wtorek, 29 listopada 2011

Zapiekanka kowbojska, czyli shepherd's pie z wołowiną

Miała być zapiekanka pasterska, znana jako shepherd's pie. Nie wyszło, bo w sklepie mięsnym nie było już mielonej jagnięciny (tak to jest, jak do najpopularniejszego w okolicy sklepu mięsnego, czynnego od godziny 8, przychodzi się po godzinie 11). A w klasycznym shepherd's pie musi być jagnięcina, bo brytyjscy pasterze robili to danie z tego, co mieli pod ręką (klasyczne danie z resztek posiłku z dnia poprzedniego) - nie sądzę, żeby mieli akurat wołowinę. No chyba, że nie byli brytyjscy tylko amerykańscy i nie paśli owiec, ale krowy. Z tym, że wówczas zapiekanka ta powinna nazywać się "kowbojska", bo pasterz krów to "cowboy" nie "shepherd" raczej ;)

Z braku jagnięciny stanęło na wołowinie. Nie jadłam nigdy prawdziwego shepherd's pie, więc nie jestem w stanie stwierdzić, czy zapiekanka z wołowiną jest lepsza, czy gorsza niż z jagnięciną. Mam jednak nadzieję, że przy kolejnej próbie uda mi się jednak kupić jagnięcinę i zrobić tą zapiekankę tak, jak nakazuje tradycja. Z drugiej strony rodzaj mięsa nie był jedynym odstępem od reguły, jakiego się dopuściłam. Korzystałam bowiem z nieco unowocześnionego przepisu Gordona Ramsaya, według którego do przygotowania tej zapiekanki wykorzystuje się takie składniki jak wino czy parmezan. Nie sądzę, żeby brytyjscy pasterze owiec nosili takie składniki przy sobie ;)

Shepherd's pie z wołowiną


Składniki (dla 3-4 osób):
  • 0,5kg mięsa wołowego
  • 1 duża marchew
  • 1 duża cebula
  • 5 dużych ziemniaków
  • pół szklanki startego parmezanu + jeszcze trochę (duża szczypta) do posypania po wierzchu
  • pół szklanki czerwonego wina
  • 3/4 szklanki bulionu
  • 2 czubate łyżki przecieru pomidorowego (wystarczy mały słoiczek przecieru Łowicz lub kotlin, taki ok 80-90g)
  • kilka chlustów sosu Worcester (do kupienia w sklepach z żywnością z importu, w supermarkecie też widziałam, ale pewnie nie w każdym jest) - u mnie wyszły w sumie 2 łyżki
  • 1 ząbek czosnku
  • 1 gałązka świeżego rozmarynu
  • kilka gałązek świeżego tymianku
  • sól, pieprz do smaku
  • 1 łyżka oliwy z oliwek
Przygotowanie:
  1. ziemniaki obrać i ugotować w lekko osolonej wodzie
  2. mięso wrzucić na patelnię z rozgrzaną oliwą, chwilę podsmażyć
  3. dorzucić obraną i startą na tarce (na grubych oczkach) marchew, wymieszać
  4. dorzucić obraną i startą na tarce (na grubych oczkach) cebulę, wymieszać
  5. dorzucić obrany i rozgnieciony (lub starty na drobnych oczkach) czosnek
  6. posiekać i dodać zioła (same listki/igiełki, bez łodyżek)
  7. doprawić sosem Worcester, wymieszać
  8. wlać wino, wymieszać, chwilę odparować
  9. dodać przecier pomidorowy, wymieszać
  10. dodać bulion, wymieszać, chwilę poddusić (żeby płyn odparował)
  11. doprawić solą i pieprzem
  12. w międzyczasie przepuścić przez praskę lub dokładnie rozgnieść (na pure) ziemniaki
  13. do jeszcze ciepłego pure dosypać parmezan i doprawić (głównie pieprzem, bo parmezan sam w sobie jest słony), wymieszać
  14. na dno naczynia żaroodpornego wyłożyć mieszankę mięsa i warzyw, a na to wyłożyć masę ziemniaczaną
  15. całość posypać parmezanem
  16. wstawić do piekarnika nagrzanego do 180 stopni Celsjusza z termoobiegiem i grillem (opiekaniem) od góry (od dołu nie) - jeśli nie macie termoobiegu to zapiekajcie w temperaturze 200 stopni
  17. piec 20 min (do zarumienienia ziemniaczanego wierzchu)
  18. podawać z piklami lub sałatą z dressingiem na bazie musztardy dijon


Filmik z instruktażem można znaleźć np. tutaj.

Po wstępnej degustacji Wybranek określił to danie mianem "takie chłopskie". Skoro już jesteśmy przy temacie "chłopów", a raczej mężczyzn, do tego dania świetnie pasuje określenie zaprezentowane przez autorkę bloga Sto Kolorów Kuchni, którego autorem jest bliski jej mężczyzna: "Kochanie, tu jest wszystko, czego potrzeba (czytaj ziemniaki i mięso)" ;)

Polecam to danie na jesienne i zimowe dni - sycące to ono jest ;)

niedziela, 27 listopada 2011

Tort z kremem mascarpone i pomarańczowymi dodatkami dla Marty

Robienie tortu zawsze wydawało mi się trudne. A to pod wpływem poczynionych obserwacji i udziału w pieczeniu różnego rodzaju tortów i ciast przez kobiety z mojej rodziny. Jako dziecko pomagałam w kuchni, np. ubijając pianę z białka czy ucierając masło z różnymi dodatkami na krem. Te czynności zawsze wydawały mi się strasznie pracochłonne, długotrwałe i nudne. Mając to na uwadze, jako dorosła osoba nigdy specjalnie nie kwapiłam się do robienia wypieków, które wymagałyby ubicia piany z białka czy ucierania jakiegokolwiek kremu. Wolałam i wolę prostsze i szybsze rozwiązania, po zastosowaniu których nie trzeba robić generalnego sprzątania w kuchni (wydawało mi się, że ubicie piany z białka mikserem jest równoznaczne z rozbryzganiem tegoż białka po stole, podłodze i szafkach). W ten weekend przekonałam się, jak bardzo się myliłam i że nie warto ulegać uprzedzeniom, także w kuchni :) Cóż, człowiek uczy się całe życie.

Moja koleżanka Marta (= M., chórzystka, którą od dziś będę nazywała jej pełnym imieniem* ;) obchodziła niedawno urodziny. Przy okazji zaplanowanej wcześniej wspólnej kolacji, postanowiłyśmy z Asią i Basią zorganizować małe obchody urodzin Marty. Poczułam nagłą i nieodpartą ochotę na upieczenie tortu, więc zaproponowałam, że się tym zajmę. Obmyśliłam tortowy plan, wiedząc, że będę musiała zmierzyć się z kapryśnym wyrobem pt. ciasto biszkoptowe do tortu. Z góry założyłam, że o ile biszkoptowi jestem w stanie stawić czoła tym razem, o tyle krem na bazie masła o bitej śmietany zostawię sobie może jednak na inną okazję. Zamiast tego zrobiłam pyszny, a jednocześnie chyba najprostszy krem na świecie, na bazie serka mascarpone. A do tego pomarańczowe dodatki, czyli sok wyciśnięty z pomarańczy, dżem pomarańczowy i cząstki pomarańczy do dekoracji, oraz zrumienione na suchej patelni płatki migdałowe i wiórki czekoladowe. Efekt był zadowalający :) Degustatorzy zjedli i nie marudzili, nawet mój Wybranek, który odkąd go znam deklarował, że nie lubi i nie jada tortów, bo w dzieciństwie zmuszano go do jedzenia tortu i skończyło się to...źle.

Po upieczeniu mojego pierwszego w życiu tortu muszę przyznać, że najważniejszy jest przepis na biszkopt. Jeśli jest dobry i sprawdzony, a piekąca go osoba postępuje zgodnie ze wskazówkami z przepisu, ciasto powinno wyjść dobre.Z resztą składników (krem, nasączenie, przybranie) jest tak, że trzeba znać podstawowe zasady, jakimi rządzi się "uzdatnianie" tortu do spożycia, wybierać smaki, które lubią potencjalni konsumenci i nie kombinować za bardzo :) Mając to wszystko "z tyłu głowy" upiekłam taki oto tort:

Tort z kremem mascarpone i pomarańczowymi dodatkami dla Marty
Składniki (na tortownicę o średnicy ok 20-22 cm)

BISZKOPT (przygotowany z przepisu z bloga Moje Wypieki)
  • 5 jajek
  • 165g cukru (zwykłego, białego) [3/4 szklanki]
  • 130g mąki pszennej [3/4 szklanki]
  • 50g mąki ziemniaczanej [1/4 szklanki]
KREM (zainspirowany przepisami z bloga Kwestia Smaku)
  • 0,5kg serka mascarpone (albo marki Piątnica albo z importu)
  • 5 łyżek cukru pudru (płaskich; jeśli ktoś woli mniej słodkie kremy radzę dodać mniej cukru)
  • 1 łyżeczka esencji waniliowej (ja zawsze używam esencji waniliowej, którą kupuję na delikatesowym stoisku w Marks & Spencer)
DODATKI:
  • słoiczek (ok. 240-250g) dżemu pomarańczowego niskosłodzonego (ja miałam dżem marki STOVIT)
  • 2 pomarańcze (słodkie)
  • 1 opakowanie płatków migdałowych (ok. 75g)
  • 2 kostki mlecznej czekolady (można też wziąć gorzką, jeśli ktoś woli)
Przygotowanie:
  1. przygotować i upiec ciasto biszkoptowe według tego przepisu - częścią tego przepisu jest... upuszczenie ciasta na podłogę po upieczeniu :) to nie żart :) muszę przyznać, że miałam pewne opory, ale zaufałam wiedzy i doświadczeniu autorki tego bloga i biszkopt wyszedł pyszny, mięciutki i puszysty, a co najważniejsze - nie opadł (rozłożyłam na podłodze koc i upuściłam ciasto z tortownicą na ten koc z wysokości ok 60cm)
  2. serek mascarpone dokładnie wymieszać z cukrem pudrem i esencją waniliową, odstawić do lodówki na pół godziny (można na dłużej), żeby smaki się dobrze wymieszały
  3. sparzyć wrzątkiem obie pomarańcze - z jednej wycisnąć sok, z drugiej wydzielić cząstki
  4. upieczony i wystudzony biszkopt przekroić delikatnie ostrym, długim nożem na 3 części, ułożyć na docelowym talerzu/platerze, na którym tort będzie serwowany
  5. dolną część (spód) tortu nasączyć wyciśniętym z pomarańczy sokiem (1/3 uzyskanej ilości soku), w miarę równomiernie polewając ciasto sokiem (za pomocą łyżki) oraz posmarować 1/2 ilości dżemu
  6. przykryć środkową częścią
  7. środkową część tortu nasączyć wyciśniętym z pomarańczy sokiem (drugą 1/2 uzyskanej ilości soku) i posmarować pozostałą częścią dżemu
  8. przykryć górną częścią ciasta (wierzchem)
  9. wierzch tortu nasączyć resztką soku
  10. wyjąć krem mascarpone z lodówki, za pomocą tępego, długiego noża lub specjalnej szpatułki posmarować kremem cały tort (be spodu, tylko wierzch i boki), tak, żeby ciasto nie prześwitywało
  11. na suchą patelnię wrzucić płatki migdałowe, przez chwilę je podpiekać (do uzyskania złotego koloru), cały czas podrzucając (łatwo spalić, jeśli się zagapimy)
  12. płatki zdjąć z ognia i dobrze wystudzić
  13. wystudzonymi płatkami obsypać boki tortu
  14. na wierzchu tortu ułożyć cząstki pomarańczy
  15. wierzch tortu wykończyć startą czekoladą
  16. gotowy tort schłodzić przed podaniem
Polecam ten tort osobom, które nie lubią "kręcić" kremów, a także osobom, które nie lubią tortów nasączonych alkoholem czy tortów z ciemnym ciastem i ciemnymi kremami. Myślę, że moja propozycja powinna być ok dla dzieci (ale nie ręczę ;).


Smacznego :)

*A to dlatego, że podczas mojego wczorajszego spotkania z A., B. i M. (banda drombo) zostałam zbesztana za to, że w ich przypadku używam inicjałów, a w przypadku moich dwóch innych bliskich znajomych - Elizy i Justyny - używam pełnych imion. A., B. i M. domagały się równego traktowania i z tego względu od tej pory będą figurowały na moim blogu jako Asia, Basia i Marta :)

czwartek, 24 listopada 2011

Owsianka w pięciu smakach

W moim domu rodzinnym nie było zwyczaju jedzenia zup mlecznych na śniadanie, no chyba, że ja i moje rodzeństwo zażyczyliśmy sobie jakichś słodkich płatków z mlekiem. Z kolei u moich dziadków (rodziców mojego taty) każdy dzień zaczynano właśnie od zupy mlecznej - to była forma takiego wstępnego śniadania, które dziadkowie (i my, jeśli akurat u nich byliśmy) zjadali przed zażyciem leków (żeby nie brać ich na pusty żołądek). Dopiero później następowało właściwe śniadanie - jajecznica lub parówki/serdelki (wtedy to jeszcze były parówki/serdelki o odpowiedniej zawartości mięsa) lub kanapki. Po takim śniadaniu człowiek miał siłę na całodzienną pracę i naukę :)

Doświadczenia z zupą mleczną mam też z przedszkola. W moim ukochanym przedszkolu (czyli tym, do którego ja i moje rodzeństwo chodziliśmy w trakcie roku szkolnego) zupy te nie były złe (szczególnie taka rzadka zupka z kaszą manną, którą pamiętam do dziś :). Przez jakiś czas ja i moja młodsza siostra chodziłyśmy jednak do innego przedszkola, tzw. zastępczego, w trakcie wakacji. To był zupomleczny koszmar. Dzieci były przymuszane do jedzenia zupy mlecznej na spalonym mleku (ten smak też pamiętam do dziś). Część z nich w zasadzie od razu tą zupę... wiadomo co.

Doświadczenia z tego przedszkola nie zdołały mnie jednak zniechęcić do zup mlecznych, o których - a dokładnie o owsiance - ostatnio sobie przypomniałam. A to pod wpływem przepisu na Bananowy Rocket Fuel czyli owsiankę na mleku z bananem, brzoskwinią, orzechami i miodem. Takie ciepłe śniadanie, pełne składników odżywczych każdego postawi na nogi. Cytując autora tego przepisu, Tomka Woźniaka, "Działa jak 1 litr mocnego espresso". To prawda, a dodatkowo bardzo dobrze smakuje :) Odkąd odkryłam ten przepis (oraz propozycje innych owsiankowych wariacji, które można znaleźć na blogu http://www.tomekwozniak.com/), owsianka na stałe zagościła w moim śniadaniowym menu. Szczególnie dobrze sprawdza się w zimowe poranki, bo działa rozgrzewająco. Po takim śniadaniu, popitym ciepłą herbatą lub naparem ze świeżego imbiru posłodzonym miodem, jest mi po prostu ciepło i nie straszne mi wyjście z domu na zimno. Polecam!

Podstawowy przepis na moją owsiankę:
  • 5 łyżek otrębów owsianych (do kupienia w większości supermarketów)
  • 2/3 szklanki mleka
Mleko wlać do niedużego garnka/rondelka, wsypać otręby. Wymieszać, zagotować, ale nie dopuszczać do powstania kożucha. Mieszanina powinna trochę zgęstnieć. Zdjąć z ognia, odstawić na chwilę (żeby jeszcze bardziej zgęstniała). Przełożyć do miseczki/kubka, dodać ulubione dodatki i zjeść :)

Powyższa porcja powinna wystarczyć dla 1 osoby, raczej płci żeńskiej - panom polecam składniki w proporcjach podawanych przez Tomka (1/2 szklanki płatków lub otrębów owsianych + 1 szklanka mleka). Zamiast otrębów można użyć płatków (np. błyskawicznych), a jeżeli któś nie lubi lub nie może pić mleka, można je zastąpić wodą. Jeżeli ktoś ma wybór, polecam jednak mleko - dzięki niemu owsianka jest bardziej kremowa niż ta ugotowana na wodzie.

Do tak przygotowanej owsianki można dodać przeróżne dodatki: owoce (świeże i/lub suszone), orzechy, nasiona, miód, syrop, esencję waniliową (lub inną), skórkę z cytrusa, nutellę, kakao, syrop klonowy, przyprawy korzenne, cukier, masło orzechowe... co kto lubi (ale może nie wszystkie wymienione przeze mnie składniki na raz). Nie polecam jedynie dodawania świeżego ananasa - wypróbowałam na własnym żołądku, ananas pod wpływem ciepła owsianki robi się gorzkawy.

A oto kilka moich wariacji - owsianka w pięciu smakach :)
  • owsianka z sokiem malinowym i malinami z tego soku (wyrób mojego dziadka ze strony mamy)
  • owsianka z dżemem ze smażonych jabłek (takich jak do naleśników, również wyrób dziadka), cynamonem i orzechami włoskimi (1/2 łyżeczki cynamonu dodałam już na początku gotowania do mleka)
  • owsianka z esencją waniliową (1/2 łyżeczki dodałam do gotowania), 1/2 świeżej pomarańczy i płatkami migdałowymi (podpieczone na suchej patelni dla lepszego aromatu i koloru); dodałam też łyżkę otrębów owsianych (stąd różnica w kolorze) w por. z pierwszym zdjęciem
  • owsianka egzotyczna - z bananem (1/2), kiwi i mango (1/2)
  • owsianka z suszonymi śliwkami, morelami i orzechami

    A na koniec kilka ciepłych słów o owsiance, które znalazłam w książce pt. "Tost. Historia chłopięcego głodu" autorstwa brytyjskiego kucharza-celebryty Nigela Slatera:

    Najpierw nie możesz jej jeść, bo jest taka gorąca. Za zimna też nie nadaje się do spożycia. Różnica między tymi dwoma etapami wynosi zaledwie 3 minuty. Kiedy trafisz na owsiankę we właściwym momencie, czujesz się tak, jakby otulał cię kaszmirowy koc. Ta potrawa niesie pocieszenie i rozgrzewa duszę. Kiedy ją spożywasz, wyobrażasz sobie, że na ziemi nie istnieje taki problem, którego nie dałoby się rozwiązać.

    wtorek, 22 listopada 2011

    Sałatka z (podsmażonym) serem halloumi

    Ser halloumi to grecki (ale tak naprawdę pochodzący z Cypru) ser solankowy, o konsystencji przypominającej nieco oscypek (podczas gryzienia halloumi wydaje podobny dźwięk). Więcej informacji o tym serze można znaleźć np. tutaj.

    O jego istnieniu dowiedziałam się z programu "Nigella bites", prowadzonego przez Nigellę Lawson. W jednym z odcinków brytyjska Domowa Bogini prezentuje przepis na smażony ser halloumi, serwowany z drobno posiekaną papryczką chili.O tym przepisie przypomniałam sobie kilka lat później, stojąc przed chłodnią w jednym ze sklepów należących do sieci Kuchnie Świata i szukając zupełnie innego produktu. Kupiłam 1 kostkę halloumi, która została pokrojona w plasterki, podpieczona na patelni grillowej, połączona ze świeżymi warzywami i podana w formie sałatki w towarzystwie dressingu z oliwy, soli, pieprzu i posiekanej papryczki chili.Wyszło super :)

    W ostatni weekend wypróbowałam inny wariant sałatki z tym serem, a sam ser potraktowałam patelnią teflonową zamiast grillowej. A było to tak:

    Sałatka z (podsmażonym) serem halloumi
    [plastry podsmażonego halloumi być może wyglądają tu jak kawałki ryby lub kurczaka, ale wierzcie mi, to naprawdę jest halloumi :)]

    Składniki (dla 3-4 osób:
    • 1 opakowanie sera halloumi (można go kupić w delikatesach Kuchnie Świata lub Piotr i Paweł, czasami bywa też w Bomi; w Almie nigdy nie udało mi się dostać tego sera)
    • 1 opakowanie miksu sałat
    • kilkanaście pomidorków cherry (ja miałam 10 cherry i 1 zwykłego pomidora)
    • kilkanaście czarnych (lub zielonych) oliwek
    • oliwa z oliwek
    • oliwa z oliwek aromatyzowana pepperoncino (lub1 świeża papryczka chili, bez nasion)
    • świeża bazylia
    • sól i pieprz do smaku
    Przygotowanie:
    1. ser halloumi pokroić w plastry
    2. na teflonowej patelni rozgrzać łyżkę oliwy z oliwek
    3. plastry halloumi ułożyć na patelni, smażyć do zrumienienia z obu stron (uwaga, mogą trochę przywierać)
    4. po zdjęciu sera z patelni położyć plastry halloumi na ręczniku papierowym
    5. pomidory umyć, pokroić
    6. na półmisek wysypać sałatę, polać ją 2-3 łyżkami oliwy z oliwek ze szczyptą soli, dobrze wymieszać
    7. na sałacie ułożyć pomidory, oliwki i podsmażony ser
    8. skropić oliwą aromatyzowaną pepperoncino, doprawić świeżo zmielonym pieprzem, posypać niedbale posiekaną bazylią (jeśli zamiast aromatyzowanej oliwy używamy zwykłej oliwy i papryczki chwili, papryczkę trzeba drobno posiekać i wymieszać z oliwą, a następnie rozprowadzić na sałatce)
    Smacznego :)

    poniedziałek, 21 listopada 2011

    Subiektywnie o: poznańskich restauracjach Przy Bamberce i Hugo

    Poznań to kulinarna pustynia - wielokrotnie spotkałam się z taką opinią. Mimo to postanowiliśmy (ja i Wybranek) spędzić długi weekend (11-13 listopada) właśnie w Poznaniu. Postanowienie to było motywowane głównie chęcią spróbowania rogali marcińskich w święto św. Marcina w mieście, w którym święto to jest hucznie obchodzone. Co też uczyniliśmy.

    Jadąc do Poznania, liczyliśmy jednak nie tylko na degustację rogali marcińskich, ale również gęsiny (podobno 11 listopada to dzień, od którego można zacząć jeść gęsinę, bo świeżo wyhodowane gęsi do tego czasu gotowe do...uboju) oraz innych lokalnych specjałów, jak np. szarych klusków.

    Zanim wyruszyliśmy w podróż do Poznania, zrobiliśmy kulinarne rozeznanie w terenie, pytając różnych znajomych o poznańskie restauracje, w których można spróbować specjałów kuchni tego regionu. Polecono nam m.in. Restaurację przy Bamberce, która znajduje się w samym sercu rynku Starego Miasta. Niestety okazała się wielkim rozczarowaniem - gdy zawitaliśmy w tej restauracji 11 listopada na kolację (ok. godz. 20) okazało się, że nie ma już gęsiny, na którą bardzo liczyliśmy. Ok, mieli duży ruch w ciągu dnia, a gęsina to tradycyjne danie spożywane w tym dniu. Nie mieli też żurku, na który dużą ochotę miał Wybranek. Kelnerka nie raczyła niestety poinformować nas o tych brakach na wejściu, a moim zdaniem powinnam uprzedzić, że niektóre dania z karty są niedostępne.

    Zamówiliśmy więc zupę grzybową oraz zraz wołowy (bardzo regionalna potrawa... ale wybór był niewielki) i kacze udo. Gdy zaserwowano nam zupę, zaświeciła iskierka nadziei, że mimo nieudanego startu (brak w karcie dań, na które liczyliśmy), nie będzie jednak tak źle. Zupa była bardzo dobra.


    Kolejne dania utwierdziły nas niestety w przekonaniu, że nie tylko nie wrócimy już do tego miejsca, ale będziemy ostrzegali przed nim wszystkich znajomych, którzy będą wybierali się do Poznania i będą szukali miejsca, w którym można zjeść dobry posiłek w miłej atmosferze. Niniejszym ostrzegam.


    Zraz wołowy był suchy jak wióry i tylko oblany sosem, na pewno nie był w tym sosie duszony. Kacze udo też było suche (i podane z tym samym sosem co zraz), a jeszcze bardziej suche były tzw. poznańskie pyzy (zwane też pampuchami, parzeńcami, itd. - to takie drożdżowe niby-bułeczki, gotowane na parze; często można je spotkać np. w Czechach), niejadalne.


    Z oczywistych powodów zrezygnowaliśmy z deseru. Dramatyzmu całej sytuacji dodawało zawodzenie Michała Bajora w tle (niniejszym przepraszam wszystkich fanów twórczości tego artysty, ale to jest ostatni wykonawca, o jakim pomyślałabym, że może umilić posiłek). Nie mogę też nie wspomnieć o karcie win - jeżeli zamiarem właścicieli tej knajpy było udowodnienie zaglądającym tu - podobno często - obcokrajowcom, chcącym spróbować regionalnych specjałów, że Polacy nie mają pojęcia o winie i nie potrafią dobierać wina do potraw to gratuluję, cel osiągnięty.

    Pierwszego dnia pobytu zrobiło się nam więc trochę łyso - liczyliśmy, że jednak nie będzie tak źle z tym jedzeniem, a tu wtopa z Bamberką, która została nam polecona przez Poznaniaka jako dobra restauracja, w której można zjeść miejscowe dania... Może ten Poznaniak nie mieszka już lub nie jada w swoim rodzinnym mieście?

    Drugiego dnia pobytu trafiliśmy jednak do miejsca, dzięki któremu nasze postrzeganie Poznania z kulinarnej perspektywy zmieniło się o 180 stopni. Jeżeli Poznań rzeczywiście jest kulinarną pustynią, to znaleźliśmy zdaje się oazę dobrego smaku :) Jeszcze przed wyjazdem Wybranek wyszukał w internecie restaurację Hugo, znajdującą się w Starych Koszarach (zwanych również - jak poinformował nas taksówkarz - Koszarami Ułańskimi lub City Parkiem). Do odwiedzenia tego miejsca zachęciła nas dobra recenzja na blogu Zjeść Poznań, którym posiłkowaliśmy się wcześniej przy wyborze cukierni, gdzie mieliśmy kupić rogale marcińskie. Na tym blogu znajdziecie zdjęcia elewacji (piękna czerwona cegła) oraz wnętrza (stonowane, przestronne) - my niestety żadnych zdjęć restauracji jako takiej (=nie jedzenia) nie zrobiliśmy (było już ciemno). No, może poza jednym:


    Kuchnia jest oddzielona od sali restauracyjnej szybką, dzięki której goście siedzący w określonej części tej sali (zakątek na prawo od wejścia) mogą obserwować, co dzieje się w kuchni (a działo się dużo i w zabójczym tempie, szczególnie, gdy wpływało zamówienie).

    Zostaliśmy przywitani i usadzeni przez miłego kelnera, który szybko przyniósł nam kartę (składającą się ze stałych pozycji - a la carte - oraz dań sezonowych, takich trochę bardziej lunchowych). Bardzo dobrym rozwiązaniem było uwzględnienie w karcie sugestii dotyczących doboru win do poszczególnych dań.

    Zanim wybraliśmy dania, zaserwował nam "poczekajkę" - parfait (pasztet o konsystencji musu) z gęsiej wątróbki z żurawiną. Nie lubię podrobów (uraz z przedszkola - kto z nas nie był raczony śmierdzącym kotletem z wątróbki przez panie przedszkolanki?) i pewnie wątróbki w całości bym nie zjadła, ale parfait przypadło mi do gustu :)


    Dobrze komponowało się z domowej roboty ciemnym pieczywem z orzechami oraz marmoladą z fig, która była dodatkiem do mojej przystawki (ser rubin z marmoladą z fig). To nie do końca była przystawka, raczej zakąska do wina, ale kelner nie miał nic przeciwko, żebym w ramach przystawki zamówiła właśnie to.


    Wybranek skusił się na ciepłą przystawkę z karty ze stałymi pozycjami - smażoną pierś przepiórki (wyglądało i smakowało super, nie udało mi się niestety zrobić zdjęcia). Zamówiliśmy też czerwone, wytrawne wino (Chianti), które świetnie komponowało się z parfait (w tym miejscu Wybranek przywołał wypowiedź doktora Lectera, opowiadającego o tym, jak to uraczył się wątróbką rachmistrza, którą popił właśnie winem Chianti ;). Zaczęło się bardzo dobrze.

    Jako danie główne obydwoje zamówiliśmy upragnioną gęsinę w formie smażonej piersi z gęsi, podanej z dyniowym musem i kawałkami jabłka (to te kółeczka). Wyśmienite! Pierwszy raz (świadomie) jadłam gęsinę i muszę przyznać, że naprawdę mi smakowała. Wybrankowi również.


    Po tak dobrym początku i jeszcze lepszej kontynuacji po prostu nie mogliśmy nie zamówić deseru. Wybranek   skusił się na mus z mlecznej czekolady, a ja na tartę cytrynową z cieniutką warstwą porzeczkowej galaretki na wierzchu. Pycha...


    Posiłek w Hugo był najlepszym restauracyjnym posiłkiem jaki do tej pory jadłam. Gorąco polecam Hugo wszystkim mieszkańcom Poznania, którzy jeszcze nie odkryli tego miejsca oraz przyjezdnym. W innych miejscach trudno o tak dobre jedzenie i świetną obsługę (była świetna nie tylko dlatego, że kelner śmiał się z naszych żartów ;).

    sobota, 19 listopada 2011

    Pochwała wspólnego pichcenia (zupa cebulowa, bezmięsne tarty, szarlotkowe muffiny)

    Zgodnie z deklaracją z jednego z moich wcześniejszych wpisów kontynuuję projekt "wspólne pichcenie". Tym razem w rodzinnym gronie i przy międzypokoleniowej współpracy. Udział wzięli: babcia, wujek (brat taty) i ja. Wspólnymi siłami zrobiliśmy zupę cebulową, 3 tarty (miały być dwie, ale doszło do jakiegoś cudownego rozmnożenia ciasta na spód - to pewnie zasługa babci, która daniem dla 2 osób potrafiła wykarmić 7 :) oraz szarlotkowe muffiny (z kawałkami jabłka i kruszonką). Wszystkie te dania były bezmięsne, bo w naszej rodzinie w piątki tradycyjnie nie jemy mięsa.

    Akcja została z góry zaplanowana. Przedstawiłam propozycje dań (zupa+danie główne+deser), babcia i wujek z rodziną wybrali te, które najbardziej przypadły im do gustu. Następnie rozpisaliśmy listę zakupów, o które zadbał wujek, a wczoraj rano przystąpiliśmy do realizacji :) Dzięki wspólnemu wysiłkowi osiągnęliśmy bardzo zadowalające efekty :) Przekonajcie się sami.

    Zupa cebulowa według przepisu mojej młodszej siostry
    [to był pierwszy raz, kiedy to ja gotowałam tą zupę, a nie moja siostra, ale przepis jest na tyle prosty, że trudno to zepsuć]

    Składniki (porcja dla 10 osób; 1 porcja = 2 chochelki zupy):
    • 5 dużych cebul (takich najzwyklejszych; nie nadają się łagodniejsze odmiany, np. tzw. cebula sałatkowa czy czosnkowa, bo nie są wystarczająco ostre w smaku - moja siostra zrobiła raz eksperyment: wzięła cebulę sałatkową i zupa wyszła raczej mało wyrazista w smaku i miała bledszy kolor niż zwykle)
    • 2-3 łyżki oliwy z oliwek
    • 250 ml białego, wytrawnego wina (my mieliśmy niemieckiego rieslinga; riesling jest polecany do tej potrawy przez znawców)
    • 1,5 litra bulionu (domowego albo z kostki; nadaje się i wołowy, i drobiowy i warzywny, ale chyba najlepszy jest jednak wołowy)
    • 1 łyżeczka słodkiej papryki
    • 1 łyżeczka suszonego tymianki
    • 1 łyżeczka mąki pszennej
    • sól, pieprz do smaku
    Przygotowanie:
    1. cebule obrać i pokroić w półplasterki
    2. na dno dużego garnka (w którym będziemy gotować zupę) wlewamy oliwę, rozgrzewamy i wrzucamy pokrojoną cebulę
    3. cebulę solimy (żeby szybciej puściła sok) i podsmażamy na złoty kolor, dość często mieszając (garnek to nie patelnia, więc cebula może przywierać, no chyba, że ktoś używa garnka z powierzchnią, do której jedzenie nie przywiera)
    4. do podsmażonej cebuli dodajemy słodką paprykę i chwilę mieszamy
    5. na tym etapie moja siostra radzi odłożyć trochę cebuli, którą można dodać do każdego talerza z zupą przy serwowaniu (żeby było widać, że to z cebuli, bo zupa będzie zmiksowana)
    6. do cebuli z papryką dodajemy mąkę i chwilę mieszamy
    7. do garnka wlewamy wino, dobrze mieszamy z cebula
    8. przez kilka minut (3-5) gotujemy wino z cebulą, żeby trochę je odparować
    9. następnie blenderem miksujemy tą mieszaninę (miksowanie nie jest obligatoryjne - zupę cebulową najczęściej można spotkać w formie niezmiksowanej, ale ja robię ją z przepisu mojej siostry, która podaje zupę zmiksowaną)
    10. wlewamy bulion (jeżeli dodajemy 1,5l zupa nie będzie zbyt gęsta, będzie miała konsystencję żurku - jeśli zależy nam na gęstszej zupie, dodajmy mniej płynu lub więcej cebuli; uwaga, przy dodaniu mniejszej ilości płynu automatycznie zmniejsza się liczba porcji, które uzyskamy; przy dodaniu 1l powinno wyjść ok 6-7 porcji, nie 10)
    11. dodajemy tymianek, doprawiamy solą (tu ostrożnie, bo już wcześniej dodaliśmy soli do cebuli) oraz pieprzem
    12. gotujemy jeszcze kilka minut i można podawać - my podaliśmy w barszczówkach
    Zupa cebulowa ma wspaniały, nieco słodkawy smak, "podrasowany" dodanym do niej winem. Nie jest ostra i nie sprawia, że po jej konsumpcji pachniemy cebulą. Powinna mieć brązowo-brunatny kolor, coś jak połączenie barszczu czerwonego z zupą grzybową.

    Danie to wywodzi się z Francji, gdzie jest serwowane z specjalnych kokilkach. Zupę nalewa się do tych kokilek, na wierzchu każdej porcji układa się grzankę posypaną serem (najczęściej gruyere) i całość wstawia się na chwilę do pieca, do rozpuszczenia sera. Wygląda to mniej więcej tak.

    A my do naszej zupy cebulowej zrobiliśmy grzanki z serem gruyere, które podaliśmy na osobnym talerzu:
    Po prostu pokroiliśmy długą bułkę (nazywaną bułką paryską;  może być też inne pieczywo - np. zwykła bułka lub bagietka ) na kromki, na każdej położyliśmy po 2 plasterki sera gruyere (w sumie ok 100g), posypaliśmy suszonym tymiankiem i wstawiliśmy na chwilę do piekarnika, zapiekając grzanki do momentu, w którym ser się roztopił. I tyle :)

    Na danie główne zaserwowaliśmy 2 rodzaje tarty (miał być jeden rodzaj, ale ze względu na fakt, że wyszło nam dużo ciasta, zrobiliśmy 2 rodzaje): z fetą, papryką i oliwkami oraz z brokułami i gruyerem (gruyer jest świetny do wszelkiego rodzaju zapiekanych potrwa, jak i do foundue, bo bardzo dobrze się roztapia, zachowując aksamitną konsystencję).

    Ciasto na tartę (ciastem z poniższej ilości składników wylepiliśmy 3 raczej duże formy do tarty, każda po ok 26-28 cm):
    • 800g mąki pszennej
    • 400g masła (dwie 200-gramowe kostki)
    • 2 łyżeczki soli
    • 4 jajka
    Z połowy tych składników wychodzi 12 tartinek (małych tart pieczonych w foremkach o średnicy ok 11-12 cm).

    Z mąki, masła, jajek i soli wyrabiamy ciasto (w podobny sposób, jak robi się kruszonkę czyli rozcierając masło z mąką opuszkami palców). Ciastem wylepiamy formę do tarty, nakłuwając dno widelcem (żeby powietrze miało którędy uchodzić i żeby ciasto zanadto nie urosło/nie popękało). Formę wyklejoną ciastem chłodzimy w lodówce (min. 15 min). W międzyczasie nagrzewamy piekarnik do 200 stopni Celsjusza (bez termoobiegu). Po schłodzeniu wstawiamy formę do piekarnika (na środkową półkę) i podpiekamy przez 10 min (dzięki temu będzie dobrze upieczone; gdybyśmy piekli je od razu z farszem, mogłoby rozmoknąć i się nie dopiec). Wyjmujemy podpieczone ciasto z piekarnika i układamy na nim farsz.

    Tarta z fetą, papryką i oliwkami

    Składniki na farsz (ilość na 1 tartę z formy o średnicy ok. 28 cm)
    • 1 kostka sera feta (tym razem mieliśmy nie oryginalną grecką fetę, ale zamiennik - głównie dlatego, że jest miększy niż oryginał i łatwiej było wymieszać pokruszoną fetę z zalewą; użyliśmy fety marki Mlekovita)
    • 1/2 dużej czerwonej papryki
    • 1/2 dużej żółtej papryki
    • 10 zielonych oliwek (można też dodać czarne)
    • 2 jajka
    • 2 łyżki śmietany
    • 1 ząbek czosnku
    • świeże oregano (opcjonalnie)
    • szczypta gałki muszkatołowej
    • szczypta pieprzu
    • kilka gałązek świeżej natki pietruszki
    Przygotowanie:
    1. paprykę umyć i pokroić w kostkę, a następnie równomiernie rozłożyć na dnie podpieczonego spodu do tarty
    2. oliwki odcedzić i pokroić w plasterki, dodać do papryki
    3. połowę fety rozkruszyć, rozsypać na papryce i oliwkach
    4. warzywa i fetę posypać listkami świeżego oregano
    5. drugą połowę fety rozdrobnić do miseczki, dodać jajka, śmietanę, czosnek przepuszczony przez praskę, gałkę muszkatołową i pieprz - dokładnie wymieszać (powinniśmy uzyskać w miarę jednolitą masę)
    6. uzyskaną w ten sposób masą polać spód ciasta i warzywa z fetą - a miarę równomiernie
    7. wstawić formę z ciastem i farszem do piekarnika nagrzanego do 200 stopni Celsjusza
    8. zapiekać przez 20 min
    9. po upieczeniu posypać wierzch tarty posiekaną świeżą natką pietruszki
    Polecam serwowanie tej tary w towarzystwie sałaty z dressingiem (wystarczy 1 opakowanie miksu sałat + dressing z 1 łyżki miodu, 1 łyżki musztardy, 5 łyżek oliwy z oliwek i soku z połowy cytryny, doprawiony szczyptą soli i świeżo zmielonym pieprzem). Można też posypać sałatę pokruszonymi orzechami włoskimi.

    Świeżo po upieczeniu tarta była dobra, ale jeszcze lepsza była po kilku godzinach spędzonych w lodówce i po odgrzaniu.

    Tarta z brokułami i serem gruyere

    Składniki na farsz (ilość na 1 tartę z formy o średnicy ok. 28 cm)
    • 1 świeży brokuł
    • 100g sera gruyere
    • 150-200ml śmietany (18%)
    • 2 jajka
    • duża szczypta gałki muszkatołowej
    • duża szczypta pieprzu i soli
    Przygotowanie:
    1. brokuł umyć, podzielić na małe różyczki - różyczki rozłożyć równomiernie na podpieczonym spodzie
    2. ser drobno zetrzeć na tarce
    3. połowę startego sera wymieszać ze śmietaną, jajkami i przyprawami
    4. uzyskaną w ten sposób masą polać brokuły (w miarę równomiernie)
    5. drugą połową startego sera posypać zalane masą brokuły
    6. wstawić do piekarnika nagrzanego do 200 stopni Celsjusza
    7. zapiekać przez 20 min
    Podobnie jak w przypadku tarty z fetą, papryką i oliwkami, tarta z brokułami dobrze wchodzi w towarzystwie sałaty z dressingiem (tu poszłabym w stronę dressingu z 1 łyżki musztardy, 1 łyżki octu winnego i 4-5 łyżek oliwy, z solą i pieprzem - taka ilość jest ok na 1 opakowanie miksu sałat).

    A na deser zrobiliśmy szarlotkowe muffiny z kruszonką. Pod koniec procesu gotowania (w sumie ok 3,5h) straciłam ochotę na zagniatanie kolejnego kruchego ciasta (na kruszonkę), ale sytuację uratował wujek, który zaoferował, że on zrobi tą posypkę. Muffiny zrobiliśmy według mojego sprawdzonego przepisu na muffiny z owocami (zamiast 100g cukru dodaliśmy ok 130g, bo jabłka są czasami kwaskowate) - do ciasta dodaliśmy 1,5 średniego jabłka, a każdego muffina przed wstawieniem do piekarnika posypaliśmy kruszonką. Jeżeli ktoś lubi wypieki z jabłkami i z cynamonem, do ciasta można dodać 1 łyżeczkę cynamonu.

    Niezmiennie polecam wspólne pichcenie :) To świetna okazja do wymiany kulinarnych doświadczeń i rozmów o życiu nad stołem/kuchenką. Smacznego!

    środa, 16 listopada 2011

    Prosty makaron z cukinią

    To nie jest danie dla osób lubiących wyrafinowane kombinacje składników ani dla miłośników makaronów pływających w zawiesistych sosach*. To proste danie, z zaledwie kilku składników. Bardzo dobrze sprawdza się jako danie na lunch do zabrania do pracy, niemniej dobrze smakuje w warunkach domowych :)

    Wspomniałam o przygotowywania tego makaronu w formie lunchu, bo właśnie w celu zabrania go do pracy zrobiłam go pierwszy raz. Zapewne nie jestem pierwszą osobą na świecie, która wpadła na pomysł takiej kombinacji składników, uznaję jednak to danie za autorskie :) Jednocześnie jest to kolejne danie z rodzaju "nawinie", czyli z tego, co akurat miałam w lodówce/na stanie. A że było to lato, miałam świeżą cukinię i bazylię (w zimie też mam je na stanie, ale w lecie lepiej smakują). Do tego trochę czosnku (spokojnie, został przetworzony w taki sposób, że raczej nie spowoduje, że koleżanki i koledzy z pracy nagle zaczną Was unikać ;), sól, pieprz, oliwa, no i ulubiony rodzaj makaronu (albo taki, który akurat macie). Jak dotąd robiłam to danie z spaghetti, penne i świderkami, zarówno z białej mąki, jak i w formie pełnoziarnistej. Tym razem będą pełnoziarniste świderki.

    Polecam to danie również osobom, które nie mają za dużo czasu na gotowanie, np. wpadają do domu tylko na 1-2 godziny i biegną do kolejnej pracy/innych zajęć. Takie danie jest 100 razy lepsze niż jakaś podejrzana mrożonka, danie ze słoika czy z proszku, a jego przygotowanie trwa tylko chwilę dłużej niż zalanie wrzątkiem zupki z proszku czy podgrzanie gotowego jedzenia ze słoika...

    Makaron z cukinią i bazylią

    Składniki (dla 2 osób):

    • 1 duża cukinia
    • 2 szklanki makaronu (odmierzone przed ugotowaniem)
    • 1 pęczek świeżej bazylii
    • 2 ząbki czosnku
    • sól, pieprz
    • 2 łyżki oliwy

    Przygotowanie:
    1. nastawić makaron do ugotowania zgodnie z instrukcjami na opakowaniu
    2. cukinię umyć, pokroić w półplasterki (niezbyt cienkie)
    3. czosnek obrać, drobno posiekać, podsmażyć chwilkę na oliwie (uwaga, żeby nie zbrązowiał - jak zbrązowieje będzie po ptakach ;)
    4. dodać cukinię, posolić, podsmażyć do miękkości (cukinia powinna być miękka, ale zachować ładny zielony kolor i kształt), powinno wystarczyć ok. 3-5 min na patelni (dużo zależy od rozmiarów patelni i rodzaju cukinii)
    5. cukinię doprawić pieprzem (i solą, jeśli danie jest za mało słone)
    6. niechlujnie (to lubię! ;) posiekać bazylię (tylko listki)
    7. odcedzony makaron dodać na patelnię, zdjąć patelnię z ognia
    8. całość posypać bazylią, wymieszać i można jeść (np. z dodatkiem startego parmezanu :)
    Prawda, że proste? :)


    *W tym miejscu przypomniała mi się opowieść Wybranka o tym, jak to wybrał się do sklepu z winem w celu nabycia trunku, który dobrze skomponowałby się z makaronem z sosem bolońskim. Wchodzi do sklepu, tłumaczy, że chciałby wino do takiego właśnie dania, a sprzedawca pyta: "Ale do jakiego makaronu z sosem bolońskim? Do takiego polskiego czy do włoskiego?". "Do polskiego?", odpowiedział zaskoczony Wybranek, nieświadomy istnienia polskiej odmiany. "A jaki to jest?", zapytał. "Makaron z sosem bolońskim po polsku to jest taki, gdzie makaron pływa w sosie prawie jak w zupie, a sos jest zrobiony z gotowej mieszanki z torebki z dodatkiem mięsa mielonego", wytłumaczył sprzedawca. "A nie, to ja mam taki raczej po włosku", odrzekł Wybranek. W dalszej części tej opowiastki Wybranek kupuje wino polecone przez tego sprzedawce, wraca do mieszkania, otwiera wino, próbuje...i nie jest zachwycony. Zachwyt przychodzi dopiero w momencie, w którym nakłada sobie porcję makaronu i próbuje wina do posiłku :)

    wtorek, 15 listopada 2011

    Rogale (święto)marcińskie

    Przejechać ponad 300 km (liczonych po linii kolejowej; w linii prostej niecałe 300 km) po to, żeby objeść się rogalikami z ciasta półfrancuskiego, nadziewanymi masą z białego maku i bakalii, polanymi lukrem i obsypanymi orzechami? Żaden wyczyn ;) Ludzie potrafią odbyć znacznie dalszą podróż tylko po to, żeby zdjeść posiłek w restauracji odznaczonej 3 gwiazdkami Michelin na drugim końcu świata...

    O istnieniu rogali marcińskich dowiedziałam się kilka lat temu, gdy przez przypadek nabyłam jednego w cukierni znajdującej się w galerii sklepów przy jednej ze stacji warszawskiego metra. Od razu przypadł mi do gustu :) Jakiś czas później miałam okazję spróbować oryginalnych rogali marcińskich z Poznania, które z tego miasta przywiozła dla mnie i mojego rodzeństwa mama. Wtedy też zaczęłam interesować się tym wypiekiem. Zainteresowanie to zaowocowało zaplanowaniem wycieczki do Poznania w święto św. Marcina, które równie dobrze mogłoby nazywać się świętem rogala marcińskiego :)

    Zanim ja i Wybranek udaliśmy się w tę podróż, podszkoliliśmy się z wiedzy o rogalach marcińskich. Dowiedzieliśmy m.in. się, że:
    1.  rogale świętomarcińskie (=rogale marcińskie wypiekany z okazji święta św. Marcina) zostały wpisane do rejestru chronionych nazw pochodzenia i chronionych oznaczeń geograficznych w Unii Europejskiej - sposób przygotowania tych wypieków jest więc ściśle określony, a rogale przygotowywane według choćby minimalnie zmienionej receptury nie mają prawa nazywać się rogalami świętomarcińskimi;
    2. aby móc wypiekać rogale świętomarcińskie, poznańscy cukiernicy muszą uzyskać specjalny certyfikat, przyznawany każdego roku z osobna;
    3. tradycja wypiekania rogali na święto św. Marcina wywodzi się z pogańskiego zwyczaju składania bogom ofiary z wołów lub ciasta zwiniętego w rogi podobne do rogów wołów - jak głosi Wikipedia, kościół przejął ten zwyczaj, łącząc go z postacią św. Marcina, a kształt rogala miał symbolizować podkowę zgubioną przez konia tego byłego rzymskiego legionisty (o którego żywocie można poczytać tutaj). W Poznaniu rogalowa tradycja narodziła się w listopadzie 1891 roku, kiedy to proboszcz parafii św. Marcina zaapelował do wiernych, aby wzorem św. Marcina zrobili coś dla ubogich. Na mszy, w trakcie której pojawił się ten apel, był akurat cukiernik Józef Melzer, który namówił swojego pracodawcę (właściciela cukierni) do wznowienia pogańskiej tradycji. W efekcie powstała idea rogali, które zamożniejsi poznaniacy kupowali, a ci o skromniejszych warunkach materialnych otrzymywali za darmo.
    Przestudiowaliśmy również rankingi rogali, np. ten z poznańskiego wydania Gazety Wyborczej (można go znaleźć pod tym linkiem) oraz z bloga Zjeść Poznań. Rankingi różniły się między sobą, a my ostatecznie zdecydowaliśmy się na zakup rogali autorstwa cukierni Słodki Kącik (ostatnie, dwunaste miejsce w rankinu Gazety Wyborczej i 8 na 12 miejsce w rankingu Zjeść Poznań). "Zdecydowaliśmy się" to może nie jest najlepsze określenie, bo w podjęciu decyzji "pomógł" nam nielogiczny (lub zgodny z obcą mi poznańską logiką) brak bardziej wyeksponowanych cukierni w sercu Starego Miasta (zauważyłam tylko jedną, w której w kolejce czekało kilkadziesiąt osób) i przy ul. św. Marcin oraz tłum, który zgromadził się w okolicach tej ulicy ok. godz. 13:00, uniemożliwiając nam przemieszczanie się.

    Słodki Kącik zauważyłam przypadkiem, przepychając się wśród osób podążających na pochód. Mieści się w jednej z bram przy ul. św. Marcin - w tej samej bramie znajduje się cukiernia (w głębi podwórza) oraz malutki sklep, w którym można kupić pochodzące z niej wypieki. Stanęliśmy w kolejce trochę z braku innej opcji (była godz. 13, a ja nie jadłam jeszcze śniadania, zostawiając sobie miejsce na rogale ;) i braku możliwości przemieszczenia się w inne miejsce (tłum). W kolejce mogliśmy przekonać się, że poznaniacy rzeczywiście są oszczędni (dowiedziawszy się, jaka jest cena rogali w Słodkim Kąciku, kilka osób zrezygnowało z zakupu rogali w tym miejscu, co - ku uciesze rozrzutnej Stalowowolanki i rozrzutnego Warszawiaka ;) - zaowocowało znacznym skróceniem kolejki). Stojąc w kolejce, zastanawialiśmy się nad ilością rogali, które powinniśmy nabyć, stwierdzając, że te, której do tej pory widzieliśmy, chyba nie mają tak pokaźnych rozmiarów, jakie powinny mieć. Słysząc nasze rozważania, stojąca przed nami w tej kolejce poznanianka (najwyraźniej rozrzutna, skoro nie zrezygnowała pod wpływem ceny ;), powiedziała nam, że tradycyjnie rogal świętomarciński powinien ważyć ok 250g. Ale że taki rogal jest za duży dla przeciętnego konsumenta (nie dla mnie! :), cukiernicy sprzedają te wypieki w nieco odchudzonej formie. "Rogale są robione pod klienta", jak nam powiedziała owa poznanianka. Po skonsumowaniu 2 sztuk byłam bliska przyrzeczenia, że już nigdy więcej nie zjem rogala świętomarcińskiego - nie przeszkodziło mi to jednak skonsumować kolejnych rogali w kolejnych dniach pobytu w Poznaniu ;)

    Po dokładnym "przerobieniu" tematu "rogale (święto)marcińskie" doszłam do wniosku, że to chyba nie jest łatwy wypiek. Utwierdziłam się w tym przekonaniu po przeczytaniu kilku przepisów na ten wypiek (m.in. przepisu z bloga Moje Wypieki). Poza tym biały mak, stanowiący podstawę nadzienia tych wypieków, jest trudno dostępny. Z drugiej strony korci mnie, żeby jednak upiec takie rogale, co oznacza, że w najbliższym czasie na blogu może pojawić się wpis z wrażeniami z własnoręcznego przygotowania rogali ;)

    Tymczasem publikuję zdjęcie rogali świętomarcińskich autorstwa cukierników z cukierni Słodki Kącik w Poznaniu:


    A oto i wspomniany certyfikat, o który ubiegają się cukiernie chcące wypiekać tradycyjne rogale świętomarcińskie:


    Polecam wyprawdę do Poznania na 11 listopada za rok :)

    środa, 9 listopada 2011

    Cukiniowe placuszki

    Nie wiem, skąd pochodziła cukinia, która posłużyła mi do przygotowania cukiniowych placuszków, bo w naszym pięknym kraju sezon na to warzywo już dawno minął. Może z jakiejś holenderskiej szklarni (chociaż miała smak, więc chyba nie ;) albo z hiszpańskiej plantacji (w Hipszanii jeszcze w połowie października były upały), byle nie z Chin... Czy Polska importuje z Chin warzywa?

    Rozważania na temat rodowodu cukinii nie idą w dobrym kierunku, skupię się więc może na pozostałych składnikach cukiniowych placuszków ;) Przepis zaczerpnęłam z bloga Kwestia Smaku. Z tą różnicą, że mąkę pszenną zastąpiłam mąką żytnią razową typ 2000 (sama w to nie wierzę ;), a placuszki smażyłam na niewielkiej ilości tłuszczu, serwując je nie z sosem pomidorowym, ale z kremowym serkiem Philadelphia, natką pietruszki, świeżo zmielonym pieprzem i pokruszonymi suszonymi papryczkami, które rodzice przywieźli mi z urlopu spędzonego m.in. na Węgrzech.

    A pomysł wziął się stąd, że w lodówce była cukinia i 3/4 opakowania serka - w ten sposób powstają najlepsze przepisy :) Na dania "nawinie" czyli z tego, co się akurat nawinie, jak mawiał mój brat cioteczny, mistrz wymyślania potraw motywowanego zawartością lodówki ;)

    Cukiniowe placuszki

    Składniki (na 14 placuszków = porcja dla 2-3 osób):
    • 1 średniej wielkości cukinia
    • 1 mały ząbek czosnku
    • 30g mąki żytniej razowej typ 2000 (myślę, że tak na dobrą sprawę można użyć dowolnej mąki - licząc się oczywiście z tym, że użycie każdej innej niż biała pszenna sprawi, że placuszki będą smakowały gorzej ;)
    • 1 jajko
    • 2 łyżki mleka
    • świeża natka do posypania
    • 1 suszona lub świeża papryczka (ostra) do posypania
    • 1 op. (3/4 też ujdzie) serka kremowego Philadelphia lub Twój Smak Piątnicy lub innego ulubionego (zamiast serka można też użyć gęstej śmietany)
    • sól, pieprz
    Przygotowanie:
    1. cukinię dobrze umyć i zetrzeć na tarce na grubych oczkach
    2. czosnek obrać, przepuścić przez praskę lub zetrzeć na tarce na drobnych oczkach
    3. w osobnej misce wymieszać mąkę z dużą szczyptą soli
    4. do mąki z solą dodać roztrzepane jajko, wymieszać
    5. do masy stopniowo dodawać mleko (powstanie raczej gęsta i lepka masa)
    6. do masy dodać cukinię i czosnek, dobrze wymieszać - tak, aby masa okleiła i posklejała kawałki cukinii
    7. na patelni rozgrzać oliwę (w oryginale każdą porcję placuszków smaży się na 1 łyżce oliwy, ale ja smażyłam na chluście czyli na oko 1/2 łyżki)
    8. nakładać ciasto na patelnię, formując niewielkie placuszki (nie więcej niż 1 łyżka ciasta na placuszek)
    9. smażyć na złoty kolor z obu stron (uwaga przy przekręcaniu placuszków na drugą stronę - są bardzo delikatne, mogą się rozpaść w przypadku zbyt brutalnego traktowania)
    10. gotowe placuszki wyłożyć na talerz, udekorować każdy łyżeczką serką lub śmietany
    11. posypać całość drobno posiekaną natką i papryczką (w przypadku suszonej - rozgnieść papryczkę na drobne kawałki), doprawić świeżo zmielonym pieprzem
    Smacznego :)



    wtorek, 8 listopada 2011

    Fasolka po bretońsku, czyli pogromczyni szczękających zębów i dygocących kończyn

    Mieszkańcy Bretanii raczej nie słyszeli o fasolce po bretońsku (podobnie jak Grecy mogą nie kojarzyć ryby po grecku, a Rosjanie - pierogów ruskich, których korzenie wywodzą się z terenów znajdujących się dziś na terytorium Ukrainy, a nie z Rosji), ale to nie ma znaczenia, bo jesteśmy w Polsce i będziemy sobie gotowali, co nam się podoba i nazywali nasze potrawy wedle naszego uznania :) No i kto nam zabroni?

    Fasolka po bretońsku to jedno z dań, które kojarzą mi się z dzieciństwem, wywołując dobre wspomnienia posiłków jadanych we wspólnym, rodzinnym gronie i ciepła domu moich dziadków. W mojej rodzinie specjalistką od fasolki jest babcia ze strony taty i to właśnie u niej jadałam fasolkę, która tak bardzo zapadła mi w pamięć :) Swoją fasolkę wzoruję na przepisie babci (wzór niedościgniony) i właśnie babci dedykuję ten wpis i przepis.

    Fasolka po bretońsku to nie jest fast food. Szybko to ją się co najwyżej konsumuje, ale to przy dokładce, jak już gar świeżo ugotowanej fasolki nieco przestygnie ;) Nie da się jej zrobić szybko, bo fasolę typu jaś trzeba wcześniej namoczyć (jeżeli gotujemy danie do południa to dzień wcześniej wieczorem, a jeżeli wieczorem to tego samego dnia rano trzeba zalać fasolkę dużą ilością wody i odstawić do spęcznienia) i dość długo gotować (moja dzisiejsza fasolka gotowała się przez ok. 1 godzinę). Pocieszeniem jest to, że danie jest proste w przygotowaniu. Gdyby było i czasochłonne i skomplikowane pewnie porywałabym się na jego przygotowanie niemal tak często, jak boeuf bourgignon (2-3 razy w roku). A że jest tylko czasochłonne, gości na moim stole dość często, szczególnie w okresie jesienno-zimowym, kiedy to oprócz walorów smakowo-sentymentalnych dużego znaczenia nabierają również jej właściwości rozgrzewając. Pogromczyni szczękających zębów i dygocących kończyn :)

    Fasolka po bretońsku z dedykacją dla babci
    [uważni obserwatorzy zapewne zauważą efekt specjalny w lewej części zdjęcia, uzyskany wskutek zaparowania obiektywu ;)]

    Składniki (dla 4 osób, z dokładką)
    • 1/2 kg fasoli jaś (o tej porze roku to chyba raczej suszonej niż świeżej)
    • 1/2 laski ulubionej kiełbasy (u mnie jakaś taka z beczki; można dodać więcej, jeśli ktoś lubi fasolkę z dużą ilością kiełbasy)
    • 1 zwykła cebula średniej wielkości
    • 1 łyżka oleju słonecznikowego
    • 2 łyżeczki przecieru pomidorowego
    • 1 ząbek czosnku
    • majeranek, sól, pieprz, 2 ziarnka ziela angielskiego, 1 liść laurowy
    Przygotowanie
    1. fasolę włożyć do garnka, zalać wodą (objętość powinna być dwa razy większa niż objętość fasoli) i odstawić do namoczenia (albo na noc albo na cały dzień, gdy planujemy gotować to danie wieczorem, po powrocie z pracy)
    2. po namoczeniu odcedzić fasolę i na chwilę odstawić
    3. cebulę obrać i drobno posiekać
    4. kiełbasę obrać ze skórki (lub nie, jeśli ktoś woli ze skórką) i pokroić w plasterki (ja lubię cienkie, więc pokroiłam cienkie, ale nie ma przeciwwskazań co do grubych plastrów, jeśli ktoś woli grube)
    5. garnek, w którym namaczaliśmy fasolę opłukać, wysuszyć, postawić na kuchence
    6. do garnka wlać 1 łyżkę oleju i podsmażyć na niej cebulę i kiełbasę (do zrumienienia)
    7. po usmażeniu przełożyć kiełbasę i cebulę do innego naczynia, a do naczynia, w którym odbywało się smażenie wlać wodę (ok. 1l, jeśli będzie za mało po dodaniu fasoli - można dolać; łatwiej dolać niż odlewać)
    8. do garnka z wodą wrzucić ziele angielskie, liść laurowy, pokrojony na duże kawałki ząbek czosnku (wcześniej obrany) oraz fasolę
    9. dodać soli do smaku (1 łyżkę na początek) i gotować fasolę w przyprawionej wodzie przez ok. 30 min
    10. po upływie 30 min dodać przecier pomidorowy i dokładnie wymieszać go z resztą składników
    11. dodać cebulę i kiełbasę, doprawić majerankiem (co najmniej 1 dużą szczyptą) i gotować jeszcze ok 20-30 min (do momentu, aż fasola będzie miękka)
    12. przed podaniem doprawić pieprzem i solą (jeśli płyn jest za mało słony)
    Smacznego i uważajcie, żeby nie poparzyć sobie języków w trakcie łapczywej konsumpcji (ostrzegam, bo sama właśnie sobie sparzyłam...).

    niedziela, 6 listopada 2011

    Mój pierwszy chlebek fougasse

    Fougasse to rodzaj francuskiego pieczywa, podobny do włoskiego chlebka foccacia. Występuje w odmianie bez nadzienia, przyjmując kształt liścia z nacięciami (wygląda wówczas mniej więcej tak) lub z nadzieniem (wówczas wygląda np. tak). Ot, taka buła z ziołami lub innymi dodatkami ;)

    O istnieniu fougasse dowiedziałam się przy jednej z wizyt w warszawskiej kawiarnio-piekarni Vincent, serwującej francuskie wypieki i francuską kawę we francuskim stylu :) W Vincencie fougasse podaje się w wersji z nadzieniem z pasty pomidorowej, oliwek, boczku i sera żółtego (tak obstawiam, bo nigdy nie spytałam o to, z czym jest to coś, co jadłam), a porcja jest naprawdę duża (co nie oznacza, że podzieliłam się z kimś moim fougasse ;). Wspaniale smakuje i na ciepło, i na zimno. Próbowałam fougasse również we Francji, co jeszcze bardziej zmotywowało mnie do wzięcia tego przysmaku na warsztat. Woziłam się z tą myślą przez kilka tygodni, aż w końcu obiecałam Wybrankowi, że zrobię nam fougasse na kolację. Skoro obiecałam to nie mogłam przecież zawieść oczekiwań. W ten oto sposób w piątkowy wieczór zakasałam rękawy i zabrałam się za przygotowanie tego przysmaku.

    Znalazłam w internecie fajny przepis, ale oczywiście musiałam go nieco zmodyfikować ;) Mój pierwszy chlebek fougasse wyglądał nieco inaczej niż ten zaprezentowany na zdjęciu dołączonym do przepisu, z którego korzystałam. A to dlatego, że moja wersja jest wersją dla leniwych entuzjastów jedzenia o ograniczonych zasobach sprzętu kuchennego ;) Dla leniwych, bo skróciłam czas oczekiwania na wyrośnięcie ciasta. Dla słabo wyposażonych, bo nie posiadam piekarnika z funkcją pary, a kąpieli wodnej jakoś mi się nie chciało przygotować dla fougasse. No i nie miałam mąki chlebowej, użyłam więc tylko zwykłej mąki pszennej, a świeże drożdże zastąpiłam suszonymi (bardzo rzadko kupuję świeże drożdże, a to dlatego, że zwykle wykorzystuję tylko kawałek z kostki, a reszta, cóż, odchodzi w zapomnienie, gdzieś w ponurym kącie lodówki).Mimo to chlebek wyglądał i smakował bardzo dobrze. Oceńcie sami.

    Mój pierwszy chlebek fougasse
    [z nadzieniem z pasty pomidorowej, oliwek i boczku]
     

    Składniki (na 2 duże chlebki = porcja dla 4 osób, po 1/2 chlebka na osobę)

    CIASTO
    • 600g mąki pszennej
    • 2 łyżeczki soli
    • 1 opakowanie suszonych drożdży (7g)
    • 1 łyżka miękkiego masła
    • 3 łyżki mleka + "chlust" do posmarowania chlebków
    • 3 łyżeczki białego cukru
    • 1 szklanka ciepłej wody
    • 1 jajko

    NADZIENIE
    • 1 szklanka pasty pomidorowej (tzw. puree pomidorowe, bez dodatku przypraw, dostępne w szklanych butelkach o pojemności ok 700g, ew. w kartonikach)
    • 1 mała cebula (może być szalotka albo taka najzwyklejsza)
    • 1 ząbek czosnku
    • 1 łyżka oliwy z oliwek
    • garść zielonych oliwek
    • garść czarnych oliwek
    • 6 dużych plastrów boczku wędzonego (np. takiego w plastrach, sprzedawanego w zgrzewkach po 150g; po pokrojeniu w kostkę wychodzi duża garść)
    • zioła prowansalskie, sól, pieprz

    Przygotowanie:
    [wzorowałam się na przepisie na fougasse z bloga Cioccolato Gatto]
    1. drożdże rozpuścić w ciepłej wodzie, do której dodajemy mleko, cukier i łyżkę mąki
    2. pojemnik, w którym rozpuściliśmy drożdże, przykrywamy ściereczką i odstawiamy na 10-15 min do wstępnego wyrośnięcia (czekamy, aż drożdże "ruszą", czyli zaczną produkować coś w stylu piany)
    3. przesiewamy mąkę i sól do miski, dodajemy łyżkę miękkiego masła i rozcieramy je z mąką i solą tak, jak w przypadku wyrabiania ciasta kruchego czy na kruszonkę
    4. do mąki i soli z roztartym masłem dodajemy mieszaninę z drożdżami (po tym, jak wstępnie wyrosną) i wyrabiamy ciasto (nie powinno być zbyt lepkie, raczej sprężyste), zagniatając na stolnicy lub blacie przez ok. 10 min
    5. po zagnieceniu ciasta, wkładamy je do miski (może być ta sama, w której wyrabialiśmy ciasto), przykrywamy ściereczką i odstawiamy do wyrośnięcia w ciepłe miejsce (czekamy do podwojenia objętości ciasta; ja zwykle stawiam misę blisko ciepłego kaloryfera ;)
    6. w międzyczasie włączamy piekarnik i nagrzewamy go do 220 stopni Celsjusza
    7. obieramy i kroimy czosnek oraz cebulę, drobno siekamy i podsmażamy przez chwilę na łyżce oliwy
    8. do podsmażonej cebuli i czosnku wlewamy pastę pomidorową, mieszamy i podduszamy razem przez ok 10 min, bez przykrycia, żeby odparować ew. płyn z pasty
    9. mieszaninę cebulowo-czonskowo-pomidorową doprawiamy solą, pieprzem i ziołami prowansalskimi do smaku
    10. kroimy oliwki w plasterki oraz boczek w kostkę
    11. gdy ciasto podwoi objętość, uderzamy w nie pięścią (energicznie :)
    12. wyjmujemy ciasto z miski i chwilę zagniatamy
    13. ciasto dzielimy na 2 części, z każdej formujemy prostokąt (lub owal) i lekko rozwałkowujemy
    14. na jednej połowie uzyskanego prostokąta rozsmarowujemy pastę pomidorową oraz rozkładamy pokrojone oliwki i boczek, zostawiając ok 1 cm marginesu, żeby umożliwić sklejenie obu połówek prostokąta po ich złożeniu
    15. drugą połowę prostokąta nacinamy (poprzeczne kreski), najlepiej żyletką albo bardzo ostrym nożem (ja niestety nie miałam żyletki, a nóż jednak średnio się sprawdził)
    16. składamy obie połówki prostokąta (tak, jak zamykamy książkę), sklejamy brzegi
    17. te same czynności powtarzamy w przypadku drugiego prostokąta
    18. chlebki przekładamy na blachę wyłożoną papierem pergaminowym (blacha powinna być dość duża, może być taka "fabryczna" duża blacha, która jest elementem wyposażenia każdego piekarnika)
    19. rozkłócamy jajko z chlustem mleka i smarujemy chlebki uzyskaną w ten sposób mieszaniną
    20. posmarowane chlebki posypujemy ziołami prowansalskimi
    21. blachę z chlebkami wstawiamy do piekarnika i pieczemy przez ok. 20 min
    22. wyjmujemy z piecza i kroimy chlebek na pół lub w kromki
    Serwujemy na ciepło (nie wiem niestety, jak smakuje na zimno, bo chlebek nie doczekał wystygnięcia ;)



    sobota, 5 listopada 2011

    Pochwała wspólnego pichcenia (tartinki i crumble)

    O wspólnym pichceniu z rodziną już było (i myślę, że jeszcze nie raz będzie :), tym razem o wspólnym pichceniu z przyjaciółkami. Mamy z Elizą i Justyną, z którymi chodziłam do jednej klasy w liceum i z którymi cały czas blisko się przyjaźnię, taki zwyczaj, że co jakiś czas spotykamy się u którejś z nas w domu lub w jakimś miejscu publicznym i omawiamy bardzo ważne sprawy (plotkujemy ;). Tym razem spotkałyśmy się w dopiero co nabytym i odpicowanym mieszkaniu Justyny. Spotkanie to różniło się jednak od pozostałych ;) O ile plotkowaniu zawsze towarzyszyły jakieś przekąski, o tyle tym razem były to pełnoprawne dania, a dokładnie danie i deser, poprzedzone szybką konsumpcją muffinów z fetą, szpinakiem i suszonymi pomidorami, które dla mnie i Justyny przyniosła Eliza. Bardzo dobre to było, mimo, że jedzone w pośpiechu (nagły napad popracowego głodu) i na stojąco ;)

    Menu na ten wieczór zostało wcześniej zaplanowane i omówione, a obowiązki podzielone - dzięki temu, gdy z Elizą pojawiłyśmy się w mieszkaniu Justyny wszystkie składniki były gotowe, a my nie musiałyśmy już pochylać się nad lodówką w zadumie nad tym, co by tu ugotować ;) Zamiast dumać, przystąpiłyśmy do pracy czyli do przygotowania tartinek (małych tart) z brokułami i pieczarkami oraz owocowego crumble. [Zdjęcia wykonałam aparatem, w który wyposażony jest mój telefon komórkowy, także z góry przepraszam za słabszą niż zazwyczaj jakość obrazków.]

    Tartinki z brokułami i pieczarkami

    Przygotowywując tartinki, korzystałyśmy z przepisu na ciasto do tarty, który podałam we wpisie o tarcie z kurkami. Proporcje składników ciasta pozostają bez zmian, zmienia się tylko rozmiar foremki. Z takiej ilości składników, jak w tym przepisie, wychodzi 12 tartinek z foremek o średnicy ok 11-12 cm.

    Gdy już mamy gotowe ciasto, smarujemy każdą foremkę odrobiną masła i obsypujemy mąką, żeby ciasto nie przywarło zbytnio do foremek. Wstawiamy wyklejone ciastem foremki do lodówki na 15 min (foremek miałyśmy 6, więc na pierwszy rzut poszła połowa ciasta, a druga połowa spokojnie leżała w misce, czekając na swoją kolej). Po upływie tych 15 minut, ponakłuwałyśmy dno każdej foremki z ciastem widelcem i wstawiłyśmy je na 10 min do piekarnika nagrzanego do 200 stopni Celsjusza. A to dlatego, żeby ciasto się upiekło zanim zostanie wypełnione farszem.

    Składniki na farsz:
    • 1 świeży brokuł (niezbyt duży, ten, który miałyśmy, miał rozmiary 1/2 przeciętnego brokuła)
    • 300g pieczarek
    • 1 zwykła cebula (średniej wilekości)
    • 1/2 dużego pęczka lub 1 cały mały pęczek świeżej natki
    • 150g sera żółtego
    • 2 jajka
    • 1 małe opakowanie śmietany 18% (200g)
    • gałka muszkatołowa, sól i pieprz
    Przygotowanie:
    1. brokuł umyć i podzielić na małe różyczki (łodygę można wyrzucić, nie będzie potrzebna), rozmiaru mniej więcej połowy kciuka (no chyba, że ktoś ma kciuki-giganty, to wtedy mniejsze ;)
    2. pieczarki umyć, obrać (lub nie, jeśli ktoś nie ma obierania w zwyczaju), posiekać na plasterki i podsmażyć (żeby odparować wodę)
    3. cebulę obrać i drobno posiekać, podmsażyć
    4. natkę umyć i drobno posiekać
    5. wymieszać brokuły, usmażone pieczarki i cebulę oraz natkę
    6. ser żółty zetrzeć na tarce
    7. jajka wbić do miski, dodać śmietanę, przyprawy (po dużej szczypcie każdej) i połowę sera żółtego, dobrze wymieszać
    8. do każdej foremki z podpieczonym ciastem nałożyć farsz warzywny (po 2 kopiaste łyżki)
    9. farsz polać mieszaniną śmietanowo-serowo-jajeczną (po 2 płaskie łyżki)
    10. na wierzchu posypać odrobiną sera żółtego
    11. wstawić do piekarnika na 15-20 min (do zrumienienia wierzchu tarty), piec w 200 stopniach
    12. po upiececzniu wyjąć tartinki z foremek i można serwować
    13. opróżnione foremki wylepić pozostałym ciastem i powtórzyć wszystkie czynności
    Tartinki wyszły super, bardzo dobrze komponowały się ze schłodzonym białym wytrawnym winem :) Na pewno nie wyszłyby takie dobre, gdyby nie wrodzony talent Justyny do robienia ciasta francuskiego. Wręcz genialnie je wyrobiła, mimo, że to była to jedna z pierwszych jej przygód z tym rodzajem ciasta ;) Niemniej duży wkład miała Eliza, która fenomenalnie obrała i pokroiła pieczarki oraz starła ser. Moje Drogie, szacun :) 12 tartinek to porcja dla 6 osób. Nie, nie zjadłyśmy wszystkich we 3... Każda z nas dostała po 2 szt na wynos.

    Crumble według Elizy

    Po przeprowadzeniu szeroko zakrojonych poszukiwań, Elizie w końcu udało się kupić kokilki (czyli takie małe ceramiczne foremki, jak ta na powyższym zdjęciu, które mogą służyć do przygotowania nie tylko małych porcji crumble, ale także np. creme brulee czy musu czekoladowego czy śniadaniowych zapiekanych jajek). Bez tego crumble pewnie też by wyszło, ale nie miałoby już tego uroku, co podane w ten sposób ;)

    Crumble to po prostu owoce zapieczone pod kruszonką = prosty i pyszny deser, który można zrobić chyba z każdego rodzaju owoców (no, może poza babanami, są chyba trochę za suche). Eliza zaserwowała nam crumble w wydaniu z mieszanką różnych owóców, które kupiła w postaci mrożonki. Do tego słodkie ciasto kruszonkowe, które sprawia, że kwaskowate czasami owoce nabierają słodyczy. Wierzch można udekorować gałką lodów waniliowych lub waniliowym serkiem homogenizowanym. Eliza zaserwowała nam z lodami:


    Składniki (na 3 porcje)
    • wybrane owoce (po 2-3 łyżki na kokilkę)
    • 50 g mąki
    • 25 g masła + dodatkowo do wysmarowania kokilek
    • 2 łyżki cukru pudru
    • 1 łyżeczka wody
    • 3 szczypty brązowego cukru
    Przygotowanie:
    1. mąkę wymieszać z masłem, cukrem pudrem i wodą, rozcierając masło palcami z innymi składnikami
    2. ulepić kulę i owinąć ją folią spożywczą
    3. wstawić do zamrażalnika na 20 min
    4. kokilki wysmarować masłem
    5. do wysmarowanych masłem kokilek włożyć owoce (jeżeli korzystamy z mrożonych, dobrze jest je wcześniej rozmrozić)
    6. ciasto wyjąć z lodówki i zetrzeć na tarce
    7. owoce posypać ciastem, a ciasto posypać brązowym cukrem (po szczypcie na kokilkę)
    8. wstawić kokilki do piekarnika nagrzanego do 200 stopni Celsjusza (można zaraz po wyjęciu tartinek, bo to ta sama temperatura ;) i piec przez ok. 20 min
    Crumble wyszło super, polecam :) Można je równie dobrze zrobić w normalnym naczyniu żaroodpornym w większych ilościach (np. dla całej rodziny). Smacznego :)

    środa, 2 listopada 2011

    Sałatka z pieczonych buraków i sera feta

    Burak to moim zdaniem bardzo niedoceniane warzywo. W naszym pięknym kraju występuje chyba głównie w postaci zasmażanych buraczków, serwowanych z różnego rodzaju daniami mięsnymi (jak dla mnie zasmażane buraczki najlepiej smakują z kotletami mielonymi :). Jest jeszcze barszcz czerwony, ale kto tak naprawdę gotuje barszcz z buraków? Myślę, że królują przesolone i przebenzoesanowione barszczyki z torebki, najlepiej instant, żeby nie trzeba było gotować... No i ćwikiełkę też się jada, u mnie w rodzinie specjalistą od produkcji ćwikły jest dziadek ze strony mamy, który zawsze hojnie obdarowywuje nas słoikami z tąże.

    Tymczasem z buraczków można zrobić inne fajne dania. Wybranek dotąd ciepło wspomina carpaccio z tuńczyka z burakami, które zamówił w restauracji Ancora w trakcie zeszłorocznego wypadu weekendowego do tego miasta. Mi z kolei bardzo smakowało sałatka na ciepło z pieczonych buraków, ziemniaków i dyni, która mniej więcej rok temu pojawiła się w menu nieistniejącej już restauracji Esencja Smaku, która mieściła się przy ul. Odolańskiej na warszawskim Starym Mokotowie. Esencja Smaku została niestety przeniesiona w inne miejsce (przy Teatrze Rozmaitości) i przemianowana na DeliEs. Wieść niesie, że poziom kuchni znacznie spadł, więc jakoś specjalnie mnie tam nie ciągnie. Ale do rzeczy :)

    Fajne dania z buraków powstają nie tylko w restauracjach, ale także w polskich domach :) Powstają i u mnie :) Zainspirowana przepisami na sałatki z pieczonymi burakami, które można znaleźć na blogu Kwestia Smaku, opracowałam własną kompozycję: sałatkę składającą się z pieczonych buraków, sera feta, miksu sałat, orzechów włoskich i natki, a wszystko to w towarzystwie miodowo-balsamicznego dressingu. Nieskromnie stwierdzam, że wyszła z tego bardzo udana kompozycja, którą niniejszym prezentuję i polecam :)

    Sałatka z pieczonych buraków i sera feta
    [buraki się trochę schowały, ale będą dobrze widoczne na kolejnym zdjęciu]

    Składniki (dla 4-5 osób)
    • 2 średniej wielkości buraki
    • 1 kostka sera feta (najlepiej z importu)
    • 1 opakowanie mieszaki różnych sałat
    • garść orzechów włoskich
    • garść posiekanej natki pietruszki
    • 3 łyżeczki octu balsamicznego
    • 6 łyżeczek oliwy z oliwek z pierwszego tłoczenia
    • 1 łyżeczka płynnego miodu
    Przygotowanie:
    1. buraki umyć w ciepłej wodzie i bez obierania ze skórki owinąć w folię aluminiową (każdy osobno)
    2. ułożyć na blasze/kratce do pieczenia piec w piekarniku przez 60 min w temperaturze ok. 190-200 stopni (sposób zaczerpnięty z bloga Kwestia Smaku), na środkowej półce
    3. po upieczeniu wystudzić buraki w folii
    4. po wystudzeniu buraków obrać je ze skórki za pomocą obieraczki do ziemniaków lub noża
    5. obrane buraki pokroić w kostkę
    6. wymieszać ocet balsamiczny, oliwę i miód
    7. uzyskanym w ten sposób dressingiem polać sałatę i dobrze wymieszać (najlepiej dłońmi)
    8. na doprawionej dressingiem sałacie ułożyć buraki i pokrojony w kostkę ser feta
    9. pokruszyć orzechy, posypać nimi sałatkę
    10. na koniec posypać całość posiekaną natką
    11. nałożyć sobie porcję na talerz, wymieszać wszystkie składniki i jeść :) 


    Najbardziej pracochłonnym etapem przygotowania tej sałatki jest pieczenie buraków. Ja kupiłam i upiekłam cały kilogram (ok. 5 sztuk), z czego 2 buraki wykorzystałam do sałatki, a resztę do... zasmażanych buraczków, a jak ;) Zrobiłam je jednak w wersji light (bez masła). Upieczone i obrane ze skórki buraczki starłam na tarce (na tzw. "grubych" oczkach), wymieszałam je z jedną drobno pokrojoną szalotką (może też być zwykła cebula, byle niewielka) i podsmażyłam chwilę (3-5 min) na 1-2 łyżkach oliwy z oliwek, doprawiając solą i pieprzem do smaku. Gdy buraczki i cebula się podgrzały, a ich smaki się "przegryzły", posypałam całość posiekaną natką pietruszki (kilka gałązek) i podałam jako dodatek do głównego dania. Polecam :)

    Po głowie chodzi mi jeszcze upieczenie muffinów z burakami. Połączenie to może się wydawać dość zaskakujące, ale widziałam kiedyś w telewizji program, w którym przygotowano ciasto czekoladowe z burakami, które nadały wypiekowi fajnej wilgotności, a jednocześnie sprawiły, że ciasto było mniej kaloryczne. Ciekawa jestem tylko, jak to smakowało...no ale nie przekonam się, póki nie spróbuję ;)

    wtorek, 1 listopada 2011

    Drożdzowe bułeczki z nadzieniem

    Drożdżowe ciasto to moje ulubione, w zasadzie niezależnie od formy, jaką przyjmuje. Nie spocznę, póki wiem, że w domu jest jakaś niezjedzona drożdżówka (szczególnie drożdżowy rogalik z marmoladą pieczony w kuchennym piecu kaflowym przez siostrę mojej babci), przerwę dietę dla kawałka drożdżowego placka z owocami, nie odmówię pizzy na drożdżowym cieście. W swojej drożdżowej przypadłości nie jestem jednak osamotniona - u nas to rodzinne ;)

    Mimo, że tak bardzo lubię drożdżowe wypieki, sama przez długi czas ich nie robiłam. A to dlatego, że zewsząd słyszałam głosy, że ciasto drożdżowe jest trudne do zrobienia i kapryśne: ciężko się wyrabia, słabo wyrasta, trzeba pozamykać wszystkie drzwi i okna, żeby ciasta z zaczynem nie dosięgnął żaden przeciąg, trudno jest uzyskać naprawdę puszyste wypieki, itd. Najciekawszą historię-straszaka słyszałam od taty: opowiadał nam o zwyczaju pieczenia baby wielkanocnej w jego rodzinie. Nie było łatwo, babę robiło się przez kilka dni, a wszyscy drżeli o jej los, chodząc wokół niej na palcach... a wszystko to przez przesąd, że jak baba wielkanocna nie wyjdzie to rodzinę w kolejnym roku będą czekały nieszczęścia. Aż strach w ogóle zaczynać piec taką złowieszczą babę ;)

    Mimo całego tego straszenia, raz po raz podejmowałam wyzwanie, robiąc różne drożdżowe wypieki. Dzięki temu, że się odważyłam, znalazłam bardzo dobry przepis na foccacię/spód do pizzy, którym chętnie podzielę się na blogu przy najbliższej okazji. Próbowałam też piec drożdżowe bułeczki, dwa razy. Za pierwszym razem uzyskany efekt przypominał nieco pierwszy mus czekoladowy Wybranka - bułeczki wyszły twarde jak kamień. Trochę się wtedy zniechęciłam do pieczenia drożdżowych bułeczek - kolejną próbę podjęłam dopiero wczoraj (pierwsze bułeczki upiekłam będąc licealistką, czyli dawno temu ;). Efekty tej próby były lepsze niż pierwszej, niemniej jednak przepis potrzebuje jeszcze kilka modyfikacji, które - mam nadzieję - sprawią, że efekty będą zadowalające...lub nawet powalające ;)

    Piekąc wczoraj bułeczki drożdżowe z nadzieniem, korzystałam z przepisu pochodzącego z mojego ulubionego wypiekowego bloga - Moje Wypieki. Przepis jest prosty, ale wymaga trochę cierpliwości, i przy wyrastaniu ciasta i przy lepieniu bułeczek. Ale może potrzeba tej cierpliwości wynika z mojego braku doświadczenia w tej akurat materii ;)

    Drożdżowe bułeczki z nadzieniem 


    Składniki (na 12 sztuk wielkości wyrośniętej kajzerki):
    • 550g mąki pszennej
    • 1 szklanka ciepłego (ale nie gorącego) mleka
    • 14g suszonych drożdży (w oryginalnym przepisie jest 15g, ale saszetki z suszonymi drożdżami dostępne w Polsce są zwykle 7-gramowe, więc wzięłam ciut mniej)
    • 3 łyżki roztopionego (i ostudzonego) masła
    • 1 jajko + 2 żółtka
    • 3 łyżki cukru
    • wybrana marmolada/dżem (ja miałam konfitury wiśniowe z kawałkami owoców)
    • 1 dodatkowe jajko roztrzepane z chlustem mleka do posmarowania bułeczek przed pieczeniem
    Po konsumpcji bułeczek stwierdziłam, że warto byłoby też dodać:
    • esencję waniliową (na oko ok. 2 łyżeczek)
    • więcej cukru (dodałabym 2 razy tyle, ile jest w pierwotnym przepisie)
    Dzięki temu bułeczki będą miały piękny waniliowy aromat oraz będą słodsze (te moje były bardzo mało słodkie). Zamiast kruszonką, która występuje w oryginalnym przepisie, bułeczki można posypać makiem (wersja dla leniwych ;).

    Przygotowanie:
    1. drożdże wymieszać z 3 łyżkami mąki, wymieszać z ciepłym mlekiem i cukrem, przykryć ściereczką i odstawić na 15 min do wstępnego wyrośnięcia (drożdże muszą "ruszyć", jak pisze autorka bloga, z którego zaczerpnęłam przepis; "ruszenie" oznacza, że na powierzchni mieszaniny zaczynają pojawiać się bąbelki)
    2. dodać pozostałe składniki, dobrze wymieszać i wyrobić ciasto przez kilka minut (najlepiej na stolnicy lub blacie, jeśli mamy taką możliwość)
    3. po wyrobieniu ciasto powinno być jędrne i gładkie, nie powinno specjalnie się kleić
    4. wyrobione ciasto odstawiamy na 1/2 godziny do wyrośnięcia, w ciepłe miejsce, pod przykryciem - czekamy aż podwoi swoją objętość (jeśli zajmie mu to więcej czasu, czekamy dłużej)
    5. po wyrośnięciu ciasta uderzamy w nie pięścią, a następnie jeszcze chwilę wyrabiamy
    6. dzielimy ciasto na 12 części, z których formujemy placuszki
    7. na środku każdego placuszka kładziemy łyżeczkę nadzienia, zwijamy boki w sakiewkę (próbowałam kilku technik, ta wyszła najlepiej), formujemy kule i kładziemy na blasze posmarowanej tłuszczem (u mnie było masło) i obsypanej mąką (najlepiej chyba układać bułeczki zlepieniem do dołu, żeby dobrze się zasklepiło)
    8. gdy wszystkie bułeczki są już na blasze, przykrywamy ją ściereczką i odstawiamy na 1/2 godz do wyrośnięcia (na tym etapie bułeczki mogą się pozrastać, ale tak ma być ;)
    9. nagrzać piekarnik do 190 stopni Celsjusza (moim zdaniem mogłoby być trochę mniej, żeby bułeczki nie były spieczone), bez termoobiegu
    10. po wyrośnięciu bułeczek posmarować każdą jajkiem roztrzepanym z chlustem mleka, żeby były pięknie zarumienione i błyszczące
    11. po posmarowaniu każdą bułeczkę można posypać makiem (w oryginale jest kruszonka, ale jakoś nie chciało mi się jej robić, postawiłam więc na mak ;)
    12. gotowe bułeczki wstawić na środkową półkę do piekarnika i piec 25 min (bułeczki trzeba obserwować, gdyby za bardzo się zarumieniły, trzeba obniżyć temperaturę - niestety każdy piekarnik zdaje się być inny i trzeba dostosowywać wytyczne do danego piekarnika)
    A wygląda to tak:

    I jeszcze jedna uwaga: drożdżowe ciasto szybko wysycha. Jeżeli więc nie skonsumujecie wszystkich bułeczek od razu po upieczeniu, trzymajcie je w opakowaniu, które pozwoli uchronić je przed wysychaniem. Jeżeli poleżą 1-2h na paterze, bez przykrycia, wyschną i nie będą już takie fajne.

    Powodzenia w zmaganiach z drożdżami :) To wcale nie takie trudne ;)