u Julii Child, której przepis na Potage Parmentier możecie znaleźć np. tutaj. Potage Parmentier to francuska nazwa zupy porowo-ziemniaczanej, pochodząca od nazwiska propagatora konsumpcji ziemniaków we Francji, którym był Antoine-Augustin Parmentier. Jak podaje Wikipedia, był to farmaceuta służący w armii, którego pojmały wojska Pruskie. Przebywając w niewoli zauważył, że Prusacy jedzą ziemniaki, które we Francji służyły jako pasza dla świń, nie jako pożywienie dla ludzi. W ojczyźnie Parmentiera spożycie ziemniaków przez ludzi było wręcz zabronione przez prawo - decyzją tamtejszego parlamentu z 1748 roku. Powodem wprowadzenia tego zakazu było podejrzenie, że konsumpcja tego warzywa może powodować m.in. trąd. Po powrocie z niewoli do Paryża Parmentier prowadził badania na ziemniakami, których wyniki przyczyniły się do oficjalnego uznania ich za jadalne przez tamtejszych medyków. Opór wobec spożycia tego warzywa nadal jednak się utrzymywał. Parmentier znalazł na to sposób, organizując serię publicznych uczt, w trakcie których serwowano dania z ziemniaków. Uprawiał też ziemniaki w swoim ogrodzie, przymykając oko na kradzieże sadzonek przez wieśniaków, którzy wykorzystywali je do zakładania własnych hodowli. Niemniej jednak do upowszechnienia ziemniaków przyczyniły się ostatecznie najprawdopodobniej nie zabiegi wizerunkowe Parmentiera, ale głód, który zapanował w Paryżu podczas rewolucji. Wówczas (w 1793 roku) władze nakazały obsadzenie ziemniakami paryskich ogrodów Tuileries (zlokalizowanych między Luwrem a Polami Elizejskimi). Dzięki temu Paryżanie mieli co jeść.

Ale dość o historii ziemniaka, miało być o zupie :) Francuska zupa porowo-ziemniaczana najczęściej występuje w dwóch odmianach - Potage Parmentier, gdzie po ugotowaniu ziemniaki i pory są rozgniatane widelcem lub rozdrabniane na krem, oraz Potage Parisien, gdzie ziemniaki i pory konsumuje się w takiej postaci, w jakiej były gotowane, jak można przeczytać na blogu o kuchni francuskiej, VOILA dans la cuisine.

Nigdy nie jadłam tej zupy we Francji, obawiam się więc, że nie wiem, jak powinna smakować oryginalna Potage Parmentier czy Potage Parisien. Wiem jednak, że ziemniaki i pory do siebie pasują oraz że po ich połączeniu, ugotowaniu w bulionie i z odrobiną masła i doprawieniu solą można uzyskać bardzo smaczną, sycącą zupę. Idealną na pierwsze chłodniejsze dni. I na kolejne też. Polecam :)

Moja zupa porowo-ziemniaczana

Składniki (porcja dla 4-5 osób):
  • 2 duże pory (bez ciemnozielonych części)
  • 4 duże ziemniaki
  • 2 łyżki masła
  • 4 szklanki bulionu (może być z kostki, ale najlepiej ekologicznej, bez glutaminianu sodu itp.)
  • sól do smaku
Przygotowanie:
  1. pory dzielimy na części i dokładnie myjemy
  2. kroimy w plasterki (nie muszą być cienkie)
  3. w garnku rozpuszczamy masło, wrzucamy pokrojone pory i lekko solimy
  4. dusimy pory na maśle przez kilka minut
  5. ziemniaki obieramy i kroimy w kostkę
  6. pokrojone ziemniaki dorzucamy do garnka
  7. dolewamy bulion, przykrywamy garnek i gotujemy przez 20-30 minut, aż ziemniaki będą zupełnie miękkie
  8. gotową zupę doprawiamy solą do smaku
  9. przed podaniem można zupę zblenderować lub rozgnieść kawałki ziemniaków i pora widelcem lub zostawić tak, jak jest - w każdej formie jest pyszna
...a do tego prosta i tania.

wtorek, 28 sierpnia 2012

Gruszkowe muffiny z mąki pełnoziarnistej z imbirową nutą i orzechowym wykończeniem

Miniony weekend spędziłam na działce rekreacyjnej mojego dziadka. Na terenie, na którym znajduje się wybudowany przez niego dom letniskowy, jest także sporych rozmiarów ogród warzywno-owocowy, gdzie dziadek własnoręcznie uprawia różnego rodzaju smakowite składniki, m.in. maliny, z których robi najlepszy na świecie dżem malinowy, świetnie nadający się do jedzenia z jogurtem naturalnym lub owsianką. Maliny obrodziły, a ja zostałam obdarowana 2 słoiczkami tego dżemu :) Oprócz dżemu malinowego dostałam również smażone jabłka (na bazie owoców z własnej hodowli - dziadek mówi, że najlepsze do tego celu są jabłka odmiany antonówka śmietankowa, które są pyszne również bez obróbki; z tych jabłek dziadek robi również bardzo dobre suszone talarki, które mam nadzieję dostać przy kolejnej wizycie ;), ogórki kiszone, sok malinowy (równie pyszny jak dżem, choć czasem wybuchowy, jak mogła się przekonać moja przyjaciółka Eliza - z nieznanych dotąd powodów dziadkowy sok malinowy sfermentował i dosłownie "wystrzelił" jej z butelki, jak napój gazowany, oblepiając całą kuchnię różową malinową mazią...). Dostałam też sporą porcję świeżych warzyw i owoców, m.in. dojrzałe, słodkie gruszki.

Sztuką nie jest wziąć, sztuką jest dopilnować, żeby takie dary się nie zmarnowały, szczególnie, gdy szybko się psują, a otrzymaliśmy ich dużą ilość. Na szczęście o okazję do ich przetworzenia nie było trudno ;) Pojawiła się mianowicie potrzeba upieczenia muffinów i zaniesienia ich do pracy. A że połowa (mam wrażenie) moich koleżanek i kolegów z pracy jest na diecie, wymyśliłam nieco mniej grzeszną wersję muffinów, zastępując białą mąkę mąką pełnoziarnistą, a biały cukier - cukrem trzcinowym. Dodałam też nieco mniej cukru niż zwykle, zakładając, że słodycz dojrzałych gruszek będzie stanowiła rekompensatę dla tych 50g cukru mniej. Wyszło ok :) Muffiny są wystarczająco słodkie, wilgotne dzięki gruszce i kefirowi (można zastąpić maślanką lub jogurtem naturalnym) i puszyste. Mają fajny, imbirowy finisz.

Muffiny z gruszką z imbirową nutą i orzechowym wykończeniem

Składniki (na 12 muffinów o średnicy 5 cm):
  • 300g mąki pszennej pełnoziarnistej (może też być zwykła, biała pszenna mąka - wtedy muffiny będą jeszcze lepsze ;)
  • 100g cukru trzcinowego (j.w.)
  • 100ml oleju słonecznikowego
  • 185ml kefiru (lub jogurtu naturalnego/maślanki)
  • 1 jajko
  • 1 łyżeczka esencji waniliowej
  • 1 łyżeczka sody oczyszczonej
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1 łyżeczka mielonego imbiru
  • 1/2 łyżeczki mieszanki przypraw korzennych, jak do piernika
  • 2 nieduże, dojrzał gruszki
  • 2 garści pokruszonych orzechów włoskich
Przygotowanie:
  1. w naczyniu mieszamy mąkę, cukier trzcinowy, sodę oczyszczoną, proszek do pieczenia, mielony imbir oraz przyprawę korzenną
  2. w osobnym naczyniu mieszamy olej, kefir, jajko i esencję waniliową
  3. łączymy obie mieszaniny, mieszając łyżką (nie jest potrzebny robot kuchenny)
  4. ciasto można przykryć ściereczką i odstawić na jakiś czas (np. pół godziny) - z moich obserwacji wynika, że odstawione na chwilę ciasto ładniej wyrasta, aczkolwiek muffiny z założenia powinny być szybkie w wykonaniu, więc jeżeli nie macie czasu, pomińcie odstawianie
  5. gruszki obrać i pokroić w kostkę
  6. blachę do muffinów wyłożyć papilotkami lub wysmarować tłuszczem
  7. do każdej papilotki nałożyć ciasto (równomiernie, tak, aby wykorzystać całość, do ok. 3/4 wysokości)
  8. wierzch ciasta posypać pokruszonymi orzechami
  9. piec przez 23 minuty w piekarniku nagrzanym do 180 stopni Celsjusza
  10. po upieczeniu odstawić do wystudzenia
  11. jeżeli pieczemy muffiny wieczorem, a będziemy serwowali je dopiero następnego dnia, warto zabezpieczyć je przed wysychaniem, chowając do szczelnego opakowania lub przykryć folią (po wystudzeniu) - wówczas nabiorą głębszego aromatu
Smacznego :)

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Makaron z sosem puttanesca

Odcinek drugi pomidorowego wyzwania. Po makaronie z sosem (a)matriciana kolej na makaron z sosem puttanesca, czyli po kurtyzańsku (puttanesca w dosłownym tłumaczeniu znaczy "kurtyzana"). Niestety z pochodzeniem tej nazwy nie wiąże się żadna interesująca historia... miłosna. Ale za to danie jest k...wsko dobre i pewnie o to chodziło twórcy tej nazwy ;) Wrażliwszych czytelników przepraszam za niecenzuralne określenie, ale po prostu samo cisnęło mi się na usta.

Przygotowując makaron z sosem puttanesca, korzystałam ze skarbnicy przepisów na dania kuchni włoskiej, za którą uważam pokaźnych rozmiarów lekturę pt. "Culinaria Italia. Kulinarna podróż po Włoszech" pod redakcją Claudii Piras, wydanej w 2004 roku przez wydawnictwo KÖNEMANN. Dostałam ją kilka lat temu od znajomych z pracy w prezencie imieninowym. Na etapie fascynacji kuchnią włoską, na którym wówczas wraz z Wybrankiem mym się znajdowaliśmy, przeglądaliśmy tę książkę z namaszczeniem, raz po raz wypróbowując wybrane przepisy. Na podstawie wskazówek z tej książki Wybranek przygotował swój pierwszy domowej roboty makaron oraz deser panna cotta. Ja z kolei pod wpływem tej książki wykonałam moje pierwsze w życiu risotto (od razu wyszło dobre i od tamtej pory robię bazowe risotto właśnie z tego przepisu). Można w niej znaleźć przepisy z różnych regionów Włoch oraz informacje o stosownych trunkach. Na stronie 305 znajduje się przepis na spaghetti alla puttanesca. Ja spaghetti zastąpiłam makaronem linguine(i), równie dobrze można wykorzystać inny, dlatego przepis podaję w formie uogólnionej, jako makaron z sosem puttanesca.

Makaron z sosem puttanesca
[na podstawie przepisu ze wspomnianej książki, ale z pewnymi modyfikacjami]

Składniki (dla 2 osób):
  • pół opakowania 500-gramowego opakowania wybranego makaronu
  • 1 kg dojrzałych pomidorów
  • 4 fileciki anchois (w oryginalnym przepisie są solone, ja miałam w oliwie i też było ok)
  • 150g czarnych oliwek
  • 1 łyżka kaparów
  • 2 ząbki czosnku
  • 1 łyżka posiekanej natki pietruszki
  • 2 łyżki oliwy
  • sól i pieprz do smaku 
  • 4 suszone pomidory w oliwie [mój dodatek, w oryginale tego nie ma]
  • [w oryginale jest jeszcze 30g masła, ale pominęłam]
Przygotowanie:
  1. Filety anchois wyławiamy ze słoiczka/puszki, osuszamy ręcznikiem papierowym i drobno kroimy
  2. Czosnek obieramy i również drobno kroimy
  3. Na patelni/w rondlu rozgrzewamy oliwę, wrzucamy na nią posiekane anchois oraz czosnek, chwilę razem podsmażamy na niedużym ogniu
  4. Pomidory obieramy ze skórki i kroimy w drobną kostkę
  5. Pokrojone pomidory dodajemy na patelnię/do rondla razem z odsączonymi oliwkami i kaparami
  6. Do sosu dodajemy drobno posiekane suszone pomidory
  7. Sos gotujemy do rozpadnięcia się kawałków świeżych pomidorów
  8. Doprawiamy solą i pieprzem do smaku
  9. Gdy sos jest już gotowy, gotujemy makaron zgodnie z instrukcją na opakowaniu
  10. Ugotowany makaron mieszamy z sosem lub układamy na talerzu i polewamy sosem
  11. Wierzch dania posypujemy posiekaną natką, można też dodać starty parmezan
Jeśli nie lubicie anchois, nie przekreśla to Waszych szans jako konsumentów makaronu z sosem puttanesca. W procesie gotowania kawałeczki anchois rozpadają się i są jedynie lekko wyczuwalne, nadając sosowi oleistego posmaku, jeśli mogę posłużyć się takim określeniem. Buon appetito! :)

piątek, 17 sierpnia 2012

Mule z przepisu Wybranka (Moules Marinieres)

Jak już wspominałam we wcześniejszych wpisach – nie lubię i nie jem owoców morza. Mam do nich bowiem fundamentalne zastrzeżenia – wyglądają okropnie i mają smak owoców morza (co przez niektórych może zostać uznane za zaletę, ale nie przeze mnie). Zdarzają mi się nagłe zrywy w stylu „dam im szansę”, ale zwykle kończą się tym, że utwierdzam się w przekonaniu, że frutti di mare są bue. Możecie uznać mnie za ignorantkę, ale zdania i tak nie zmienię. Martwi mnie to, że coraz więcej osób z mojego otoczenia, które należały dotychczas do obozu "haterów" frutti di mare, stały się raptem fanami tego typu jedzenia. Zdrada!

Z Wybrankiem mym łączy mnie zainteresowanie gotowaniem i jedzeniem, ale jeśli chodzi o owoce morza dzieli nas ogromna przepaść. I nie pomogą starania Wybranka, żeby to zmienić. Co nie znaczy, że nie mogę podzielić się z Wami jego sprawdzonym przepisem na mule. 

Ja o owocach morza wypowiadać się nie będę, ale chętnie oddam głos Wybrakowi.

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -
Moules Marinieres

Dwie najtrudniejsze rzeczy w przepisie to:
1. Kupić mule
2. Wyczyścić mule

Reszta jest banalna. Śmiem twierdzić, że znacznie trudniej (a na pewno dłużej) robi się np. schabowego.

Moje mule pochodziły z zaufanego sklepu przy ulicy Wiktorskiej w Warszawie. Są świeże, kłopot jedynie w tym, ze dość szybko znikają. Sklep jest bowiem znany ze swojego asortymentu i to nie tylko w najbliższej okolicy.


Gdy już mamy mule, przystępujemy do selekcji i czyszczenia. Mule, aby były jadalne, muszą być żywe. Jeżeli muszla jest zamknięta, zawartość nadaje się do zjedzenia. Jeśli otwarta, opukujemy ją np. o blat lub zlew. Jeżeli w reakcji na opukiwanie muszla zacznie się zamykać - zawartość jest żywa i możemy ją jeść. Jeżeli nie chce współpracować - wyrzucamy. Do śmieci powinny trafić także te mule, które mają uszkodzone muszle.

Po selekcji zabieramy się za czyszczenie. To najdłuższa i najbardziej pracochłonna część przygotowań. Przyda się mały nożyk kuchenny i szczotka lub gąbka kuchenna do czyszczenia. Dokładnie pod bieżącą wodą usuwamy wszelkie pozostałości po morzu, jakie znajdziemy na muszli. Niektóre z nich lubią mieć także "wąsy", czyli zlepione ze sobą nitki. Wyrywamy je, starając się to robić jak najdokładniej. Każda oczyszczoną muszlę odkładamy na bok - do miski, na talerz, na papierowy ręcznik, jak komu wygodniej.

Teraz możemy zabrać się do gotowania.

Składniki (na 2 osoby)
[Magda: ciekawe, z kim on pałaszował te mule, skoro nie ze mną ;)]
  • 1 kg świeżych muli
  • 200 ml białego wytrawnego wina (chardonnay, riesling)
  • 4 szalotki lub jedna duża biała cebula
  • ząbek czosnku
  • natka pietruszki
  • 25-30 g masła (może być oczywiście więcej)
  • łyżeczka oliwy
  • można na koniec gotowania dodać również nieco kwaśnej śmietany, ja tego nie robię
Do garnka nastawionego na średnio-wysoki ogień wlewamy oliwę, a następnie masło. Dzięki takiemu zabiegowi masło się nie spali. Gdy masło się rozpuści, wrzucamy cebulę, a minutę później czosnek. Cebula ma być miękka i szklista, nie może być brązowa.

Gdy cebula się zeszkli, dodajemy drobno posiekaną natkę w wlewamy wino. Podkręcamy ogień do maksymalnego poziomu. Czekamy chwilę, aż wyparuje alkohol. Wrzucamy mule i przykrywamy garnek pokrywką. Po 3 minutach potrząsamy garnkiem, aby sos dobrze wymieszał się z mulami. Po kolejnych trzech minutach wyłączamy ogień i nakładamy mule na talerz. Te, które podczas gotowania nie otworzyły się - wyrzucamy. Resztę zjadamy.

Mule można jeść z bagietką (najlepsza do wymuskania sosu) lub frytkami. I oczywiście z białym winem.
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

A na koniec anegdotka. Opowiadałam tacie o Guccio Domagaj, chorwackiej knajpce zlokalizowanej na warszawskim Żoliborzu, do której jakiś czas temu udaliśmy się z Wybrankiem pod wpływem pozytywnych opinii naszych znajomych o tym miejscu. Posłużyłam się określeniem, że „znajomi jeżdżą na mule”. Tato z początku nie zrozumiał, o co mi chodzi i pomyślał, że tym moim warszawskim znajomym poprzewracało się już w głowach. „Na mule? To jakaś nowa moda? Konie i kucyki już im nie wystarczają?” – spytał zupełnie poważnie :) No tak, Warszawka ;)

czwartek, 16 sierpnia 2012

Wypasiona lasagne mojej babci

Objedliśmy się jak dzikie osły – skwitowała dzisiejszy obiad moja babcia, po tym, jak każdy z biesiadników skonsumował swój kawałek lasagne, którą dla nas przygotowała. W zasadzie to danie można zaliczyć do kategorii potraw jednogarnkowych, bo znalazły się w nim: makaron, mięso mielone, kiełbasa wiejska, pomidory, szpinak, pieczarki i ser żółty. Wszystkie te składniki zostały odpowiednio przygotowane, a następnie poprzekładane i zapieczone w piekarniku. Wyszła wielka porcja pysznej zapiekanki.

To nie jest lasagne, jaką znacie. To jest lasagne mojej babci, jedyna w swoim rodzaju. Przekonajcie się sami. Uwaga: to danie jest naprawdę sycące, z tymi dzikimi osłami to nie żart, aczkolwiek nie wiem, dlaczego akurat dzikie osły zostały przywołane przez babcię, ale być może taki dziki osioł to bardzo żarłoczne zwierzę. Prawie tak żarłoczne, jak przywoływane czasami przeze mnie dzikie węże ;)

Lasagne mojej babci

Składniki (porcja dla 6-8 osób; dzisiejszą lasagne babcia przygotowała w naczyniu żaroodpornym o wymiarach 20x30x10cm):
  • ok. 1 i 1/3 opakowania szuszonych płatów makaronowych na lasagne (ok. 650g, pakowany jest zwykle po 500g)
  • 500g kiełbasy wiejskiej (im chudsza, tym lepsza)
  • 300-350g mięsa mielonego (u nas była mielona szynka wieprzowa – to jest ulubiony rodzaj mięsa mielonego babci, stąd taki wybór)
  • 5 dużych pieczarek
  • duża garść świeżego szpinaku (lub pół opakowania mrożonego, w liściach)
  • 2 średniej wielkości cebule
  • 1 puszka pomidorów bez skórki (ok. 400g)
  • kilka plastrów sera żółtego (100-150g)
  • ok. 100ml śmietany (12% będzie ok)
  • masło
  • olej
  • ulubione zioła
  • sól i pieprz do smaku
Przygotowanie:
  1. Kiełbasę obieramy ze skórki i kroimy (może być w plastry, może być drobniej)
  2. Cebulę obieramy i siekamy w drobną kostkę, a następnie podsmażamy chwilę na 1 łyżce oleju (chodzi o to, żeby się zeszkliła)
  3. 1/3 podsmażonej cebuli dodajemy do mielonego mięsa, doprawiamy solą, pieprzem i ziołami (ew. innymi przyprawami, jeśli ktoś lubi)
  4. Pieczarki myjemy, kroimy w kostkę i podduszamy na 1 łyżce masła (nie chodzi o to, żeby je odparować, powinny zatrzymać płyn), doprawiamy solą i pieprzem, mieszamy z 1/3 podsmażonej cebuli
  5. Szpinak dusimy w niewielkiej ilości wody (1/4 szklanki), do miękkości, gdy już zmięknie dodajemy śmietanę i doprawiamy solą i pieprzem do smaku
  6. Pomidory (wraz z sokiem) przekładamy do rondelka, dodajemy resztę cebuli, doprawiamy solą, pieprzem, ziołami (oraz ew. innymi przyprawami) i gotujemy z nich sos (powinien być raczej płynny, żeby nawilżył płaty makaronowe)
  7. Naczynie żaroodporne natłuszczamy masłem
  8. Na jego dno wlewamy trochę sosu pomidorowego (tak, żeby pokrył dno)
  9. Na sosie układamy pierwszą warstwę makaronu
  10. Na pierwszą warstwę makaronu nakładamy sos pomidorowy – tak, żeby przykrył makaron
  11. Na sosie układamy drugą warstwę makaronu
  12. Drugą warstwę makaronu pokrywamy mięsem mielonym
  13. Na mięsie układamy kolejną warstwę makaronu
  14. Na makaronie układamy pokrojoną kiełbasę, którą skrapiamy sosem pomidorowym (2-3 łyżki)
  15. Skropioną sosem kiełbasę przykrywamy kolejną warstwą makaronu
  16. Makaron pokrywamy podduszonymi pieczarkami, które przykrywamy kolejną, ostatnią warstwą makaronu
  17. Na ostatniej warstwie makaronu rozkładamy szpinak duszony ze śmietaną i przykrywamy go plastrami sera żółtego
  18. Na serze układamy kawałeczki masła
  19. Całość przykrywamy przykrywką od naczynia żaroodpornego lub folią aluminiową
  20. Nagrzewamy piekarnik do 180 stopni Celsjusza
  21. Wstawiamy naczynie z lasagne do piekarnika
  22. W momencie, w którym ser zacznie się topić, zmniejszamy temperaturę do 160 stopni Celsjusza i zapiekamy ok. 60min (trzeba sprawdzić miękkość płatów makaronowych i stopień przypieczenia sera – jeśli są wystarczająco miękkie/przypieczone, 60min powinno wystarczyć, jeśli nie – można potrzymać w piecu dłużej)
Warstw makaronu i rodzajów farszu może być oczywiście mniej, mogą to też być inne rodzaje nadzienia, ale wówczas nie będzie to już taki prawdziwy babciny lasagne'owy wypas :)
Podajemy z napojami ułatwiającymi trawienie, np. z piwem ;)
Smacznego :)

piątek, 10 sierpnia 2012

Konkursowa sola z masłem i sokiem z cytryny, a la sole meuniere

Od jakiegoś czasu trwa kolejny etap konkursu Kulinarny Blog Roku. Tym razem uczestnicy mają za zadanie zaprezentować przepis na dania ze świeżych ryb i/lub owoców morza z dodatkiem lekko solonego lub czosnkowego masła (Lurpak, bo organizatorem konkursu jest Arla Foods, właściciel tej marki).

Owoców morza nie jadam, a wręcz omijam łukiem - ten typ tak ma i już. Nigdy nie byłam fanką ryb, do tej pory najlepiej wspominam kostkę z mintaja w panierce, którą w dzieciństwie serwowała nam mama. Niestety, teraz nie ma już takich kostek, jak kiedyś - uważa mama. Dzisiejsze kostki rozpadają się i nie smakują już tak, jak dawniej. W zasadzie mogłabym stwierdzić, że skoro kostka z mintaja zniknęła z mojego jadłospisu, nie ma już żadnego rybnego dania, które by mi smakowało. Byłaby to jednak nieprawda. Smakował mi sandacz z chorwackiej restauracji Guccio Domagoj na warszawskim Żoliborzu czy okoń morski z francuskiej knajpki L'Arc Varsovie na warszawskim Mokotowie. Smakuje mi pieczony w folii pod ziołową pierzynką też mi smakuje (tego przepisu nie ma jeszcze na blogu, ale pewnie pręczej czy później się pojawi). I wreszcie - smakuje mi sole meuniere, czyli sola smażona na maśle, podawana z sokiem z cytryny i natką pietruszki. I właśnie to danie zgłosiłam do najnowszego etapu konkursu.


Jeżeli ktoś z Was uzna ten przepis za interesujący i zechce oddać głos na mojego bloga - z góry dziękuję. Zagłosować można tutaj.

Swoją drogą - czy nie uważacie, że wszechobecne narzekanie, że Polacy jedzą za mało ryb to jakiś absurd? Najzdrowsze są podobno ryby morskie, z uwagi na dużą zawartość dorboczynnych kwasów tłuszczowych. A skąd my niby mamy brać te ryby morskie, skoro większość z nas nie mieszka nad morzem i ma dostęp głównie do mrożonej soli pośledniej jakości lub chińskiej pangi, która bywa wręcz szkodliwa dla jej konsumentów. Świeże ryby? A co to jest? Ile jest sklepów poza wybrzeżem, które sprzedają naprawdę świeże ryby? A i na wybrzeżu podobno coraz trudniej o świeży połów. Pomijam już kwestię wysokich cen świeżych ryb - prawda jest taka, że niewiele osób może sobie pozwolić na jedzenie świeżych morskich ryb trzy razy w tygodniu (zdaje się, że takie są zalecenia - jeśli nie, poprawcie mnie). Więc o co w ogóle chodzi? Jak się nie ma, co się lubi, to się, lubi co się ma...

czwartek, 9 sierpnia 2012

Beef Wellington, czyli polędwica wołowa pieczona w cieście francuskim

Beef Wellington to potrawa, którą wraz z Wybrankiem wielokrotnie widywaliśmy w różnego rodzaju programach kulinarnych z udziałem brytyjskich kucharzy-celebrytów. Do wypróbowania tego dania zachęcił nas ostatecznie Gordon Ramsay, niestrudzony propagator nowoczesnej kuchni brytyjskiej (tutaj możecie zobaczyć jego filmik instruktażowy, w którym krok po kroku tłumaczy, jak przygotować "wołowinę Wellingtona"). Zapadła decyzja, żeby spróbować zrobić to danie własnoręcznie. Padło na sylwestrową kolację. Niestety przy pierwszym podejściu trochę za krótko piekliśmy mięso - po przekrojeniu okazało się, że jest zbyt surowe nawet jak dla Wybranka, fana średnio wysmażonych steków. Musieliśmy wstawić pieczeń z powrotem do pieca. Jej przekrojenie sprawiło jednak, że warstwa ciasta, pieczarek i boczku przestała zabezpieczać mięso przed utratą mięsnych soków, które wypłynęły z polędwicy i podtopiły ciasto. Mało apetycznie to wyglądało...

Kolejną próbę podjęliśmy w miniony weekend. Tym razem efekt był dużo lepszy (mieliśmy termometr ze szpikulcem, który wbija się w pieczeń, żeby sprawdzić, czy w środku jest wystarczająco upieczona, czyli czy ma ok 54 stopni Celsjusza), aczkolwiek Wybranek i tak stwierdził, że to danie nie było warte takiego zachodu. Niemniej jednak ja uważam, że było bardzo dobre, a w naszym przypadku zachód wcale nie był taki duży, bo nie robiliśmy ciasta francuskiego własnoręcznie. Poszliśmy na łatwiznę, nabywając mrożone. Gdzieś przeczytałam, że najlepsze ciasto francuskie można kupić w delikatesach Blikle, udaliśmy się więc do tych delikatesów. Ciasto rzeczywiście było wysokiej jakości i smaczne, ale było też dość grube, w związku z tym stosunkowo długo czekaliśmy, aż się rozmroziło. Spokojnie wystarczy takie najzwyklejsze, z supermarketu.

Skąd nazwa Wellington? Otóż nie ma jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie, nawet Wikipedia ma wątpliwości ;) Mnie najbardziej przekonuje teoria, że danie to zawdzięcza swoją nazwę brytyjskiemu kucharzowi-patriocie, który po prostu chciał nadać klasycznemu francuskiemu daniu (filet de boeuf en croute) brytyjską nazwę. To trochę jak z kanałem morskim między Francją a Wielką Brytanią - Francuzi nazywają go La Manche, a Brytyjczycy English Channel ;) Warto też wspomnieć, że określenie "Wellington" funkcjonuje w odniesieniu do różnych dań, w których jakieś składniki są zapiekane w cieście francuskim. Np. wieprzowina (a la)Wellington(a), kurczak (a la) Wellington(a) czy warzywa (a la) Wellingtona. Zresztą po tym, jak opowiedziałam mojej babci o"polędwicy Wellingtona", babcia zrobiła polędwiczki wieprzowe otulone podduszonymi pieczarkami i ciastem francuskim, których próbowałam i które były bardzo dobre. Niech żyje kreatywność :)

Przygotowując nasz beef Wellington korzystaliśmy z wspomnianego już filmiku z instruktażem Gordona Ramsaya oraz z przepisu na filet de boeuf en croute, opublikowanego w magazynie KUCHNIA (styczniowe wydanie z 2012 roku, s. 38-40). Po niewielkim dochodzeniu przeprowadzonym z wykorzystaniem źródeł internetowych i książkowych muszę przyznać, że przepisów jest wiele. W niektórych pojawia się pasztet, w innych boczek (jak w magazynie KUCHNIA), a u Gordona Ramsaya - szynka parmeńska. W przypadku, gdy w grę wchodzi pasztet (z kurzych wątróbek), stosuje się też naleśniki, które mają zabezpieczać mięso otulone pieczarkami i pasztetem przed utratą wilgotności, która mogłaby zbytnio nawilżyć wierzchnią warstwę z ciasta francuskiego i sprawić, że całe danie staje się mało apetyczne. Jak w tym przepisie. Całość ma być zwarta, mięso soczyste, a poszczególne warstwy dobrze widoczne po przekrojeniu pieczeni. My zrezygnowaliśmy z pasztetu i naleśników. Zrobiliśmy polędwicę wołową otuloną pierzynką z podduszonych i rozdrobnionych w blenderze pieczarek z cebulką i natką, a następnie owiniętą cienkimi plastrami wędzonego boczku i płatem ciasta francuskiego. Smakuje to naprawdę dobrze :)

 Beef Wellington

Składniki (dla 2-3 osób o dużym apetycie lub 4 o standardowym)
  • ok. 650g polędwicy wołowej, ze środka polędwicy (chodzi o to, żeby nasz kawałek mięsa był na całej długości mniej więcej takiej samej grubości, inaczej nie upiecze się równomiernie)
  • 500g mrożonego ciasta francuskiego (może być trochę mniej, myślę, że 400-gramowy płat spokojnie wystarczy)
  • 300g pieczarek
  • 150g boczku wędzonego w plastrach
  • 1 szalotka lub zwykła mała cebula
  • 1 łyżka drobno posiekanej natki pietruszki
  • 1 łyżka musztardy
  • olej lub oliwa do smażenia
  • sól & pieprz do smaku
  • 1-2 żółtka
Przygotowanie:
  1. wyjmujemy ciasto francuskie z zamrażalnika i rozmrażamy
  2. polędwicę wołową opłukujemy pod bieżącą wodą, osuszamy ręcznikiem papierowym i oczyszczamy z błon
  3. mięso smażymy na patelni z tłuszczem (nie potrzeba dużo tłuszczu, wystarczy 1-2 łyżki oliwy lub oleju) z każdej strony
  4. po usmażeniu  mięso smarujemy musztardą, oprószamy pieprzem i solą i odstawiamy do wystygnięcia
  5. pieczarki myjemy i obieramy (lub nie, w zależności od preferencji) i kroimy (może być na duże kawałki)
  6. grzyby wrzucamy na suchą patelnię i odparowujemy z nich wodę, a po odparowaniu dodajemy trochę oleju lub oliwy (nie więcej niż 1 łyżkę) i podsmażamy razem z obraną i posiekaną cebulą
  7. doprawiamy pieczarki solą i pieprzem do smaku, dodajemy posiekaną natkę
  8. gotowe grzyby rozdrabniamy za pomocą blendera (nie na mus, ale na drobne kawałki) i odstawiamy do wystygnięcia
  9. na blacie rozwijamy folię spożywczą, na niej układamy plastry boczku tak, żeby na siebie zachodziły
  10. boczek smarujemy  wystudzoną pastą pieczarkową (zostawiając trochę przestrzeni przy brzegach boczkowej warstwy), a na paście kładziemy usmażoną polędwicę
  11. z pomocą folii spożywczej owijamy polędwicę boczkowo-pieczarkową "płachtą", całość zawijamy szczelnie folią spożywczą i wstawiamy do lodówki na 20 minut
  12. na blacie/desce rozkładamy rozmrożone ciasto francuskie
  13. po schłodzeniu mięsno-pieczarkowego pakunku odwijamy go z folii, układamy na cieście i owijamy w to ciasto - przed zawinięciem można posmarować brzegi ciasta roztrzepanym żółtkiem, żeby lepiej się sklejały
  14. tak przygotowany "pakunek" możemy ozdobić liśćmi wyciętymi z resztek ciasta  francuskiego (mieliśmy 500g, to było trochę za dużo, więc z niewykorzystanej reszty zrobiłam listki oraz deser - wysmarowałam kokilki masłem, obsypałam odrobiną bułki tartej, wyłożyłam kwadratowtmi kawałkami ciasta francuskiego, tak, że rogi wystawały poza kokilki, do środka kokilek, na ciasto, wrzuciłam po kilka borówek amerykańskich, posypałam je szczypta brązowego cukru i wstawiłam do piekarnika rozgrzanego do 180 stopni Celsjusza na 15 minut, zaraz po wyjęciu mięsa; podałam z gałka lodów :)
  15. gotowy "pakunek" owijamy folią spożywczą i wstawiamy na 5 minut do lodówki
  16. po schłodzeniu układamy na blaszce wyłożonej papierem do pieczenia i smarujemy rozkłóconym żółtkiem za pomocą pędzelka
  17. wstawiamy do piekarnika nagrzanego do 220 stopni Celsjusza, na środkową półkę, i pieczemy przez 10 minut
  18. następnie zmniejszamy temperaturę do 180 stopni Celsjusza i pieczemy jeszcze przez 35 minut (przy ok. 650g mięsa; stopień upieczenia sprawdzaliśmy termometrem, piekliśmy do osiągnięcia przez polędwicę temperatury 54 stopni Celsjusza)
  19. po upieczeniu wyjmujemy polędwicę z piekarnika i odkładamy na 10 minut, żeby odpoczęła
  20. "odpoczętą" wołowinę kroimy w grube plastry i serwujemy - przy krojeniu z mięsa może wypływać sok

Serwujemy na ciepło, np. w towarszystwie mixu sałat z winegretem i czerwonego, wytrawnego wina (u nas było Chianti, dla plebsu, jak to ujął Wybranek, czyli nie classico ;) Smacznego :)



niedziela, 5 sierpnia 2012

Makaron z sosem (a)matriciana w wydaniu awangardowym

Jakiś czas temu postanowiłam sobie, że w trakcie tegorocznego sezonu pomidorowego wezmę na warsztat takie klasyki jak sos boloński, arrabiata, amatriciana i putanesca. Pomidorowe wyzwanie czas zacząć :) Na pierwszy ogień poszła amatriciana - lekko pikantny sos pomidorowy z aromatyczną mięsną wkładką, rodem z włoskiego miasta Amatrice. Spotkałam się z różnymi rodzajami mięsnej wkładki - jadłam ten sos i z klasycznym boczkiem wędzonym (wówczas smak boczku był mocno wyczuwany w sosie), i ze szpekiem (średnio wyczuwalny), i z włoskim boczkiem pancetta (dodatek pancetty nadaje sosowi bardzo delikatny aromat boczku). Oryginalny przepis, którego nazwa brzmi nie amatriciana, ale matriciana (spaghetti alla matriciana), zawiera jednak nie boczek czy szpek, ale guanciale, czyli niewędzony boczek ze świńskiego policzka. Guanciale ma podobno niepowtarzalny smak i w związku z tym dodanie każdego innego rodzaju mięsa sprawia, że uzyskany w ten sposób sos (a)matriciana nie jest prawdziwą (a)matricianą. W Polsce nigdy nie widziałam guanciale, ale być może po prostu za słabo się rozglądałam. Mój sos będzie więc nieoryginalny, a dodatkową zbrodnią przeciwko amatriciańskiej sztuce kulinarnej, którą popełniłam, jest posypanie makaronu nie startym serem pecorino (w przeciwieństwie do guanciale łatwo dostępnym w Polsce), ale parmezanem (parmigiano regiano). Przyjmijmy więc, że moja wersja jest wersją awangardową ;)

Makaron z sosem amatriciana po mojemu

Składniki (na 4 niemałe porcje):
  • 500g makaronu (amatricianę najczęściej podaje się ze spaghetti, ale ja bardzo lubię sosy pomidorowe z grubszym makaronem, dlatego wybrałam maccheroni; wybierzcie taki, który najbardziej lubicie lub który akurat macie pod ręką)
  • 2 kg dojrzałych, pachnących pomidorów (w polskich warunkach rynkowych nie ma sensu przywiązywanie się do odmian, bo pomidor to przecież pomidor...)
  • 1 zwykła duża cebula
  • 2 ząbki czosnku
  • 250g pancetty (w przypadku zwykłego wędzonego boczku 150-200g powinno wystarczyć, boczek ma być dodatkiem, główne skrzypce grają pomidory)
  • duża szczypta cukru
  • 8 suszonych pomidorów (u mnie z oliwy)
  • 2 łyżki oliwy
  • 1 suszona ostra papryczka, z nasionami
  • sól i pieprz do smaku
  • ser (parmezan, pecorino, grana padano lub inny twardy ser - byle nie gotowy starty ser z torebki) oraz świeża bazylia do posypania (opcjonalnie)
Przygotowanie:
  1. pomidory myjemy, polewamy wrzątkiem i obieramy ze skórki
  2. obrane pomidory kroimy w niedużą kostkę
  3. cebulę i czosnek obieramy, drobno siekamy
  4. boczek kroimy w kostkę lub w słupki (tzw. lardony)
  5. boczek wrzucamy do rondla, w którym będziemy przygotowywali sos, bez dodatkowego tłuszczu (chodzi o to, żeby boczek podsmażył się na tłuszczu, który się z niego wytopi) i smażymy na złoty kolor
  6. do usmażonego boczku dodajemy oliwę, dorzucamy czosnek i cebulę, chwilę razem podsmażamy
  7. dodajemy pokrojone pomidory, mieszamy i dusimy
  8. kruszymy papryczkę na drobne kawałki i dorzucamy ją do pomidorów
  9. suszone pomidory siekamy i również dorzucamy do sosu
  10. na początku sos będzie wodnisty, bo pomidory puszczą soporo płynu - należy dusić sos tak długo, aż większość tej wody wyparuje, a sos będzie bardzo gęsty (makaron nie powinien być zalany sosem, sos ma oblepiać makaron; u mnie odparowanie sosu zajęło nieco ponad godzinę)
  11. gdy sos zgęstnieje, doprawiamy cukrem, solą i pieprzem
  12. po dodaniu przypraw jeszcze chwilę dusimy
  13. gotujemy makaron zgodnie z instrukcjami na opakowaniu
  14. ugotowany makaron odsaczamy i mieszamy z ciepłym sosem
  15. nakładamy na talerz, posypujemy startym serem i ziołami
Smacznego :)




piątek, 3 sierpnia 2012

Sałatka z morelami i kozim serem

Morele to jedne z moich ulubionych owoców, zarówno świeże, jak i suszone. Najlepiej smakują w sezonie, który jeszcze trwa, same, w cieście, w dżemie. Poza sezonem - suszone, w musli, w mazurku, dodane do mięsa. Dziś w nieco innej odsłonie, jako składnik letniej sałatki. Do jej przygotowania zainspirował mnie przepis na przekąskę, który znalazłam na na blogu Domestic Fits za pośrednictwem foodgawker.com: świeże morele, ser kozi, miód, orzechy pekan. Dodałam do tego jeszcze kilka innych składników, otrzymując pyszną, lekką i kolorową sałatkę, w której morele doskonale współgrają z łagodnym kozim twarożkiem, słodkim miodem oraz pikantną cebulą i rukolą. Do tego orzechy, żeby chrupało. E voila.

Sałatka z morealami i kozim twarożkiem
Składniki (porcja dla 1 osoby):
  • duża garść sałaty (u mnie mieszanka rukoli i radicchio, można też użyć
  • innej mieszanki, najlepiej z dodatkiem rukoli)
  • 3 dojrzałe morele
  • 6 czubatych łyżeczek koziego twarożku
  • kilka cienkich plasterków młodej cebuli
  • kilka orzechów pekan
  • 2 łyżeczki oliwy
  • 1 łyżeczka płynnego miodu (u mnie lipowy)
  • kilkanaście kropli soku z cytryny (policzyłam, u mnie było 15)
  • pieprz i sól do smaku
Przygotowanie:
1. morele myjemy, przecinamy wzdłuż na pół, usuwamy pestki
2. na talerzu rozkładamy sałatę, posypujemy ją plasterkami cebuli
3. na sałacie układamy połówki moreli
4. na każdej połówce moreli kładziemy po 1 łyżeczce serka koziego
5. mieszamy oliwę, miód i sok z cytryny, doprawiamy odrobiną soli i pieprzu do smaku
6. polewamy sałakę dressigniem (i sałatę, i morele z serem)
7. kruszymy orzechy i posypujemy nimi gotową sałatkę


Smacznego :)