poniedziałek, 30 lipca 2012

Czekoladowe muffiny z buraczkami

Słodkie wypieki z wykorzystaniem warzyw to dla mnie nowe (ale nie zupełnie nowe, bo robiłam już muffiny z marchewką czy z dynią) terytorium. Z zamiarem upieczenia muffinów z buraczkami nosiłam się od jakiegoś czasu, odkąd zobaczyłam w telewizji program o przygotowywaniu posiłków o obniżonej kaloryczności, w którym zaprezentowano ciasto czekoladowe z buraczkami. Dodaje się je, aby zmniejszyć ilość tłuszczu i mąki w składnie wypieków, a jednocześnie zachować wilgotność ciasta.

Muffiny czekoladowe zamówiła sobie Justyna, koleżanka Wybranka ze studiów, którą odwiedziliśmy w miniony piątek, żeby osobiście poznać jej kilkumiesięczną córeczkę Polę. Chodziło o muffiny z czekoladowego ciasta i kawałkami czekolady. Postanowiłam, że to dobry moment na wypróbowanie znalezionego już dawno i dodanego do listy "do wypróbowania" przepisu na kakaowe muffiny z buraczkami z bloga Moje Wypieki. Dość ryzykowny pomysł jak na szykowanie deseru nie dla siebie, ale dla kogoś, ale nigdy nie zawiodłam się na przepisach z tego bloga, założyłam więc, że i tym razem nie będzie źle.

Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym trochę tego przepisu nie zmodyfikowała ;) Najpoważniejsze modyfikacje polegały na dodaniu do ciastak startej na tarce o grubych oczkach gorzkiej czekolady (72% kakao,125-gramowa tabliczka, z certyfikatem Fair Trade - do kupienia w delikatesach Marks & Spencer) oraz polaniu muffinów rozpuszczoną w kąpieli wodnej czekoladą (też gorzką). Ciasto wyszło puszyste i wilgotne, smak buraczków było czuć jedynie w momencie, gdy muffiny były jeszcze ciepłe. Po wystudzeniu, polaniu rozpuszczoną czekoladą, zawinięciu w folię spożywczą i kilkugodzinnym schłodzeniu smak buraczków stał się zupełnie niewyczuwalny, a muffiny zdaje się przypadły konsumentom do gustu ;) Kolejne eksperymenty z dodawaniem warzyw do ciast już wkrótce :)

Czekoladowe muffiny z buraczkami
[oryginalny przepis pochodzi z bloga Moje Wypieki, można go znaleźć tutaj]

[muffiny zaraz po wyjęciu z piekarnika, jeszcze przed polaniem roztopioną czekoladą]


Składniki (na 12-14 muffinów o średnicy 5cm):

  • ok. 500g surowych buraków (mniej więcej 2 duże buraki)
  • 260g mąki pszennej
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia (w oryginale jest 1 plus 3/4 łyżeczki sody)
  • 2 łyżeczki kakao (w oryginale jest 35g)
  • 150g cukru
  • 2 jajka
  • 80 ml oleju
  • 80 ml kefiru (może też być maślanka)
  • 2 gorzkie czekolady (ja miałam po 125g, ale 100-gramowe też będą ok)
Przygotowanie:
  1. buraki porządnie umyć, a następnie ugotować do miękkości (ja zawsze gotuję ze skórką, a obieram dopiero po ugotowaniu)
  2. ugotowane buraki kroimy na kawałki, wrzucamy do blendera i blendujemy na pures (powinniśmy uzykać ok 330ml pure)
  3. mąkę mieszay z proszkiem do pieczenia, cukrem i kakao
  4. w osobnym naczyniu jajka mieszamy z olejem i kefirem
  5. do mieszanki suchych składników dodajemy buraczane pure oraz mieszankę mokrych składników
  6. 1 tabliczkę czekolady ścieramy na tarce o dużych oczkach, najlepiej prosto do ciasta, mieszamy
  7. porcje ciasta (po ok 2 łyżki) przekładamy do blachy wyłożonej papilotkami (ciasta powinni być tyle, żeby sięgało do 2/3 wysokości papilotki)
  8. wstawiamy do piekarnika nagrzanego do 180 stopni Celsjusza i pieczemy 25min
  9. po upieczeniu studzimy
  10. drugą tabliczkę czekolady łamiemy na kawałki i wrzucamy do miski, którą stawiamy nad garnkiem z wrzącą wodą (uwaga, dno miski nie powinno stykać się z taflą wody) i ropuszczamy czekoladę
  11. rozpuszczoną czekoladą polewamy lub smarujemy pędzelkiem wystudzone babeczki
  12. po zastygnięciu czekolady możemy zabezpieczyć muffiny folią i wstawić je do lodówki, żeby czekolada się schłodziła
Muffiny z tego przepisu pięknie wyrastają, spokojnie można je serwować bez polewy czekoladowej - same w sobie dobrze się prezentują. Nie są zbyt słodkie, jeżeli wolicie bardziej niż mniej słodkie wypieki, dodajcie więcej cukru (np. 180-200g). Smacznego :)

P.S. Serdeczne pozdrowienia dla Justyny, Polci i Przemka :)

niedziela, 29 lipca 2012

Panna cotta z sosem malinowym

Panna cottę pierwszy raz jadłam kilka lat temu, a przygotował ją dla mnie - stawiający wówczas pierwsze poważniejsze kroki w kuchni - Wybranek, z okazji moich urodzin. To był deser zaserwowany po daniu głównym, które stanowił własnoręcznie przygotowany makaron tagliatelle podany z szynką parmeńską, cebulką i oliwą. Nie omieszkam napomknąć, że obserwująca cały proces przygotowań mama Wybranka miała poważne wątpliwości, czy po tym wszystkim odnajdzie się w swojej własnej kuchni ;)

W owym czasie byliśmy pod dużym wpływem kuchni włoskiej, zgłębiając jej tajniki przy lekturze książki "Kulinaria Italia", wydanej przez wydawnictwo Oleksiejuk. Z tej właśnie książki pochodził przepis na panna cottę i na makaron (który później jeszcze wiele razy sobie gotowaliśmy, z tym, że korzystaliśmy już z gotowego makaronu), które zaserwował mi Wybranek. To skarbnica wiedzy o kuchni różnych regionów Włoch, ale niestety bywa nieprecyzyjna, jeżeli chodzi o ilość składników potrzebnych do przygotowania niektórych dań. Dlatego też zrezygnowałam z żelatyny w płatkach, zastępując ją sypką żelatyną, a do śmietanki zaczęłam dodawać mleko. To deser całoroczny, ale w lecie szczególnie dobrze się sprawdza, bo pasują do niego sosy ze świeżych letnich owoców.

Przygotowanie jest proste, ale deser ten nie należy do szybkich, ponieważ po ugotowaniu (panna cotta = gotowana śmietana) musi przez kilka godzin tężeć w lodówce. Najlepiej więc zrobić go wieczorem przed dniem, w którym planujemy zaserwować panna cottę, żeby ta śmietankowa galaretka dobrze zastygła. Polecam ten deser na lato jako alternatywę dla lodów, koniecznie w towarzystwie sezonowych owoców :)

Panna cotta z sosem malinowym

Składniki (na 6 porcji, każda po ok 150ml):

PANNA COTTA
  • 500ml śmietanki kremówki
  • 250ml mleka (najlepiej tłustego)
  • 5 łyżeczek żelatyny
  • 3 łyżki wody
  • 1 laska wanilii
  • 100g cukru
SOS MALINOWY
  • 500g malin
  • 2 łyżki cukru pudru
Przygotowanie:
  1. laskę wanilii przekrajamy wzdłuż na pół, wyskrobujemy ziarenka ziarenka i połówki laski wrzucamy do garnka, dodajemy śmietankę, mleko i cukier
  2. podgrzewamy na niewielkim ogniu, aż rozpuści się cukier, a cała mieszanina zacznie się gotować
  3. w międzyczasie rozpuszczamy żelatynę w wodzie i odstawiamy na 5 min, żeby wchłonęła płyn (powstanie z tego zwarta, galaretowata bryła, ale się nie przejmujcie)
  4. gdy mleczno-śmietankowa mieszanina się zagotuje, zdejmujemy ją z ognia, dodajemy rozpuszczoną żelatynę i energicznie mieszamy, aby żelatyna rozpuściła się w mieszaninie (najlepiej sprawdza się taka trzepaczka) - ważne jest to, żeby nie zostały żadne grudki żelatyny
  5. masę przelewamy do przygotowanych wcześniej filiżanek/miseczek/pucharków lub specjalnych pojemników do przygotowywania galaretek i puddingów (ostatnio stałam się właścicielką zestawu takich pojemników, całkiem nieźle się sprawdzają - można je obejrzeć/kupić np. tu)
  6. zostawiamy do wystudzenia w temperaturze pokojowej wystudzone panna cotty przykrywamy folią aluminiową (lub jakąś inną przykrywką) i wstawiamy do lodówki do stężenia i schłodzenia (na min. 3-4h, a najlepiej na całą noc/cały dzień, w zależności od tego, kiedy zabraliśmy się do przygotowania tego deseru)
  7. przed podaniem wyjmujemy z lodówki, na chwilę zanużamy pojemniki w gorącej wodzie (dzięki temu łatwiej będzie wydobyć śmietankową galaretkę z pojemnika, w którym zastygła), ale tylko na chwilkę, bo jeżeli deser będzie miał kontakt z gorącą woda zbyt długo, po prostu się rozpuści
  8. podajemy z sosem z sezonowych owoców, np. z malin (maliny blendujemy razem z cukrem; uzyskany sos możemy dodatkowo przetrzeć przez sitko, żeby pozbyć się nasionek), udekorowane listkiem mięty
Smacznego :)

poniedziałek, 23 lipca 2012

Zupa ogórkowa ze świeżych ogórków, z serkiem topionym

O tym, że istnieje takie danie, jak zupa ze świeżych ogórków oraz że jest bardzo dobre, dowiedziałam się 2 lata temu, gdy taką właśnie zupę ugotowała dla mnie moja przyjaciółka z dzieciństwa, Eliza (mam 2 przyjaciółki Elizy - jedną znam od 2-go roku życia, nasi rodzice przyjaźnią się od lat; a z drugą zaprzyjaźniłam się w liceum, razem kończyłyśmy studia). Jest wielką fanką urządzenia Thermomix i właśnie z pomocą tego urządzenia przygotowała dla mnie tę zupę. Oryginalny, thermomixowy przepis pochodzi z książki kucharskiej, którą można dokupić do tego sprzętu, a dokładnie: "Dobre gotowanie.Thermomix na każdy dzień", wydane przez Vorwerk, strona 20.

Nie będąc posiadaczką Thermomixa, zmodyfikowałam ten przepis tak, aby dostosować go do użytku w bezthermomixowych warunkach, tj. przy użyciu sprzętu dostępnego w większości kuchni (deska, nóż, blender, kuchenka). Wyszło bardzo dobrze, z czystym sumieniem polecam :)

Zupa ze świeżych ogórków z serkiem topionym

Składniki (z tej ilości można wykarmić od 4 do 6 osób, w zależności od apetytów i tego, czy to ma być główne danie czy przystawka):
  • 500g obranych ogórków gruntowych (ze skórką to ok. 650-700g; szklarniowe też się nadają, ale skoro trwa sezon na gruntowe, polecam gruntowe)
  • 100g śmietankowego serka topionego
  • 3 kostki bulionowe, warzywne (najlepiej ekologiczne)
  • 1,5 litra wody lub bulionu warzywnego (wówczas pomijamy kostki bulionowe)
  • 1 mała cebula
  • 1 łyżka mąki pszennej
  • koperek
  • 2 kromki zwykłego chleba
  • 2 łyżki oliwy
  • sól i pieprz do smaku
Przygotowanie:
  1. obrane ogórki kroimy w kostkę i wrzucamy do pojemnika blendera
  2. do ogórków dorzucamy obraną i pokrojoną w kostkę cebulę
  3. dodajemy serek topiony i 3 kostki bulionowe (o ile używamy kostek, a nie bulionu)
  4. dosypujemy łyżkę mąki i wszystko razem blendujemy na gładki krem
  5. po zblendowaniu przekładamy masę do garnka z wodą (lub bulionem, jeśli nie korzystamy z kostki), mieszamy i doprowadzamy do wrzenia na średnim ogniu
  6. w międzyczasie kroimy pieczywo w kostkę, skrapiamy oliwą i wrzucamy na suchą patelnie
  7. podpiekamy grzanki na niewielkim ogniu, często mieszając/podrzucając zawartość patelni
  8. doprawiamy zupę solą i pieprzem do smaku
  9. gotową zupę przelewamy do miseczek, posypujemy świeżym, posiekanym koperkiem i serwujemy z grzankami
Smacznego :)

niedziela, 22 lipca 2012

Jagodzianki

Lato bez jagodzianek to nie lato. W tym roku pierwszy raz upiekłam własne, na podstawie przepisu z bloga wypiekowego, na przepisach z którego nigdy się nie zawiodłam (Moje Wypieki). Jagodzianki z tego przepisu wyszły rumiane i mięciutkie, z dużą ilością jagód. Są raczej czasochłonne, ale nie wymagają zaawansowanych umiejętności ani bardzo dużych nakładów pracy. Jak to zwykle bywa z ciastem drożdżowym, najwięcej czasu zajmuje rośnięcie ciasta. Pozostałe czynności nie zajmują wiele czasu.

Jagodzianki
[oryginalny przepis można znaleźć tu, poniższa wersja to lekka modyfikacja oryginału]

Składniki (na 16 jagodzianek na 4-5 kęsów)

CIASTO

  • 500g mąki pszennej (w oryginale jest chlebowa, ale ja użyłam poznańskiej i wyszło super)
  • 1 opakowanie suchych drożdży (7g) lub 15g świeżych drożdży
  • szczypta soli
  • 250ml ciepłego mleka
  • 1 jajko
  • 1/4 szklanki oleju słonecznikowego (ok 60ml)
  • 1/2 szklanki cukru (
  • 16g cukru waniliowego (czyli jedno zwykłe opakowanie; w oryginale jest 8g)
NADZIENIE
  • 300g jagód
  • 3 łyżki cukru pudru
  • 1 łyżka mąki ziemniaczanej
LUKIER
  • 1 szklanka cukru pudru
  • 2 łyżki wody
Przygotowanie:
  1. do ciepłego mleka dodać 1 łyżkę cukru i drożdże, wymieszać, przykryć ściereczką i odstawić na 10min do wyrośnięcia
  2. w międzyczasie przesiać mąkę i sól do miski
  3. do przesianej mąki z solą dodajemy roztwór drożdżowy, a następnie pozostałe składniki na ciasto
  4. wyrobić ciasto (nie będzie takie sprężyste jak na pizzę, raczej porowate i lepkie; jeśli jest zbyt lepkie, można dodać trochę więcej mąki)
  5. ostawić ciasto do wyrośnięcia pod przykryciem ze ściereczki (do podwojenia objętości, u mnie zajęło to 1,5 godziny)
  6. wyrośnięte ciasto chwile wyrabiać, a następnie podzielić na 16 części, z każdej uformować kulkę i ułożyć na wysmarowanej wcześniej masłem i wyłożonej papierem do pieczenia blaszce (u mnie były 2 duże blachy, nie chciałam zbytnio stłaczać bułeczek)
  7. blachę z drożdżowymi kulkami przykrywamy ściereczką i odstawiamy na 15min do wyrośnięcia
  8. w międzyczasie delikatnie mieszamy umyte wcześniej jagody z cukrem pudrem i mąką ziemniaczaną
  9. po wyrośnięciu kuleczek z każdej z nich formujemy placuszek (można je po prostu lekko rozwałkować)
  10. na środku każdego placuszka kładziemy po 1 łyżce jagodowego nadzienia i zlepiamy tak, jak zlepia się pierogi
  11. następnie kładziemy zlepione ciasto na blacie lub stolnicy zlepieniem do dołu i chwilę rolujemy, aby uzyskać wrzecionowaty kształt
  12. gotowe jagodzianki układamy na blaszce (na tej samej, na której wcześniej układaliśmy drożdżowe kulki do wyrośnięcia), przykrywamy ściereczką i odstawiamy na 45min do wyrośnięcia
  13. rozgrzewamy piekarnik do 200-220 stopni Celsjusza (w oryginale jest 220, ja miałam 200), bez termoobiegu
  14. blachę z wyrośniętymi jagodziankami wstawiamy (już bez przykrycia) na środkową półkę i pieczemy przez 15min
  15. po upieczeniu wyjmujemy z piekarnika
  16. jeszcze ciepłe jagodzianki lukrujemy lukrem przygotowanym ze szklanki cukru pudru i wody
Z moich jagodzianek wyciekł sok jagodowy, ale tylko trochę zabarwił spód bułeczek, nie przypalił się ani nic w tym stylu:
W środku mają pełno jagód:

Doceniła je czołowa degustatotka słodkich wypieków w naszej rodzinie ;) Aczkolwiek organoleptycznie miała okazję przebadać jedynie mały kawałek jagodzianki (czego nie mogła przeboleć przez resztę dnia ;)
Smacznego :)

środa, 18 lipca 2012

Burger w rozsypce, czyli sałatka burgerowa :)

Pewnego dnia, gdy wraz z Wybrankiem mym przygotowywaliśmy domowe (ham)burgery, ogarnęły mnie dietetyczne wątpliwości. "Czy na pewno musisz wsuwać tę bułę z kotletem i serem żółtym?" - spytał głos w mojej głowie (sumienie?). Nie mogąc zagłuszyć tego głosu, postanowiłam, że podaruję sobie bułę i zdjem tylko burgera z warzywami (no, i jeszcze z cheddarem, bo był już pokrojony, szkoda, żeby wysechł i się zmarnował ;). Ale tak na sucho to nie. Wpadłam więc na pomysł, że przecież mogę doprawić sobie te warzywa (sałata, pomidor, cebula, ogórek kiszony) jakimś sympatycznym dressigniem i zjeść je z mięsem (i serem). W ten sposób powstała sałatka burgerowa, która jest jednym z moich najsmaczniejszych odkryć kulinarnych ostatnich tygodni. Polecam :)

Burger w rozsypce
[na załączonym obrazku sałatka była zagryzana bułką domowej roboty - tym razem jakoś nie miałam wyrzutów sumienia ;)]

Składniki (dla 1 osoby):
  • burger domowej roboty, przygotowany np. zgodnie z tym przepisem (polecam burgery z wołowiny lub cielęciny do tej sałatki)
  • 1/2 dużego pomidora
  • 1 spory ogórek kiszony
  • kilka plasterków cebuli
  • 2-3 plasterki sera żółtego (u mnie cheddar)
  • duża garść liści sałaty (lub miksu sałat)
  • dressing: 3 łyżeczki oliwy, 1 łyżeczka octu winnego, 1/3 łyżeczki musztardy, sół i pieprz do smaku
  • opcjonalnie (dla osób bez wyrzutów sumienia ;): bułka hamburgerowa domowej roboty (przepis na takie bułeczki można znaleźć tutaj) lub kupna
Przygotowanie:
  1. na talerzu rozsypujemy sałatę (5-6 dużych liści, umytych i porwanych lub miks)
  2. na sałacie rozkładany pokrojone (np. w ósemki) pomidory, krążki cebuli i kawałki ogórka kiszonego
  3. całość polewany dressingiem
  4. na środku układamy kotlet tuż po usmażeniu
  5. sałatkę posypujemy porwanymi na małe kawałki plasterkami sera
Konsumujemy zagryzając bułką (lub nie). Smacznego :)

poniedziałek, 16 lipca 2012

Tort z kremem waniliowym i owocami sezonowymi

Kolejna wariacja na temat sprawdzonego przepisu na biszkopt z bloga Moje Wypieki :) Tym razem z kremem waniliowym na bazie sera mascarpone i bitej śmietany, lekko kwaskowatym dżemem morelowym (żeby nie przesadzić ze słodyczą) oraz świeżymi owocami sezonowymi. Dżem nie musi być morelowy, w zasadzie może być dowolny, byle nie za słodki (bo biszkopt i krem są wystarczająco słodkie). Owoce również dowolne - w lecie truskawki, maliny, borówki, jagody, morele, nektarynki, czereśnie, wiśnie, itd. W zimie ananas, pomarańcze, madarynki, mango, kiwi, brzoskwinie z puszki, itd.

Tort jest bezpieczny - trudno trafić na kogoś, komu taki zestaw składników by nie smakował. Ja robiłam go na urodziny Piotrka, narzeczonego mojej przyjaciółki Justyny (pozdrawiam :), czyli dla dorosłych (dużych dzieci? ;), ale myślę, że dzieciom (tym mniejszym) również powinien smakować. I nie jest bardzo pracochłonny ani szczególnie skomplikowany w wykonaniu. To coś na modłę "wymieszaj-upiecz-udekoruj". Polecam nie tylko od święta, ale także na co dzień.

Tort z kremem waniliowym i owocami sezonowymi

Składniki (na tort na bazie biszkoptu z blachy o średnicy 20-22 cm):

BISZKOPT
  • 5 jajek
  • 3/4 szklanki cukru (165g)
  • 3/4 szklanki mąki pszennej (130g)
  • 1/4 szklanki mąki ziemniaczanej (50g)
KREM
  • 500g sera mascarpone
  • 200ml śmietany kremówki (min. 30% tłuszczu)
  • 6 łyżek cukru pudru
  • 1 łyżka esencji waniliowej
DODATKI:
  • słoiczek ulubionego dżemu (u mnie morelowy, niskosłodzony, ok. 240g)
  • 1/2 szklanki świeżo zaparzonej esencji herbacianej
  • owoce sezonowe do dekoracji (u mnie 3 morele, 1 nekatynka, ok. 100g malin i mniej więcej tyle samo borówek amerykańskich)
  • listek mięty (opcjonalnie)
Przygotowanie:
  1. upiec biszkopt zgodnie z tym przepisem (w skrócie: oddzielić białka od żółtek, białka ubić na sztywno, a pod koniec ubijania dodawać stopniowo cukier; potem dodać żółtka, cały czas miksując; mąki wymieszać, przesiać, stopniowo dodawać do reszty składników, mieszając mikserem na niewielkich obrotach; ciasto przelać do blachy z dnem wyłożonym papierem do pieczenia; wstawić do piekarnika nagrzanego do 160-170 stopni Celsjusza; piec 30-40min, do tzw. suchego patyczka; po upieczeniu upuścić blachę z ciastem na podłogę i z powrotem wstawić do piekarnika; studzić dziasto w uchylonym piekarniku - dzięki temu nie opadnie)
  2. dobrze schłodzoną śmietanę ubić na sztywno - ja włożyłam śmietanę na 3min do zamrażarki przed ubijaniem, dzięki temu ubiła się na sztywno w ciągu niecałej minuty
  3. mascarpone wymieszać z cukrem i esencją
  4. delikatnie połączyć mascarpone z bitą śmietaną, wstawić do lodówki na min. kwadrans, żeby składniki się przegryzły (podobnie jak biszkopt, krem można zrobić kilka godzin albo nawet dzień wcześniej)
  5. wystudzony biszkopt przekroić na 3 placki (np. tą metodą)
  6. zaczynając od spodniego placka, ostrożnie nasączyć biszkopt herbatą, posmarować połową dżemu i przykryć środkowym plackiem
  7. środkowy placek nasączyć resztką herbaty i posmarować pozostałym dżemem, przykryć wierzchnim plackiem
  8. tort posmarować przygotowanym wcześniej kremem i udekorować owocami oraz miętą
  9. schłodzić w lodówce przed podaniem (tort należy zabezpieczyć folią lub przechowywać pod specjalnym przykryciem, żeby nie przeszedł zapachami innych produktów z lodówki), przez min. godzinę (a najlepiej dłużej)
Smacznego :)

wtorek, 10 lipca 2012

Subiektywnie o: Guccio Domagoj

Guccio Domagoj to knajpka, jakich w Polsce ciągle jest niewiele. Osiedlowa (znajdująca się w budynku dawnej kotłowni), rodzinna, bezpretensjonalna, serwująca niewydumane, smaczne jedzenie. Znajduje się na warszawskim Żoliborzu, przy ul. Suzina 8, 3 minuty spacerkiem od stacji metra Plac Wilsona. Odkryli ją moi przyjaciele - Asia i Bartek, którzy stali się stałymi bywalcami Guccio i fanami serwowanych tam dań z owoców morza. Mogłabym stwierdzić, że Guccio dokonało niemożliwego, sprawiając, że Asia polubiła owoce morza, ale coś mi się wydaje, że Asia wcale nie była prawdziwą przeciwniczką tej kategorii żywności, a raczej taką nieuświadomioną miłośniczką owoców morza ;) Prawidziwi przeciwnicy (jak np. ja) są nie do ruszenia i nie dadzą sobie wmówić (ani tym bardziej udowodnić), że owoce morza to nie robale o glutowatej konsystencji ;) Mój Wybranek swojego czasu próbował przekonać mnie choćby do krewetek, ale poddał się, gdy pewnego dnia przyznałam, że chowam krewetki pod makaronem, rzekomo konsumując makaron z krewetkami i cukinią, który dla nas przyrządzał. Dla mnie to była w sumie sama cukinia, bo krewetek nie jadłam, a i makaronu nie mogłam zjeść, bo pod czymś musiałam schować te krewetki ;) Dowiedziawszy się o tym procederze, Wybranek był nieco rozczarowany, ale jakoś to zniósł. Ale miało być o Guccio Domagoj, a nie o mojej niechęci do frutti di mare.

Zachęceni rekomendacją Asi i Bartka (za którą dziękujemy :), udaliśmy się pewnego upalnego lipcowego wieczoru na Żoliborz, wcześniej rezerwując stolik oraz - korzystając z rady bywalców - porcję muli (schodzą w takim tempie, że trzeba je rezerwować razem ze stolikiem). Usiedliśmy na zewnątrz, przy jednym z małych stolików rozstawionych na chodniku, tuż przy zaparkowanych obok autach okolicznych mieszkańców (nie przeszkadzało nam to). Szybko dostaliśmy kartę i złożyliśmy zamówienie - na przystawkę pieczywo z pastą z pieczonej papryki (przypominającą w smaku ajwar) podane z sałatą doprawioną genialnym dressingiem (zdaje się, że na bazie białego wina), na danie główne - ja sandacza na grillowanej cukinii z sosem porowym, Wybranek zaklepane mule. Mój sandacz był bardzo dobry, odpowiednio usmażony (nie za suchy), świetnie komponował się z sosem porowym, przygotowanym na bazie masła i prawdopodobnie pysznej, tłustej śmietanki ;) Cukinia ładnie zgrillowana, jędrna, wciąż zielona. Do tego ryż ugotowany na sypko. Wybranek chwalił mule - świeże, dobrze zrobione, które zagryzał bagietką. Kolację popijaliśmy różowym chorwackim winem (Guccio Domagoj to restauracja i winiarnia), które zaskoczyło nas smakiem, bo w porównaniu z rose z Francji czy z Hiszpanii to chorwackie miało dużo łagodniejszy smak. Nazwy nie pamiętam, ale w karcie win jest tylko jedno różowe. Gdybym nie wiedziała, że jest wytrawne, powiedziałabym, że jest półwytrawne. Obsługa miła, acz niezbyt szybka (trochę za długo czekaliśmy na przystawkę, a potem na rachunek), ale ogólne wrażenie z wizyty pozostało bardzo dobre. Myślę, że nie była to nasza ostatnia wizyta w tym miejscu :) Polecam odwiedzenie Guccio Domagoj, szczególnie teraz - ryby i owoce morza (bue) dobrze sprawdzają się w formie letniej kolacji.





Na deser zaraz po kolacji nie mieliśmy już miejsca w żołądkach. Co nie powstrzymało nas przed zakupem lodów na patyku w osiedlowym sklepiku, już na Mokotowie, jakieś 40 minut później ;)

poniedziałek, 9 lipca 2012

Wstydliwa Włoszka, czyli calzone z caprese :)

Zdaję sobie sprawę, że ponad 30-stopniowe upały to być może nie jest najlepszy moment na pieczenie pizzy w 200-240 stopniach Celsjusza , ale co tam. Była potrzeba jedzenia na pocieszenie (comfort food), a pizza i pizzopodobne wypieki sprawdzają się w tej roli doskonale. Wybranek miał ochotę na pizzę, ja na calzone - obie zrobiłam z tego samego przepisu na ciasto na cienką pizzę. A że z ilości składników w przepisie mojego kolegi Michała, z którego robię pizzę na cienkim cieście, wychodzą 3 lub 4 placki, z reszty ciasta zrobiłam foccacię z oliwkami i rozmarynem :) I w ten oto prosty sposób z jednego przepisu na pizzę wyszły 3 różne dania. Wszystkie udane :)

Caprese to jedna z moich ulubionych sałatek/przekąsek z włoskim rodowodem. Jest w niej prawie wszystko, co najlepsze w kuchni włoskiej - mozzarella, pomidory, bazylia. Prawie, bo nie zawiera makaronu :) Jakby tego dobrego było mało, opakowałam wszystkie te pyszne składniki w ciasto drożdżowe (z białej mąki pszennej z odrobiną mąki pełnoziarnistej, ale tylko dlatego, że biała akurat mi się skończyła ;) i wyszła z tego nieco zawstydzona caprese, ukrywająca swoje wdzięki pod chrupiącym ciastem calzone.

Nie wiem, jak taką profanację dwóch włoskich klasyków znieśliby prawdziwi Włosi, ale jak dla mnie bomba :)

Calzone z caprese

Składniki (na 1 porcję):
  • 1/4 ciasta przygotowanego według tego przepisu
  • 1/2 pomidora
  • 1/2 mozzarelli
  • kilka listków świeżej bazylii
  • oliwa z oliwek
  • sól, pieprz
Przygotowanie:
  1. wyrabiamy ciasto z przepisu Michała, dzielimy na 4 części, z jednej z nich (lub wszystkie) formujemy palcami placek, który rozwałkowywujemy na grubość ok. 3mm
  2. rozgrzewamy piekarnik do 200 stopni Celsjusza (bez termoobiegu)
  3. placek układamy na blaszce do pieczenia wyłożonej papierem do pieczenia
  4. na połowie placka układamy pokrojoną w plastry mozzarellę, pomidor i listki bazylii - uwaga, trzeba zostawić ok 1-1,5 cm wolnej przestrzeni przy brzegu, żeby można było skleić calzone
  5. wszystko lekko skrapiamy oliwą z oliwek i doprawiamy solą i pierzem
  6. składamy placek na pół (naciągamy pustą połowę placka na pełną) i dobrze zlepiamy brzegi
  7. wstawiamy do piekarnika i pieczemy ok. 15-20 min do uzyskania złotego koloru (sugeruję obserwować, jak będzie wyglądała po 15 min i w razie potrzeby interweniować)
  8. upieczoną calzone wyjmujemy z pieca i konsumujemy (uwaga na gorący sok pomidorowo-mozzarellowy, który może wypłynąć z calzone z caprese, parzy)


Smacznego :)