sobota, 17 grudnia 2016

Misie-przytulaki

Pierwsze, co przyszło mi do głowy, jak zobaczyłam zdjęcie misiów tulących migdały na Pintereście to: "Ale słodziaki!". Pierwsze wrażenie może jednak być mylące, bo wcale nie są takie słodkie. Jak udało mi się dowiedzieć z internetowych poszukiwań, autorką pomysłu jest szefowa kuchni rodem z Japonii, Maa Tamagosan. Ten niski poziom słodkości tych ciasteczek oraz precyzja potrzebna przy ich wykonaniu to bardzo typowe cechy japońskich słodyczy (temat ten sam w sobie jest bardzo ciekawy, więcej można przeczytać w książce mojej promotorki ze studiów "Food Studies" na Uniwersytecie SWPS, dr Magdaleny Tomaszewskiej-Bolałek, pt. "Japońskie słodycze"). Przepis na te ciasteczka znalazłam na blogu Lost At E Minor, a wykrawaczki kupiłam w sklepie internetowym Bake-shop (są w dwóch wariantach - o wysokości 10 cm i to jest ta, którą mam ja, oraz o wysokości 6,5 cm i obstawiam, że właśnie takiej wielkości autorka pomysłu użyła w oryginalnym przepisie, wnioskując po stosunku wielkości ciasteczek do wielkości migdałów na zdjęciach na wspomnianym blogu.

Zdjęcia tych ciasteczek już dawno zapisałam na swoim koncie na Pintereście i trochę o nich zapomniałam. Przypomniałam sobie po tym, jak Bake-shop opublikował zdjęcia wykrawaczek-misiów na swoim fanpage'u na Facebooku. Wtedy - przyznaję, uległam reklamie ;-) - kupiłam wykrawaczkę, a w ostatni weekend wypróbowałam i nieco zmodyfikowałam przepis. Ciasteczka z oryginalnego przepisu były jak dla mnie mdłe, więc dodałam do nich wodę z kwiatów pomarańczy oraz otartą i wysuszoną w piekarniku skórkę z pomarańczy. Zamiast syropu z buraka i miodu, dodałam tylko miód. Ciasteczka ze zmodyfikowanego przepisu zostały wypróbowane przeze mnie i kilkoro moich znajomych, wszyscy zachwycają się ich wyglądem i są mile zaskoczeni smakiem (tym, że nie są jakieś strasznie słodkie i że mają ten przyjemny, delikatny aromat pomarańczy). Myślę, że równie dobrze można zrobić takie ciasteczka z esencją waniliową (1 łyżeczka) lub innym dodatkiem nadającym im aromatu (np. 1/4 łyżeczki cynamonu lub kardamonu na podaną poniżej ilość). Można też eksperymentować z dodaniem kakao lub zamoczeniem nóżek misiów w rozpuszczonej czekoladzie. Filmik instruktażowy z oryginalnym, bazowym przepisem znajdziecie tutaj.

Ciasteczka misie-przytulaki



















Składniki (na ok. 15 ciasteczek wysokości 10 cm):
  • 110g mąki pszennej
  • 20g mąki ziemniaczanej
  • szczypta soli
  • 1/2 łyżeczki suszonej skórki z pomarańczy
  • 50g płynnego miodu (raczej o delikatnym smaku)
  • 30ml oleju roślinnego (u mnie był rzepakowy)
  • 1 łyżeczka wody z kwiatów pomarańczy (do kupienia np. sieci Kuchnie Świata)
  • ok. 2 łyżki wody
  • migdały (ja podprażam je w piekarniku przez 10 minut i studzę, zanim oddam misiom do przytulania)
Przygotowanie:
  1. Oba rodzaje mąki mieszamy z solą i suszoną skórką w jednym naczyniu, a miód, olej, wodę z kwiatów pomarańczy w osobnym
  2. Łączymy obie mieszaniny i wyrabiamy ciasto - jeśli się nie lepi, dodajemy wodę (u mnie zwykle 2 łyżki)
  3. Ciasto rozwałkowujemy na grubość ok 2-3mm i wycinamy ciasteczka
  4. Ciasteczka układamy na blaszce wyłożonej papierem do pieczenia
  5. Na każdym wyciętym ciasteczku kładziemy migdała i delikatnie zaginamy rączki (pomocny może być drewniany patyczek do szaszłyków), a następnie dorabiamy oczka (ja zrobiłam to za pomocą nieostrej końcówki patyczka do szaszłyków)
  6. Rozgrzewamy piekarnik do 160 stopni Celsjusza, grzanie od góry i od dołu
  7. Wstawiamy blachę z ciasteczkami do rozgrzanego piekarnika i pieczemy 10-12 minut (do lekkiego zarumienienia)
  8. Po upieczeniu studzimy przed jedzeniem, przechowujemy w szczelnym pojemniku
W trakcie dopracowywania przepisu zauważyłam, że: ciasto powinno być ciepłe i świeże, tzn. lepiej go nie chłodzić i nie można pozwolić, żeby obeschło, bo wtedy rączki misia się łamią przy próbie zaginania. Warto też kupić specjalną wykrawaczkę - z tego prostego względu, że te misie mają dość długie rączki. Standardowe misie-wykrawaczki nie mają takich długich rączek i efekt nie będzie taki fajny.

niedziela, 23 października 2016

Pieróg z kaszą gryczaną i ziemniakami

Pieróg z ciasta z nadzieniem to danie pochodzące z moich rodzinnych stronach (Podkarpacie). Dziś chyba już prawie nikt takiego ciasta nie piecze, może poza członkiniami kół gospodyń wielkich z różnych części regionu. Kiedyś było serwowane "od wielkiego dzwona". Pieczone z białej mąki pszennej, która kilkadziesiąt lat temu była rarytasem (na co dzień ludzie jedli razową), z różnego rodzaju nadzieniem, było przygotowywane na święta i rodzinne uroczystości. Nie udało mi się niestety dojść do tego, dlaczego to się nazywa "pieróg". Zakładam, że chodzi o to, że jest robione z dwóch kawałków ciasta, między które wkłada się nadzienie, a potem skleja. Oto analogia do pieroga ;-)

Z dzisiejszej perspektywy kombinacja ciasta drożdżowego, ziemniaków i kaszy gryczanej może wydawać się dość nietypowe, niemniej jednak jak już to ciasto upieczecie, przekonacie się, że to nie jest wcale taki głupi pomysł :-) Polecam jako urozmaicenie (nie)codziennych posiłków :-)

Pieróg z kaszą gryczaną i ziemniakami*







































Składniki (forma, w której przygotowałam wypieki na obronę ma następujące wymiary: 23 cm x 18 cm x 7 cm, to była jednorazowa forma aluminiowa marki Jan Niezbędny):

NA CIASTO
  • 1/2 szklanki mleka (125ml)
  • 25 g drożdży (świeżych)
  • szczypta cukru
  • 2 jajka (najlepiej przechowywane w temp. pokojowej albo wyjęte wcześniej z lodówki)
  • 2 łyżki oleju
  • ok. 250 g mąki pszennej (w oryginalnym przepisie pojawia się stwierdzenie „ile ciasto zabierze”, w trakcie wypróbowywania przepisu wyszło mi, że ok 250 g powinno być ok, ale można zacząć od mniejszej ilości, np. 200 g, i obserwować, jak się będzie „zachowywało” ciasto)
  • tłuszcz do wysmarowania formy
NA FARSZ
  • 1 szklanka kaszy gryczanej (surowej, palonej)
  • 1 kg ziemniaków (po obraniu i ugotowaniu, czyli ok 1,2 kg surowych; nie ma tu większego znaczenia, czy stare czy młode ziemniaki)
  • 1 średniej wielkości cebula
  • 1 łyżka oleju do usmażenia cebuli
  • sól, pieprz – do smaku
Przygotowanie:
  1. Drożdże rozpuszczamy w ciepłym mleku ze szczyptą cukru, dodajemy 1 łyżkę mąki i odstawiamy zaczyn do wyrośnięcia
  2. Gdy zaczyn podrośnie, dodajemy pozostałe składniki (1 jajko, olej i mąkę), wyrabiamy ciasto (można w robocie kuchennym; gotowe ciasto powinno być gładkie, elastyczne
    i nie powinno lepić się do rąk), i odstawiamy do wyrośnięcia (do podwojenia objętości;
    ja często wyrabiam ciasto w metalowej misce, którą następnie wstawiam do lekko rozgrzanego piekarnika, tak do ok. 40°C)
  3. Następnie gotujemy ziemniaki i przepuszczamy je przez praskę do ziemniaków lub tłuczemy na gładko
  4. Kaszę gotujemy na na sypko, a cebulę drobno siekamy i rumienimy na oleju
  5. Wszystkie składniki na farsz (ziemniaki, kasza, cebula) należy łączymy oraz doprawiamy solą i pieprzem do smaku (wedle Waszych upodobań)
  6. Wyrośnięte ciasto dzielimy na dwie części (w stosunku 2:3), obie rozwałkowujemy 
  7. Większą częścią ciasta wykładamy dno natłuszczonej blachy (tak, aby brzegi ciasta zachodziły na ścianki blachy)
  8. Na tak przygotowany spód wykładamy farsz i przykrywamy go drugą (mniejszą) połową ciasta; brzegi obu części ciasta powinny być zlepione, żeby farsz był całkowicie „otulony” ciastem; jeżeli zostanie Wam trochę ciasta, możecie zrobić z niego dekoracje (tak jak ten warkocz na wierzchu mojego wypieku)
  9. Przykrywamy ściereczką i odstawiamy do podrośnięcia w ciepłe miejsce, na 15-20 min
  10. Następnie smarujemy wierzch ciasta rozkłóconym jajkiem, wstawiamy do piekarnika rozgrzanego do 180°C (grzanie od góry i od dołu) i pieczemy przez ok. 50 minut (do uzyskania złotego koloru; można też np. 10 min przed końcem pieczenia wyłączyć grzanie od góry, a dopiec jedynie spód) na środkowej półce piekarnika
  11. Upieczone ciasto wyjmujemy z piekarnika i serwujemy na ciepło (powinno trochę przestygnąć, zanim zaczniecie je kroić)
Ja podaję to danie w towarzystwie surówki z kapusty kiszonej gulaszu, jak na załączonym obrazku. Myślę, że doskonale sprawdzi się też w towarzystwie sosu grzybowego i ogórków kiszonych. Podsmażone grzyby (czy to leśne, czy pieczarki) można też z powodzeniem dodać do farszu, dobrze powinna sprawdzić się też podsmażona wędlina (boczek, kiełbasa lub inna wędzona).

*Przepis pochodzi z książki autorstwa Aliny Bosak i Urszuli Sobol pt. „Kulinarne wędrówki po Podkarpaciu”. Ilość składników na ciasto zmniejszyłam o połowę w stosunku do oryginalnego przepisu – jak pierwszy raz zrobiłam to danie trzymając się wskazówek z książki wyszło, że albo ciasta jest 2x za dużo na taką ilość farszu albo farszu 2x za mało na taką ilość ciasta.

sobota, 22 października 2016

Hummus w izraelskim stylu

Hummus to jedna z moich ulubionych przekąsek, chyba najczęściej robione przeze mnie w domu danie. Przed podróżą do Izraela zawsze robiłam je na bazie zmodyfikowanego przepisu Tomka Woźniaka, w którym do tej pasty z cieciorki dodaje się świeży czosnek i oliwę. Natomiast przepis, który poznałam w Izraelu, w trakcie lekcji gotowania z Orly Ziv, nie zawiera żadnego z tych składników (tzn. oliwa jest tylko dodatkiem, którym polewa się - lub nie - gotową pastę z cieciorki).

Hummus, który jedliśmy w Izraelu, bardzo nam smakował. Gdy po powrocie do domu wypróbowaliśmy przepis z książki Orly, okazało się, że to jest właśnie to, udało się odwzorować smak zapamiętany z wakacji, co wcale nie jest takie łatwe ani oczywiste, bo najważniejsze są składniki. Co najmniej kilka razy rozczarowaliśmy się, próbując odwzorować w domu potrawy, które jedliśmy w podróży, ale często to po prostu nie jest to, bo np. warzywa dostępne w Polsce, nawet w szczycie sezonu, nie smakują tak, jak warzywa dojrzewające w słońcu i cieple przez kilka tygodni. Takim trochę rozczarowaniem była szakszuka, czyli jajka sadzone na pikantnym sosie pomidorowym. Nie pomogło nawet to, że użyliśmy dobrej jakości pomidorów pelati z puszki. Musieliśmy dodać sporo cukru, żeby sos choć trochę zbliżył się do oryginału, bo nasze pomidory były za mało słodkie z natury.

Hummus z tego przepisu jest nieco bardziej czaso-/pracochłonny niż ten, który robiliśmy wcześniej. Nie robi się go z cieciorki z puszki, ale z samodzielnie ugotowanej z dodatkiem cebuli, czosnku i kminu rzymskiego. Do pasty z tak przygotowanej cieciorki dodaje się tylko tahinę, sok z cytryny i sól, a odpowiednią konsystencję uzyskuje się, dodając wody, w której gotowana była cieciorka.

Hummus w izraelskim stylu*



















Składniki:
  • 2 szklanki suszonej cieciorki
  • 1 średniej wielkości cebula
  • 5 ząbków czosnku
  • 1 łyżeczka mielonego kminu rzymskiego
  • 1 pęczek natki
  • 4-5 łyżek tahiny
  • sok z 1 cytryny
  • sól
  • oliwa z oliwek
  • mielona słodka papryka
  • dodatkowa świeża natka pietruszki do posypania
Przygotowanie
  1. suszoną cieciorkę wsypujemy do garnka, wlewamy wodę (tak, żeby przykryła fasolkę) i zostawiamy na noc albo pół dnia do namoczenia (co najmniej raz należy wymienić wodę)
  2. namoczoną cieciorkę odcedzamy, wsypujemy do garnka, dodajemy obraną i pokrojoną w piórka cebulę, obrane ząbki czosnku w całości, pęczek umytej natki w całości i kmin rzymski
  3. do napełnionego garnka wlewamy dużą ilość wody i gotujemy do momentu, aż cieciorka będzie miękka
  4. gdy cieciorka się ugotuje, odlewamy trochę płynu do miseczki (max. 1 szklankę), a następnie odcedzamy cieciorkę
  5. z ugotowanej cieciorki (bez cebuli, czosnku i natki) odstawiamy na bok 1/4 szklanki, a resztę przekładamy do kielicha blendera (lub innego robota kuchennego), dodajemy tahinę, sok z cytryny, sól (wedle uznania) i mielimy, dolewając stopniowo wodę z gotowania, do uzyskania pożądanej konsystencji (gęstej śmietany)
  6. gotową pastę przekładamy do naczynia do serwowania, na wierzchu układamy odłożoną wcześniej cieciorkę, polewamy niedużą ilością oliwy z oliwek, posypujemy szczyptą mielonej papryki i posiekaną natką
Podajemy na z pieczywem i/lub pokrojonymi warzywami (to akurat nie jest izraelski wynalazek ;-). W Izraelu hummus podaje się z jajkami ugotowanymi na twardo w szybkowarze, co sprawia, że białko nabiera lekko różowego koloru.



















Smacznego :-)

*przepis pochodzi z książki "Cook in Israel" autorstwa Orly Ziv


niedziela, 25 września 2016

(Wybrane) Smaki Izraela

Myśl o podróży do Izraela "zalegała" w mojej głowie od jakiegoś czasu. To "wina" Beaty, mojej koleżanki z pracy, która do Izraela jeździ regularnie i wypowiada się o tym kraju w samych superlatywach. Z natury jestem tchórzem, w dodatku ulegającym stereotypom, więc na początku opowieści Beaty budziły we mnie zdziwienie, że ktoś może chcieć jeździć do tego kraju pozostającego w stanie permanentnej wojny. Z czasem jednak zaczęłam zmieniać zdanie, a im więcej czytałam na temat Izraela (gorąco polecam książkę Polki mieszkającej w Izraelu od ponad 20 lat, Eli Sidi, pt. "Izrael oswojony"), tym bardziej chciałam tam pojechać. Nie bez znaczenia był również fakt, że kolega pracujący w tej samej firmie, co ja i wykonujący podobną pracę do mojej, Izraelczyk z polskimi korzeniami (dziadkowie "wyjechali" z Wrocławia w latach 50-tych), mąż, ojciec 3 dzieci, miłośnik dobrego jedzenia, mieszkający na stałe w Tel-Awiwie, zachwalał to miasto i ten kraj pod wieloma względami. A że mamy dobrą relację, podobne zainteresowania (jedzenie) i poczucie humoru, nie miałam powodów, by mu nie wierzyć. Ziarenko ciekawości zostało zasiane i tak sobie kiełkowało, wiercąc dziurę w mojej głowie, aż ta dziura stała się za duża, żeby udawać, że jej nie ma. Udało mi się przekonać do pomysłu podróży do Izraela mojego Wybranka i w ten oto sposób marzenie zostało zrealizowane :-)

Przed wyjazdem, znajomi, którzy mieli już okazję być w Izraelu, trochę nas przestrzegali przed procedurami bezpieczeństwa na lotnisku, przygotowaliśmy się więc - psychicznie - na ostre przepytywanie i sprawdzanie bagażu. Lecieliśmy izraelskimi liniami lotniczymi, El Al, kontrola rzeczywiście była bardziej szczegółowa niż w przypadku lotów do europejskich krajów czy choćby do Zjednoczonych Emiratów Arabskich (w innych miejscach nie byłam, więc się nie wypowiadam), ale przeprowadzona w sposób bardzo rzeczowy, kulturalny, nienachalny i niepowodujący uczucia dyskomfortu po naszej stronie. Wizę dostaliśmy już na miejscu, na lotnisku im. Bena Guriona w Tel-Awiwie, również bez problemów.  Z lotniska do miasta dostaliśmy się pociągiem, co trwało zaledwie kilkanaście minut. Wyzwaniem okazało się odnalezienie się w mieście po wyjściu z dworca kolejowego, na ulicy był duży ruch, a napisy są po hebrajsku, więc zdecydowaliśmy się na skorzystanie z taksówki, którą dzieliliśmy z osobą, jadącą w podobnym kierunku (to raczej typowy obrazek w Tel-Awiwie, że ludzie dołączają do innych pasażerów, żeby zapłacić mniej). Mieszkaliśmy w wynajętym mieszkaniu (typu studio, znalezione przez booking.com), przy ulicy Bena Yehudy, blisko plaży. Ta część miasta przypomina każde inne spore śródziemnomorskie miasto, na ulicach w zasadzie nie widać osób wyznania mojżeszowego w tradycyjnych strojach, niewielu jest też przechodniów w strojach charakterystycznych dla krajów arabskich - częściej można ich spotkać w najstarszej części miasta, Jaffie.

Większość naszego kilkudniowego pobytu w Izraelu spędziliśmy właśnie w Tel-Awiwie, pojechaliśmy na jeden dzień do Jerozolimy (autobusy do Jerozolimy odjeżdżają z dworca Terminal 2000 co 10-15 minut, podróż trwa ok 1 godziny) i na jeden dzień nad Morze Martwe (do miejscowości Ein Bokek; przez Jerozolimę; podróż trwała ok. 3h w jedną stronę). Izrael bardzo nam się podobał, pozostał duży niedosyt. Jeden dzień na Jerozolimę to zdecydowanie za mało (jest naprawdę dużo do zobaczenia i wydaje mi się, że warto jednak udać się tam z przewodnikiem, żeby - tak jak my - nie marnować czasu na szukanie transportu z dworca autobusowego do starego miasta, bo kilka autobusów miejskich, które rzekomo dowożą na starówkę, nie przyjechało lub na szukanie pierwszej stacji Drogi Krzyżowej biegnącej wzdłuż Via Dolorosa). Jerozolima zrobiła na nas ogromne wrażenie, mnóstwo wąskich uliczek, wzdłuż których biegną stragany, funkcjonowanie obok siebie różnych kultur (zaraz za Ścianą Płaczu, świętym miejscem dla żydów, znajduje się Meczet na Skale, święte miejsce dla muzułmanów), zupełnie inny świat. Coś niesamowitego. Z przeczytanych opisów wynika, że warto pojechać również do Hajfy, kusi też Nazaret i Betlejem, ale szczerze mówiąc stchórzyłam, jak przeczytałam, że aby się tam dostać, trzeba przechodzić przez wojskowe punkty kontrolne. Uznałam, że jednak bezpieczniej będzie pojechać innym razem i z przewodnikiem. Plan jest taki, żeby wrócić do Izraela na kolejną wycieczkę, o ile będziemy mogli sobie na to pozwolić, bo Izrael to bardzo droga destynacja, zarówno dla turystów (nawet Brytyjczycy, przy kursie funta do szekla prawie 6:1, narzekali), jak i dla obywateli/stałych mieszkańców tego kraju.

Mieszkańcy Izraela pochodzą z różnych części świata, są wśród nich m.in. żydzi sefardyjscy (pochodzący z Półwyspu Iberyjskiego) i aszkenazyjscy (pochodzący z Europy Środkowo-Wschodniej), których kultura kulinarna różni się w znacznym stopniu. Koszerność jest ważna głównie dla żydów ortodoksyjnych (według różnych statystyk stanowią ok. 10-20% społeczeństwa), którzy ściśle przestrzegają religijnych nakazów i zakazów dotyczących diety, pozostali Izraelczycy (żydzi świeccy) nie przywiązują do tego aż tak dużej wagi, a większość z nich zupełnie nie przejmuje się tym, czy coś jest koszerne, czy nie. "Im więcej boczku, tym lepiej" - jak powiedział mój znajomy, gdy planował podróż do Polski i prosił, żebym poleciła mu restauracje w Warszawie, na co ja - nieco skrępowana - odpowiedziałam pytaniem o to, czy to powinny być miejsca serwujące koszerną żywność. W Izraelu mieszkają również Arabowie, których zwyczaje żywieniowe wywarły ogromny wpływ na to, co w tym kraju się konsumuje. Spędzając czas głównie w żydowskiej części Tel-Awiwu, miasta nowoczesnego i liberalnego, mieliśmy okazję poznać tylko bardzo mały wycinek kultury kulinarnej tego kraju.

Od jakiegoś czasu staramy się w trakcie wakacyjnych wyjazdów brać udział w lekcjach z lokalnej kuchni. Zaczęło się od Nicei, potem Lizbona, również w Tel-Awiwie udało nam się skorzystać z takiej możliwości. Mieliśmy przyjemność spacerować po bazarze (Carmel)) i próbować różnego rodzaju lokalnych specjałów (humus, ful, burika, burekas, różnego rodzaju pieczywo, falafel), a następnie uczyć się przygotowywania niektórych z nich z Orly Ziv z Cook in Israel. Mieliśmy okazję zweryfikować np. naszą wiedzę na temat przygotowywania hummusu - w domu robiliśmy go zwykle według tego przepisu, natomiast Orly nie dodaje czosnku ani oliwy do tej pasty, oliwą jedynie polewa gotowy hummus. Nauczyliśmy się też robić bardzo popularną w kartach dań warszawskich śniadaniarni szakszukę, wypiekać chałkę czy przygotowywać bardzo ciekawą w smaku sałatkę z palonego bakłażana z pastą sezamową (tahina) i owocami granatu. To, co było w tym kursie wyjątkowe, to to, że Orly zaprosiła nas do siebie do domu na naukę gotowania, gdzie krzątał się jej mąż, a do kuchni raz po raz wpadały córki. Orly nie je mięsa i owoców morza, a więc to, co nam pokazała, bazowało na warzywach, było też jedno danie rybne. Jak sama podkreśliła, jej styl gotowania bazuje na kuchni żydów sefardyjskich, a więc "gefilte fisz" nie serwuje (to danie typowe dla żydów aszkenazyjskich). Jeżeli mówicie po angielsku (lub po hebrajsku) w stopniu umożliwiającym Wam swobodną rozmowę na tematy kulinarne i będziecie mogli pozwolić sobie na sfinansowanie tego kursu (droższy niż większość jednodniowych kursów kulinarnych w Polsce), polecam Wam gotowanie z Orly - można się dużo nauczyć i spędzić kilka (8) godzin w bardzo miłej atmosferze. Przepisy, którymi się z nami podzieliła, na pewno wypróbuję i postaram się zaprezentować chociaż część z nich na blogu.

















Poznawać lokalną kuchnię staraliśmy się również poza kursem. Korzystając z podpowiedzi mojego izraelskiego znajomego oraz rekomendacji z przewodnika Lonely Planet oraz opinii z portalu TripAdvisor, mieliśmy okazję zjeść pyszny humus i falafel (polecamy Falafel Gabay, niekiedy pisany też przez "i", a więc Falafel Gabai), czyli kotleciki z ciecierzycy smażone w głębokim tłuszczu, podawane z różnymi warzywami i sosem na bazie pasty sezamowej, często w picie, sabih (polecamy miejsce, które nazywa się Falafel HaKosem, gdzie "hakosem" oznacza podobno "magika" i wiele osób odnosi się do tego miejsca jako "the magician"), czyli grube plastry bakłażana smażone w głębokim tłuszczu, podawane z jajkiem gotowanym na twardo, warzywami, w picie, czy też szakszukę (polecamy miejsce o nazwie Shakshukia), czyli jajka sadzone na sosie ze świeżych pomidorów, doprawionym aromatycznymi przyprawami. Wszystkie te dania były bardzo smaczne i jeszcze bardziej sycące, w efekcie czego ograniczyliśmy liczbę posiłków do maksimum dwóch dziennie (z trzech w moim przypadku i pięciu w przypadku Wybranka ;-) Do tego świeżo wyciskane soki z pysznych pomarańczy, granatów i innych owoców, oferowane w malutkich sklepikach, których pełno jest na ulicach miasta. No i chałwa. Podobno najlepsza jest ta produkowana przez firmę Halva Kingdom, działającą od prawie 70 lat - stoisko tej firmy znajduje się np. w Sarona Market, czyli na pięknym, nowoczesnym rynku, urządzonym na parterze biurowca, gdzie można skosztować potraw z całego świata. My, trochę przejedzeni falafelami i hummusem, skusiliśmy się tam na zupę ramen ;-)























Szczerze polecam Izrael jako cel podróży, zarówno amatorom jedzenia, jak i osobom zainteresowanym pięknymi krajobrazami (Morze Martwe i otaczająca je pustynia, wraz z kanionami przypominającymi te z Kolorado), historią (czyż to nie kolebka naszej cywilizacji?), religią (nie muszę chyba wyjaśniać) czy po prostu chcących się wygrzać na plaży (aczkolwiek znam tańsze miejsca, w których można to zrobić ;-) I na koniec jeszcze ogromne podziękowania dla Beaty za to, że zachęciła mnie do odwiedzenia tego miejsca - dziękuję. Było dokładnie tak, jak opowiadała - piękne krajobrazy, super pogoda (słońce i 30 stopni w połowie września), bardzo przyjaźni ludzie (w dodatku w większości mówiący po angielsku), luźna atmosfera.
















Moje największe obawy przed wyjazdem do Izraela dotyczyły bezpieczeństwa - z perspektywy czasu muszę przyznać, że przebywając głównie w Tel-Awiwie, nie było się czego bać. Owszem, na porządku dziennym są kontrole z użyciem wykrywacza metali na wejściu do dworców, centrów handlowych, zabytków, oraz widok funkcjonariuszy policji czy żołnierzy spacerujących ulicami miasta z ostrą bronią w ręku, ale po pierwszym szoku szybko przestałam zwracać na to uwagę. Przeczytawszy sporo różnych publikacji na temat Izraela oraz obserwując, jak dużą wagę przywiązuje się do bezpieczeństwa na miejscu, mam takie przekonanie, że "jeżeli żydzi czegoś nie upilnują, to znaczy, że to było nie do upilnowania". Czy w Europie jest bezpieczniej? Wydarzenia ostatnich miesięcy pokazały, że niekoniecznie...

P.S. W sferze kulinarnej mamy sporo do zrobienia, bo - jak powiedział mi znajomy z Izraela - "polskie jedzenie" to tam synonim szarej brei, co zapewne zawdzięczamy niektórym daniom przygotowywanym przez środkowoeuropejskich żydów (jakaś rozgotowana kapusta np.). I ten znajomy, i Orly, mówili, że coraz więcej turystów z Izraela odwiedza Polskę, więc mamy okazję, żeby udowodnić, że polskie jedzenie to zupełnie coś innego, niż im się wydaje. Mamy sporo stereotypów do obalenia, po obu stronach.

niedziela, 28 sierpnia 2016

Muffiny cytrynowe z cukinią

Pierwszy raz zrobiłam te muffiny, żeby wykorzystać duży zapas cukinii. A kolejne porcje upiekłam dlatego, że były bardzo dobre. Nawet Wybranek, mający do wypieków bardzo selektywne podejście, się skusił. Co więcej, stwierdził, że to są muffiny na 100 punktów w 100-punktowej skali :-) Gdyby jednak ktoś podejrzewał, że ta ocena ma związek nie tyle z rzeczywistymi walorami tego wypieku, co z łączącą nas relacją, śpieszę z wyjaśnieniem, że inni członkowie rodziny oraz znajomi z pracy przychylili się do oceny przyznanej przez Wybranka ;-)

Smaku cukiniinie nie czuć (w mojej ocenie cukinia sama w sobie smaku nie ma za wiele, a dokładnie - ma taki smak, jaki się jej nada), od razu mówię, gdyby ktoś bał się spróbować (no bo jak to, babeczki z warzywem?). Cukinia nadaje muffinom wilgotności i lekkości. Babeczki nie są zbyt słodkie, mają lekko cytrynowy smak. Kopa całości daje lukier na bazie soku z cytryny.

Przepis pochodzi z bloga Moje Wypieki. Próbowałam zastępować śmietanę jogurtem (bo jogurt mam w domu częściej), a olej rozpuszczonym masłem - w kazdej konfiguracji efekt był bardzo dobry :-) 

Cytrynowe muffiny z cukinią


Składniki (na ok. 18 muffinów o średnicy 5 cm)

NA CIASTO
- ok. 230 surowej cukinii (po odkrojeniu końcówek i usunięciu gąbczastego środka z pestkami), może być biała albo zielona, nie ma to większego znaczenia (może poza tym, że kawałki zielonej są bardziej widoczne w cieście niż żółtej)
- 250g mąki
- 2 łyżeczki proszku do pieczenia
- 1/2 łyżeczki sody oczyszczonej
- 1/3 łyżeczki mielonego kardamonu
- szczypta soli
- 130g cukru (w oryginale 150g)
- 1 opakowanie (15-16g) cukru waniliowego (w oryginale brak)
- 2 jajka
- 1 cytryna
- 125g jogurtu naturalnego lub śmietany (w oryginale jest śmietana)
- 75g masła (w oryginale 125ml oleju)

NA LUKIER
- 1 szklanka cukru pudru
- 3 łyżki soku z cytryny (w oryginale dodaje się też skórkę z cytryny)

Przygotowanie
1. Łączymy mąkę, proszek do pieczenia, sodę, kardamon i sól
2. W osobnym naczyniu łączymy oba rodzaje cukru i jajko, roztrzepujemy lekko trzpaczką, a następnie dodajemy skórkę otarta z cytryny i wyciśnięty z niej sok, jogurt (lub śmietanę) oraz rozpuszczone i wystudzone masło (lub olej)
3. Łączymy obie mieszaniny (wystarczy dobrze wymieszać łyżką, nie trzeba mikserem czy robotem kuchennym), a nastęopnie dodajemy startą na tarce cukinię (na grubych lub na mniejszych oczkach, na smak nie ma to woływu ;-)
4. Rozgrzewamy piekarnik do 180 stopni Celsjusza (grzanie od góry i od dołu, bez termoobiegu)
5. Formę do pieczenia mufiinów wykładamy papilotkami, nakładamy ciasto (po ok 1,5 łyżkiw przypadku muffinów o średnicy 5 cm)
6. Wstawiamy do piekarnika i pieczemy ok 28 min, do suchego patyczka i lekko złotego koloru na wierzchu (w oryginale piecze się w temperaturze 170 stopni, przez 25 min)
7. Upieczone muffiny wyjmujemy z pieca i studzimy
8. Po wystudzeniu polewamy lukrem z soku z cytryny i cukru pudru - ja dodaję mniej cukru niż w oryginalnym przepisie (1,5 szklanki), żeby cukier był bardziej płynny i częściowo wsiąkł w babeczkę

Smacznego :-)


środa, 17 sierpnia 2016

Ciasto z cukinią i jabłkami

Odwiedziny u Dziadka zwykle kończą się powrotem do domu z bagażnikiem pełnym plonów z działki (lato) lub przetworów (pozostałe pory roku). Korzyści są obupólne - dziadek cieszy się, że może się podzielić owocami swojej pracy, a ja cieszę się z warzyw i owoców z pewnego źródła czy z przygotowanych z ich wykorzystaniem przetworów. Efektem ubocznym tej całej działkowej historii jest to, że Dziadek, rocznik 1931, prawdopodobnie m.in. dzięki aktywności fizycznej w ogrodzie, jest w znacznie lepszej formie nie tylko niż wielu jego równieśników, ale również niż niejeden 10 czy nawet 20 lat młodszy pan. Cały czas łudzę się, że aktywność fizyczna nie ma znaczenia, ale w swojej najbliższej rodzinie mam dowód na to, że wręcz przeciwnie...

Po ostatniej wizycie u Dziadka, wróciliśmy do domu obładowani cukinią i jabłkami odmiany antonówka śmietankowa. Pojawiła się zagwostka, co z tym całym cukiniowo-jabłkowym fantem zrobić. Nie żeby to był jakiś niefart, ale przy takim urodzaju trudno, aby cukinia czy jabłka nie popadły w niełaskę wskutek zbyt częstego goszczenia na stole ;-) Pojawiają się więc dylematy pt. jak zużyć ten cały zapas, żeby nie nieć dość. Wyobrażam sobie, że może to przypominać mityczne wysiłki rodziców, żeby przemycić warzywa w daniach serwowanych dzieciom i żeby te dzieci nie odmówiły konsumpcji.

Cukinia ma smak bardzo neutralny, żeby nie powiedzieć - mdły, dzięki czemu nadaje się jako baza/wypełniacz zarówno do wytrawnych, jak i słodkich dań. Robiłam już ciasta z cukinią i wiedziałam, że dodatek tego warzywa nadaje im lekkości i wilgotności. Tak było i tym razem. Skorzystałam z przepisu z bloga Najsmaczniejsze.pl, wprowadzając kilka modyfikacji. W cieście znalazły zastosowanie również jabłka, bo mój wypiek był z dodatkiem cynamonu i tych owoców. Ciasto miałam wziąć do pracy, żeby nie leżało i nie kusiło w domu (szczególnie, że z nas dwojga najczęściej tylko ja pochłaniam wypieki, Wybranek bardzo sporadycznie i selektywnie), ale oczywiście zapomniałam zabrać ze sobą przygotowanej do zabrania blachy z ciastem, a że to był piątek, musiałam się poświęcić w weekend i kawałek po kawałku pochłonąć je w pojedynkę. Gdybym tam w innych dziedzinach była równie zmotywowana i zaangażowana...

Ciasto jest wilgotne, niezbyt słodkie, smaczne. Polecam tym z Was, którzy niebezpiecznie zbliżają się do momentu przejedzenia cukinią (nie czuć jej w cieście ;-) i tym, którzy próbują komuś przemycić warzywa w diecie. Amatorom czekoladowych wypieków polecam też przepis na czekoladowe ciasto z dodatkiem tego warzywa.

Ciasto z cukinią i jabłkami



















Składniki (na blachę o wymiarach ok 20x30 cm)
  • 250 g cukinii (2 nieduże cukinie, ja miałam zielone, ale żółte też mogą być, będą mniej widoczne ;-)
  • 250 g mąki pszennej
  • 150 g masła
  • 150 g cukru trzcinowego
  • 3 jajka
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1 łyżeczka ekstraktu waniliowego
  • 2 łyżeczki mielonego cynamonu (w oryginale brak)
  • szczypta soli
  • 4 nieduże jabłka (w oryginale drylowane czereśnie, 150g)
Przygotowanie:
  1. masło wyjmujemy z lodówki z wyprzedzeniem, żeby zmiękło
  2. cukinię myjemy, usuwamy gniazda nasienne i ścieramy na tarce, na drobnych oczkach
  3. jabłka myjemy, obieramy, część kroimy w kostkę, a część w ósemki
  4. jajka miksujemy z miękkim masłem i cukrem, do uzyskania jednolitej masy
  5. w osobnym naczyniu mieszamy mąkę z proszkiem do pieczenia, cynamonem i szczyptą soli
  6. następnie stopniowo dodajemy suchą mieszaninę do mokrej, mieszając za pomocą miksera/robota kuchennego
  7. do masy dodajemy startą cukinię i mieszamy
  8. na koniec do masy dorzucamy pokrojone w kostkę jabłka
  9. rozgrzewamy piekarnik do 220 stopni Celsjusza
  10. blachę do pieczenia wykładamy papierem do pieczenia, wykładamy masę i wyrównujemy, na wierzchu układamy pokrojone w ósemkę jabłka
  11. wstawiamy do piekarnika, pieczemy przez 10 minut, a następnie zmniejszamy temperaturę do 180 stopni Celsjusza i pieczemy przez kolejnych 40 minut (do uzyskania suchego patyczka)
  12. po upieczeniu wyjmujemy z piekarnika, podajemy wystudzone
Smacznego :-)

wtorek, 16 sierpnia 2016

Kurczak cytrynowy

Kolejny przepis na (trwające wciąż) lato. Kolejny przepis z kurczakiem (Wybranek nakupił, więc trzeba było zużyć). Tym razem z cytryną, zainspirowany przepisem z New York Times, znalezionym na Pintereście, i już kiedyś wypróbowanym, a w dodatku bez modyfikacji (bardzo dobry, polecam). Żeby nie wyszło łyso, dodałam żółtą cukinię, dzięki czemy danie nie jest blade, szczególnie, że zaserwowałam je z makaronem ryżowym. Polecam na lato i nie tylko, bo składniki są dostępne w zasadzie cały rok.

Kurczak cytrynowy



















Składniki (dla 2-3 osób)
  • 300g mięsa z piersi kurczaka (zagrodowego)
  • 1 łyżka oliwy z oliwek
  • 1 średniej wiekości żółta cukinia
  • 1 cytryna
  • 2 szalotki
  • 1 ząbek czosnku
  • 1 łyżeczka suszonego tymianku
  • 1/2 szklanki bulionu drobiowego lub warzywnego
  • 1 łyżeczka mąki pszennej
  • 1 łyżka masła
  • sól i pieprz do smaku
  • 250g makaronu ryżowego (wstążki)
Przygotowanie
  1. mięso opłukać, osuszyć, oczyścić i pokroić w kostkę, oprószyć solą i pieprzem
  2. cytrynę porządznie wyszorować, skórkę zetrzeć, sok wycisnąć
  3. szalotki i czosnek obrać, drobno posiekać
  4. cukinię umuć, wydrążyć gąbczasty środek, resztę pokroić w kostkę
  5. na patelni rozgrzewamy oliwę, wrzucamy kawałki kurczaka i podsmażamy do lekkiego zrumienienia
  6. zdejmujemy kawałki mięsa z patelni, wrzucamy posiekaną cebulę, czosnek i tymianek, a następnie podsmażamy na tym samym tłuszczu, na którym smażył się kurczak, na niedużym ogniu (do zeszklenia, nie do zbrązowienia)
  7. do podsmażonej cebuli i czosnku dodajemy sok i skórkę z cytryny, mieszamy
  8. dorzucamy podsmażonego wcześniej kurczaka, wlewamy wodę i dusimy (bez przykrycia) przez chwilę
  9. w osobnym naczyniu mąkę łączymy z odrobiną płynu z patelni, wlewamy na patelnię i mieszamy
  10. dorzucamy na patelnię pokrojoną cukinię i 1 łyżkę masła, a następnie dusimy, aż cukinia zmięknie (ale nie rozmięknie; powinna zachować żywy żółty kolor)
  11. w międzyczasie gotujemy makaron
  12. sos doprawiamy solą i pieprzem do smaku, łączymy z makaronem i serwujemy
Smacznego :-)

poniedziałek, 15 sierpnia 2016

Paprykarz nieszczeciński

Wśród klasyków z mojego dzieciństwa jest wiele dań przygotowywanych przez Mamę czy Babcie własnoręcznie, do podstaw, ze składników znanego pochodzenia. Są jednak i takie tajemnicze gotowce jak paprykarz szczeciński - zmielona ryba z puszki z ryżem, koncentratem pomidorowym i cebulą (bez papryki, wbrew temu, co można by wywnioskować z nazwy, choć podobno w najbardziej pierwotnej wersji zawierał ostrą afrykańska papryczkę pima). Rozsmarowany na chlebie posmarowanym wcześniej masełkiem był smakowitą przekąską.

Moje danie w niczym nie przypomina tamtego paprykarza szczecińskiego. Po prostu nazwa "paprykarz" bardzo mi do niego pasuje. Im bardziej starałam się znaleźć inną nazwę, tym bardziej paprykarzowe wydawało mi się to danie ;-) W błąd nie wprowadza, bo rzeczywiście w składzie jest sporo świeżej i przetworzonej papryki (w tym węgierska pasta z papryki i soli oraz wędzona mielona papryka), a że od paprykarza szczecińskiego jednak trochę się różni, stanęło na "paprykarzu nieszczecińskim". Tyle o nazwie. W praktyce to po prostu danie jednogarnkowe, które oprócz papryki zawiera trochę mięsa (dwie małe piersi kurczaka i niedużo boczku wędzonego) oraz ziemniaków, dzięki którym sos jest gęsty (skrobia), a całe danie bardziej sycące. Zbliża się paprykowy sezon, czyli bardzo dobra okazja, żeby to danie wypróbować ;-)

Paprykarz nieszczeciński



















Składniki (porcja dla 2-3 osób)
  • 300g mięsa z piersi kurczaka (zagrodowego)
  • 100g boczku wędzonego
  • 2 duże czerwone papryki
  • 1 duży pomidor (u mnie malinowy)
  • 1/2 kg ziemniaków
  • 1 duża zwykła cebula
  • 2 ząbki czosnku
  • 3 łyżki węgierskiej pasty paprykowej łagodnej (ja miałam Edes Piros, to nie jest taka pasta z tubki, tylko ze słoiczka)
  • 1/2 łyżeczki mielonej wędzonej słodkiej papryki
  • 1 łyżka oleju
  • 1 duży liść laurowy
  • 2 ziarenka ziela angielskiego
  • 1 szklanka wody
  • sól i pieprz do smaku
  • natka do posypania (opcjonalnie)
Przygotowanie
  1. Piersi z kurczaka (u mnie 2 małe) płuczemy, osuszamy, oczyszczamy i kroimy w kostkę
  2. Boczek kroimy w drobną kostkę
  3. Paprykę myjemy, usuwamy gniazdo i kroimy w kostkę
  4. Pomidora parzymy wrzątkiem, obieramy ze skorki i kroimy w kostkę
  5. Cebulę i czosnek obieramy, drobno siekamy
  6. Ziemniaki obieramy, myjemy i kroimy w kostkę (większą niż do zupy)
  7. Na dno rondla wlewamy łyżkę oleju, a gdy się rozgrzeje, wrzucamy boczek i podsmażamy
  8. W trakcie podsmażania boczku dorzucamy na patelnię posiekaną cebulę i czosnek, razem podsmażamy
  9. Następnie dorzucamy pierś z kurczaka i podsmażamy, aż mięso będzie usmażone
  10. Na patelnię dorzucamy liść laurowy, ziele angielskie, pastę paprykową i mieloną paprykę, mieszamy i dalej podsmażamy
  11. Na patelnię wrzucamy ziemniaki, mieszamy, chwilę razem podsmażamy, a następnie wlewamy wodę, wrzucamy pokrojonego pomidora, przykrywamy rondel pokrywką i dusimy do momentu, aż ziemniaki będą w stanie al dente
  12. Dorzucamy pokrojoną świeżą paprykę, mieszamy i dusimy bez przykrycia przez kilka minut, aż papryka zmięknie (ale nie rozmięknie ;-)
  13. Doprawiamy solą (uwaga z ilością, bo pasta paprykowa jest słona) i pieprzem, podajemy posypane posiekaną natką
Smacznego :-)


niedziela, 31 lipca 2016

Tartaletki z pastą z zielonego groszku i boczkiem

Różnego rodzaju okazje czy spotkania z rodziną/przyjaciółmi to całkiem dobry motywator do wypróbowywania nowych przepisów. Chociaż staram się raczej nie eksperymentować na bliskich, na co dzień trudno o mobilizację do odkrywania nowych dań, czy to z lenistwa, czy z braku czasu i związanym z nim mniej selektywnym podejściem do tego, co uważam za godne, a co za niegodne skonsumowania ;-)

Za kilka tygodni moja najstarsza przyjaciółka (nie chodzi tu o jej wiek, ale o czas, jaki upłynął, odkąd się znamy - 30 lat) zostanie mamą. Z tej okazji razem z jeszcze jedną znajomą zorganizowałyśmy tzw. baby shower (polska wersji to podobno "bociankowe"), czyli po prostu imprezę dla przyszłej mamy, z dobrym jedzeniem, ładnymi dekoracjami, grami i zabawami. Ostatnia okazja do spotkania się w szerszym babskim gronie zanim na świat przyjdzie dziecko, a nasza przyjaciółka będzie skupiała się głównie na opiece nad nim, szczególnie przez pierwsze tygodnie/miesiące życia malucha.

Taka impreza nie mogła odbyć się bez odpowiedniego bufetu ;-) Ola przygotowała tort i kilka rodzajów innych pięknych i smacznych deserów, ja byłam odpowiedzialna za niesłodkie przekąski. Jedną z moich propozycji były małe tartaletki z pastą z zielonego groszku i chipsami z boczku. Nie wszystkie zostały zjedzone w trakcie "baby shower", miałam więc okazję sprawdzić, jak "zachowują" się po przechowaniu w lodówce i jak smakują następnego dnia - dobrze, myślę, że to może być fajna przekąska nie tylko na imprezy, ale także do zabrania ze sobą na piknik.

Tartaletki z pastą z zielonego groszku i boczkiem

















Składniki (na 18 tartaletek)

SPÓD
300g mąki pszennej
150g masła
1 jajko
duża szczypta soli

WIERZCH
1 opakowanie mrożonego groszku zielonego (400-450g)
200ml bulionu warzywnego
1 mała cebula
1 czubata łyżka masła
garść listków świeżej mięty
sól i pieprz do smaku
9 cienkich plastrów chudego boczku wędzonego

Przygotowanie
  1. mąkę wsypujemy do miski, dodajemy sól, mieszamy
  2. bardzo zimne masło (prosto z lodówki) siekamy na małe kawałki lub ścieramy na tarce (na grubych oczkach) do tej samej miski i wyrabiamy szybko, do momentu uzyskania formy przypominającej kruszonkę
  3. do tak przygotowanej mieszaniny dodajemy 1 całe jajko (również bardzo zimne, prosto z lodówki) i wyrabiamy ciasto
  4. z ciasta lepimy kulę, owijamy folią spożywczą i chłodzimy w lodówce przez ok 1h
  5. schłodzone ciasto wyjmujemy z lodówki, rozwałkowujemy na oprószonej mąką stolnicy na niezbyt cienki placek (tak jak na maślane ciasteczka) i wykrawamy z ciasta kółka (można szklanką)
  6. blachę do pieczenia muffinów natłuszczamy i oprószamy mąką, a następnie w każdym wgłębieniu układamy kółko ciasta, formując miseczkę, której dno nakłuwamy widelcem
  7. tak przygotowaną blachę z muffinami wstawiamy na 15-20 minut do lodówki do schłodzenia
  8. piekarnik rozgrzewamy do 180 stopni Celsjusza
  9. do rozgrzanego piekarnika wstawiamy blachę ze schłodzonym ciastem i pieczemy ok 20 min, do uzyskania lekko złotego koloru
  10. czynność powtarzamy do zużycia całego surowego ciasta
  11. po upieczeniu studzimy blachę i dopiero wtedy można wyjmować upieczone spody
  12. masło rozpuszczamy w rondlu lub głębokim garnku, wrzucamy na nią obraną i drobno posiekaną cebulę i podsmażamy, aż się zeszkli
  13. do tego samego naczynia wsypujemy mrożony groszek zielony i zalewamy bulionem, a następnie gotujemy do momentu, aż groszek będzie miękki, ale nadal w pięknym, żywym zielonym kolorze
  14. do ugotowanego groszku dodajemy byle jak posiekane liście mięty i miksujemy  całość blenderem na gładką masę, doprawiając solą i pieprzem do smaku
  15. plasterki boczku przekrajamy na pół i wrzucamy na suchą patelnię, żeby podsmażyły się w "tłuszczu własnym", do momentu, aż staną się rumiane i chrupiące - tak przygotowany boczek zdejmujemy z patelni i przekładamy na ręcznik papierowy
  16. upieczone spody tartaletek wypełniamy pastą z zielonego groszku i przyozdabiamy "chipsami" z boczku oraz dodatkowymi liśćmi świeżej mięty
Przygotowując to danie, zainspirowałam się przepisem na bardzo podobne tartaletki, tylko z dodatkiem parmezanu. Ja tego sera nie dodałam (zalecenia żywieniowe dla ciężarnej koleżanki), ale myślę, że z serem mogą być jeszcze lepsze ;-) Spód z tego przepisu jest bardzo uniwersalny, zamiast pasty z groszku i boczku można dodać wiele innych składników.

środa, 29 czerwca 2016

Stir fry z sezonowych warzyw i piersi z kurczaka

Tym razem proste danie z sezonowych warzyw: bobu, fasolki szparagowej, młodej marchwi. Do tego kawałki piersi z kurczaka zagrodowego (ale można równie dobrze zrobić w wersji wege), a całość doprawiona jedynie sosem sojowym i jedną z moich ulubionych przypraw do dań w stylu azjatyckim - japońską mieszanką chili (nanami togarashi, do kupienia np. w Kuchniach Świata), ale można też dodać świeżą papryczkę (sugeruję zacząć od połowy, a potem najwyżej dodać więcej, jeśli danie będzie za mało pikantne). Trochę szczypiorku, trochę kolendry (opcjonalnie, nie wszyscy lubią), gryczany makaron soba (może też być udon, sojowy lub ryżowy) i smaczne, lekkie danie na upalne dni gotowe :-) Nie ma co się nad tym rozwodzić, więc wpis będzie - wyjątkowo - krótki. Smacznego :-)

Stir fry z sezonowych warzy i piersi z kurczaka














Składniki (dla 3-4 osób):
  • ok. 400g piersi z kurczaka zagrodowego
  • 2 młode marchewki
  • 2 duże garści fasolki szparagowej
  • 2 szklanki bobu
  • pół pęczka szczypiorku
  • pół pęczka kolendry
  • sos sojowy jasny
  • mieszanka chili (lub zwykła mielona chili)
  • ok. 300g makaronu  (gryczany soba jest do kupienia w większości supermarketów na stoisku z produktami azjatyckimi, np. marki Tokyoto)
Przygotowanie:
  1. Piersi z kurczaka płukamy pod zimną wodą, osuszamy, oczyszczamy, kroimy w kostkę i doprawiamy 3 łyżkami sosu sojowego
  2. Fasolkę szparagową myjemy, obcinamy końcówki i kroimy na 3-4 kawałki każdą
  3. Marchew myjemy, obieramy, kroimy w kostkę (u mnie ćwierćplasterki, czyli najpierw na 4 wzdłuż, a potem każdą ćwiartkę w poprzek na małe kawałki)
  4. Bób myjemy, wrzucamy do osolonej, wrzącej wody i gotujemy przez 3-4 minuty, a następnie odcedzamy i przelewamy zimną wodą, żeby przestał się gotować
  5. Szczypiorek myjemy, każdą kroimy w duże kawałki pod skosem
  6. Kolendrę myjemy, osuszamy i siekamy drobno
  7. Na dnie woka lub innej głębokiej patelni rozgrzewamy tłuszcz (u mnie 1 łyżka oleju kokosowego), a następnie wrzucamy pokrojonego kurczaka i obsmażamy przez kilka minut
  8. Do smażącego się kurczaka dodajemy najpierw pokrojoną marchew, a następnie pokrojoną fasolkę, mieszamy i podsmażamy wszystko razem pod przykrywką przez kilka minut
  9. Doprawiamy sosem sojowym (kilka łyżek, do uzyskania odpowiadającego Wam poziomu słoności) i chili (ja zaczynam od szczypty, a potem dodaję, jeśli dane jest za mało pikantne)
  10. Ugotowany bób obieramy z łupin, każdą fasolkę dzielimy na pół i wraz z pokrojonym szczypiorkiem dorzucamy na patelnię, mieszamy i przykrywamy na kilka minut
  11. Gotujemy makaron, a ugotowany dorzucamy na patelnię i mieszamy, jeśli trzeba, doprawiamy dodatkową ilością sosu sojowego
  12. Tuż przed podaniem posypujemy posiekaną kolendrą i serwujemy
Dobrze "wchodzi" z lekkim białym winem, np. pinot grigio.

Smacznego :-)



sobota, 21 maja 2016

Podpłomyk ze szparagowymi "obierkami"

Ciąg dalszy szparagowej historii. Tym razem Was zaskoczę - będzie bez jajek ;-) Pomysł pochodzi z Pinteresta, gdzie od dłuższego czasu mam "zapinowany" przepis na podpłomyk ze szparagowymi "obierkami" (anglojęzyczna wersja "shaves" brzmi znacznie lepiej, muszę przyznać), z tym, że to był przepis z wykorzystaniem gotowego podpłomyka, kupionego w sklepie. Ja swój zrobiłam sama i pokombinowałam trochę z tym, co znalazło się na wierzchu. A przy okazji udało mi się wykorzystać kolejny składnik zalegający w mojej spiżarni - mąkę orkiszową, którą w przepisie oczywiście można zastąpić pszenną. Zaskoczyło mnie to, jak bardzo sycąca okazała się mąka orkiszowa - byłam w stanie zjeść o połowę mniejszą porcję niż zwykle, gdy robię ciasto z mąki pszennej.

Przygotowanie tego dania trochę trwa, ale moim zdaniem warto ten czas "zainwestować". To może być fajna propozycja na danie do zabrania na piknik (wówczas do zjedzenia na zimno albo podgrzania na grillu) albo na imprezę.

W moim przepisie wykorzystałam młody ser dżersejowy (czyli z mleka od krów rasy jersey), który zamówiłam na stronie internetowej Rancza Frontiera, słynnego wśród smakoszy serów zagrodowych producenta serów owczych. O tym producencie słyszałam wielokrotnie, zawsze w samych superlatywach. Ostatecznie do wypróbowania serów Frontiery zachęcił mnie wykład znawcy serów i autora określenia "sery zagrodowe", Gienio Miętkiewicz, który prowadzi program "Przez dziurkę od sera" emitowany na kanale Kuchnia+. Sery można złożyć zamówienie emailem, dostawa kurierem. Muszę przyznać, że sery Frontiery, które zamówiłam (ser oczy młody, Mazuriano i wspomniany już ser dżersejowy) były naprawdę wyjątkowe. Znawcą serów nie jestem, ale szczerze polecam spróbować.

A propos serów - w najbliższym czasie w Sandomierzu odbędzie się festiwal sera (28-29 czerwca). Niestety w ten sam weekend mam zajęcia na uczelni (aczkolwiek też o jedzeniu, Food Studies), więc się nie wybiorę, ale jeżeli będziecie w okolicach, zachęcam do udziału w tym festiwalu, nie tylko dlatego, że jestem lokalną patriotką, a Sandomierz jest blisko mojego rodzinnego miasta ;-) W Sandomierzu warto również spróbować wina z lokalnych winnic, szczególnie polecam czerwone wytrawne wino "Sudomir rubin" z Winnicy Płochockich, które można kupić również na stoiskach Faktoria Win w różnych sklepach spożywczych na terenie Warszawy współpracyjących z tym dystrybutorem. Ja pierwszy raz trafiłam na to wino przypadkiem, wypatrzyłam je na półce sieciowego sklepu spożywczego. Dla mnie to wino było dużym pozytywnym zaskoczeniem, bo dotychczas polskie wina kojarzyły mi się z kosztownymi "kwasiorami". Świat się zmienia, polskie wina najwyraźniej są coraz lepsze :-)

Podpłomyk ze szparagowymi "obierkami"



















Składniki (na dużą blachę "z piekarnika", dla 4 osób)
  • 500g mąki orkiszowej (lub pszennej)
  • 1 łyżeczka soli
  • 1 łyżka cukru
  • 300 ml ciepłej wody
  • 1 opakowanie (7g) suszonych drożdży
  • 2 łyżki oliwy z oliwek
  • 10 zielonych szparagów
  • 150g sera (u mnie krowi dżersejowy, ale moim zdaniem dobrze sprawdzi się także mozzarella, owczy twardy niewędzony albo feta)
  • kilka plasterków pikantnego salami (opcjonalnie)
  • sól i pieprz
Przygotowanie:
  1. cukier i drożdże rozpuszczamy w ciepłej wodzie, przykrywamy naczynie ściereczką i odstawiamy na 15 minut, żeby zaczyn "ruszył"
  2. mąkę przesiewamy, mieszamy z solą, a następnie łączymy z zaczynem i oliwą 
  3. wyrabiamy ciasto (powinno być miękkie i elastyczne, nie powinno za bardzo lepić się do rąk, a jeśli się lepi, trzeba dodać więcej mąki)
  4. ciasto przykrywamy ściereczką i odstawiamy w ciepłe miejsce do wyrośnięcia, na ok 1h
  5. w międzyczasie myjemy szparagi, odłamujemy zdrewniałą końcówkę, odcinamy klocowate "listki" z łodyg oraz główkę
  6. łodygi szparagi obieramy obieraczką, żeby uzyskać "obierki" do rozłożenia na podpłomyku
  7. gdy ciasto na podpłomyk wyrośnie, uderzamy w środek pięścią i przez chwilę wyrabiamy
  8. piekarnik rozgrzewamy do 200 stopni Celsjusza, grzanie od góry i dołu, bez termoobiegu
  9. blachę do pieczenia wyścielamy papierem pergaminowym i układamy na niej ciasto (można je rozwałkować, a można też rozciągnąć rękami i ułożyć na blasze)
  10. na wierzchu ciasta rozsypujemy pokruszony lub starty na tarce ser, a na serze (opcjonalnie) rozkładamy plasterki salami
  11. następnie na całej powierzchni podpłomyka, równomiernie rozkładamy szparagowe "obierki", a na nic układamy szparagowe główki, całość doprawiamy solą i pieprzem
  12. wstawiamy do piekarnika i pieczemy przez 30-40 minut, do lekkiego zrumienienia szparagowych ścinków (jak zwykle polecam obserwować rozwój sytuacji w piekarniku zamiast nastawiać czas i polegać na wytycznych dot. czasu pieczenia, piekarniki potrafią bardzo się od siebie różnić)
  13. po upieczeniu wyjmujemy z piekarnika i serwujemy na ciepło, na zimno też nie jest zły
Smacznego :-)


sobota, 14 maja 2016

Jajka zapiekane ze szparagami

Znowu szparagi z jajkami, nuuudaaa :-) Ale nic na to nie poradzę, że na śniadanie szparagi pasują mi najlepiej właśnie z jajkiem. Mogę jedynie obiecać, że w kolejnych przepisach ze szparagami postaram się być nieco bardziej kreatywna.

Dziś, wyjątkowo, będzie nieprzegadany wpis. Nie ma co się rozpisywać, do roboty!

Jajka zapiekane ze szparagami
















Składniki (dla 2 osób):
  • pęczek zielonych szparagów (10-12 sztuk)
  • kilka plasterków wędliny (u mnie moja ukochana polędwica sopocka) - można pominąć, jeśli nie macie akurat wędliny lub wolicie bez mięsa
  • 4 jajka
  • trochę masła do wysmarowania formy (lub inny tłuszcz, byle nie margaryna)
  • sól i pieprz do smaku
Przygotowanie:
  1. zaczynamy od wyjęcia jajek z lodówki, żeby przed pieczeniem zdążyły się trochę ogrzać w temperaturze pokojowej
  2. szparagi myjemy, odłamujemy twarde końcówki, z łodyg usuwamy łuski, kroimy na mniejsze kawałki (u mnie na trzy)
  3. wędline kroimy w paski
  4. dno naczynia do zapiekania natłuszczamy, wrzucamy pokrojone szparagi i wędlinę, doprawiamy szczyptą soli i pieprzu, mieszamy
  5. piekarnik rozgrzewamy do 200 stopni Celsjusza, grzanie od góry i od dołu
  6. do rozgrzanego piekarnika wstawiamy naczynia ze szparagami i pieczemy przez 10 minut
  7. po 10 minutach wyjmujemy naczynia ze szparagami z piekarnika i wbijamy jajka (można wcześniej wbić je do miseczki i wylewać z miseczki na szparagi, żeby nie ryzykować, że do szparagów wpadną skorupki)
  8. naczynia ze szparagami i jajkami z powrotem wstawiamy do piekarnika, temperatura bez zmian - i teraz zaczyna się najtrudniejsza część
  9. zapiekamy od 7 do 10 minut - to zależy od wielkości jajek i od "zachowania" Waszych piekarników, u mnie zapiekanie trwało ok 10 minut, miałam duże jajka
  10. naczynia wyjmujemy z piekarnika w momencie, gdy białko jest ładnie ścięte, a żółtko jedynie przesłonięte ściętą "błonką", a w środku płynne
  11. serwujemy od razu, np. z pieczywem do maczania w płynnym żółtku
Smacznego :-)






niedziela, 8 maja 2016

Szparagi na paście jajecznej na otwarcie sezonu szparagowego

Tegoroczny sezon szparagowy uważam za otwarty :-) Plan jest taki, żeby w maju na blogu pojawiło się co najmniej kilka nowych przepisów na dania z tym warzywem (w uzupełnieniu do tych, które opublikowałam w minionych latach) i mam nadzieję, że uda mi się go zrealizować. Być może pomoże zamiar zorganizowania "szparagowego party" dla znajomych, z którymi kiedyś pracowałam w jednym zespole, potem nasze drogi (głównie za sprawą pracodawcy...) się rozeszły, ale cały czas łączą nas fajne wspomnienia i co jakiś czas spotykamy się, żeby powspominać i dowiedzieć się, co u każdego/każdej z nas nowego. Bardzo się cieszę, że udało się te relacje utrzymać (minęło ponad 4 lata, odkąd przestaliśmy być zespołem).

Na początek - bardzo prosty pomysł na danie ze szparagami, choć "danie" to chyba zbyt poważne określenie na kanapki z podpieczonego w piekarniku pieczywa, pasty jajecznej i obgotowanych główek szparagów. Jestem wielką fanką pasty jajecznej, jeśli tylko trafię na kanapki z tą pastą "na mieście", zawsze biorę. To trochę jak z kozim serem - jeśli tylko w menu restauracji jest jakieś danie z kozim serem, prawdopodobieństwo, że je zamówię, wynosi ok 90%. Nie zamawiam tylko wówczas, jeśli inna pozycja w karcie zainteresuje mnie bardziej z jakiegoś powodu. No ale to zdarza się rzadko ;-)

Przepisów na pastę jajeczną jest wiele, prawdopodobnie każda osoba, która przygotowuje taką pastę własnoręcznie ma na nią jakiś swój sposób. Dla mnie nie - oprócz jajek ugotowanych na twardo, oczywiście - nie może w niej zabraknąć majonezu, sporej ilości soli i pieprzu oraz "czegoś zielonego". No właśnie. Tradycyjnym dodatkiem do jajek na twardo i majonezu jest w mojej rodzinie szczypiorek (pozdrowienia dla Dziadka :-) Lubię szczypiorek, ale mam do niego jedno "ale" - nie jest to specjalnie "towarzyski" dodatek, podobnie jak cebula, czosnek czy por. Dlatego unikam jedzenia dań ze szczypiorkiem, jeśli wiem, że w ciągu dnia będę miała kontakt z ludźmi, którzy szczypiorku nie jedli ;-) Jeżeli wiem, że dzień spędzę w swoim własnym towarzystwie lub w otoczeniu innych osób, które również szczypiorek skonsumowały, wówczas "hulaj dusza, piekła nie ma". Bardzo zwracam uwagę na neutralny oddech u innych (szczególnie, że moja praca uwzględnia dużo sporo spotkań z innymi ludźmi) i staram się sama nie szokować innych moim oddechem. Do tych, którzy pochłaniają szczypiorek lub inne aromatyczne dodatki, a następnie - nie bacząc na komfort innych - spotykają się z ludźmi, apeluję o odrobinę wyczucia i... szacunku dla rozmówców. Podobnie sprawy mają się z palaczami (nie wszyscy muszą być amatorami zapachu papierosów), istnieją takie wynalazki jak różnego rodzaju produkty spożywcze odświeżające oddech. Dla osób wrażliwych na zapachy i niepalących takich "oddech palacza" to mało przyjemne urozmaicenie spotkania... szczególnie, gdy palacz uraczył się wcześniej daniem ze szczypiorkiem/cebulą/czosnkiem i zapił to jeszcze mocną kawą ;-)

Wracając do meritum - dodatkiem do mojej pasty jajecznej jest zwykle świeża natka, która dobrze komponuje się ze szparagami. Dodaję majonez, ale wiem, że niektórzy dodają np. śmietanę lub miękkie masło, a spotkałam się również z wersjami z serkiem kremowym i awokado (wersję z awokado sama dość często robię). Ogólnie chodzi o to, żeby do jajka, ziół i przypraw dodać coś, co sklei te składniki i sprawi, że mieszanina będzie miała rzeczywiście formę pasty. Używam raczej niewiele majonezu (1 łyżka na 4 jajka to nie jest dużo), jeżeli wolicie dodać więcej (dla wyraźniejszego smaku majonezu w paście i/lub bardziej kremowej konsystencji pasty), nie widzę przeciwwskazań. Na rozsmarowanej na podpieczonych w piekarniku kromkach chleba układam ugotowane główki szparagów, a łodygi wykorzystuję do innego dania (np. do risotto).

Kanapki z pastą jajeczną i szparagami














Składniki (porcja dla dwóch osób)
  • 4 jajka
  • 1 czubata łyżka posiekanej natki + trochę do posypania kanapek
  • 1 łyżka majonezu
  • sól i pieprz do smaku
  • pół pęczka zielonych szparagów
  • 4 duże kromki chleba
Przygotowanie:
  1. jajka gotujemy na twardo, a następnie studzimy
  2. wystudzone jajka rozdrabniamy (można drobno posiekać nożem, ale w moim przypadku siekanie jajek na twardo na desce kończy się tak, że kawałki jajka są w całej kuchni, więc najczęściej kroję jajka w ćwiartki i wrzucam do dużego kielicha blendera i w ten sposób rozdrabniam)
  3. do rozdrobnionych jajek dodajemy majonez i posiekaną natkę (ja dorzucam do jajek i wszystko razem blenderuję), a następnie doprawiamy solą i pieprzem do smaku
  4. szparagi myjemy, nie obieramy, obgotowujemy w osolonej wodzie przez 3 minuty (surowe szparagi wrzucamy do gotującej się już wody i od tego momentu odliczamy 3 minuty), odcedzamy, a następnie zalewamy zimną wodą, żeby przestały się gotować i wystygły
  5. kromki chleba wstawiamy do rozgrzanego piekarnika (u mnie 180 stopni z funkcją grill) i opiekamy z obu stron, tak, żeby byłu chrupiące na zewnątrz, a miękkie w środku (można to zrobić również w tosterze lub na grillu elektrycznym)
  6. podpieczone i wystudzone kromki układamy na talerzu, każdą grubo smarujemy pastą jajeczną, na paście układamy po ugotowane i wystudzone główki szparagów, a całość posypujemy jeszcze niedużą ilością drobno posiekanej świeżej natki
Smacznego :-)





wtorek, 12 kwietnia 2016

Kruche ciasto z kremem z białej czekolady na Dzień Czekolady

W Dniu Czekolady wszystkim czekoladożercom i czekoladomaniakom życzę, aby nigdy nie brakowało Wam czekolady :-) Dorzucam swoje trzy grosze do obchodów tego święta, proponując prosty i smaczny deser z czekoladą. Ta propozycja bazuje na przepisie na ciasto a la czekolada z okienkiem - zmieniłam mleczną czekoladę na białą, a zamiast orzechów laskowych dodałam pestki granatu (w sezonie letnim można dodać np. maliny albo porzeczki, powinny dobrze komponować się ze słodyczą kremu). Ci, co mieli okazję wypróbować, chwalili, mi również smakowało, mogę z czystym sumieniem polecić :-)

Kruche ciasto z kremem z białej czekolady i owocami


Składniki (na 2 keksówki)

SPÓD
- 200 mąki pszennej
- 150g zimnego masła
- 70g cukru pudru
- 1 (surowe) żółtko (najlepiej prosto z lodówki)
- szczypta soli

WIERZCH
- 2 tabliczki białej czekolady (2x 100g)
- 250g serka mascarpone
- kwaskowate owoce (u mnie ziarenka z 1 owoca granatu)

Przygotowanie:
1. Mąkę przesiewamy z cukrem pudrem i solą
2. Do mąki dodajemy zimne masło pokrojone na małe kawałki lub starte na tarce o grubych oczkach
3. Mąkę rozcieramy z masłem palcami, tak jak na kruszonkę
4. Do mąki roztartej z masłem dodajemy żółtko i zagniatamy ciasto
5. Ciasto owijamy folią spożywczą i chłodzimy w lodówce ok 1h
6. Po schłodzeniu, odrywamy po kawałku i wyklejamy blachy do pieczenia (dobrze wyłożyć ją wcześniej papierem do pieczenia lub folią aluminiową, tak, żeby wystawały poza blachy, bo wtedy łatwiej jest ciasto wyjąć bez uszkadzania), robiąc brzegi, które będą trzymały krem, spód nakłuwamy widelcem
7. Wyklejone ciastem blachy wstawiamy na 15 min do lodówki do schłodzenia
8. Piekarnik rozgrzewamy do 190 stopni Celsjusza
9. Schłodzone w lodówce blachy wstawiamy do nagrzanego piekarnika i pieczemy 10 min, a następnie zmniejszamy temperaturę do 175 stopni Celsjusza i pieczemy jeszcze przez 15-25 min (tu wszystko zależy od piekarnika, trzeba pilnować, bo inaczej ciasto może się za bardzo spiec; powinno być upieczone na złoto-brązowy kolor)
10. Po upieczeniu wyjmujemy ciasto z piekarnika i studzimy
11. Czekoladę łamiemy na małe kawałki i rozpuszczamy w kąpieli wodnej
12. Nie zdejmując miski z czekoladą z kąpieli wodnej, dodajemy do niej mascarpone i mieszamy, do uzyskania gładkiego, jednolitego kremu
13. Na spodzie wystudzonego ciasta układamy owoce, przykrywamy ciepłym kremem i dekorujemy pozostałymi owocami wierzch
14. Po wystygnięciu kremu, wstawiamy do lodówki do schłodzenia na kilka godzin

Smacznego :-)


poniedziałek, 28 marca 2016

Kruche ciasto z kremem czekoladowym i orzechami, a la "czekolada z okienkiem"

Miało być nowy mazurek, a wyszło w sumie uniwersalne ciasto, które może dobrze się sprawdzić przy różnych okazjach, nie tylko w Wielkanoc. Spód ze starego przepisu, kruchy, a jednocześnie zwarty, dobrze trzyma "fason", maślany, niezbyt słodki. Do tego banalnie prosty krem z dobrej jakości mlecznej czekolady (można zamienić na gorzką, jeśli ktoś woli) i serka mascarpone. I uprażone w piekarniku orzechy laskowe. Całość stylizowana na znaną i lubianą czekoladę mleczną z orzechami, tzw. "czekoladę z okienkiem". Nie ma co się za bardzo nad tym rozwodzić, po prostu polecam :-)

Kruche ciasto z kremem czekoladowym i orzechami laskowymi
 
Składniki (na dwa spody z keksówki lub jeden z klasycznej prostokątnej blachy, ok. 20x30cm):
 
NA SPÓD
  • 200g mąki pszennej
  • 150g zimnego masła
  • 70g cukru pudru
  • szczypta soli
  • 1 żółtko (zimne, prosto z lodówki)
NA WIERZCH
  • 2 mlecznej czekolady (ok. 200g)
  • 250g serka mascarpone
  • 200g orzechów laskowych (w całości)
Przygotowanie:
  1. orzechy wysypujemy na blachę, wstawiamy do piekarnika nagrzanego do ok. 160 stopni Celsjusza i prażymy przez 10 min, potrząsając blachą co kilka minut
  2. jeśli korzystamy z niełuskanych, studzimy podprażone orzechy, a następnie wsypujemy do worka i "rozcieramy" w rękach tak, żeby pozbyć się łupinek
  3. mąkę i cukier puder przesiewamy do miski, dodajemy sól, mieszamy
  4. masło kroimy na małe kawałki lub ścieramy na tarce z grubymi oczkami
  5. masło dodajemy do suczych składników i rozcieramy w palcami tak, jak na kruszonkę
  6. gdy ciasto zacznie się sklejać, dodajemy żółtko i zagniatamy ciasto
  7. zagniecione ciasto owijamy folią spożywczą i wkładamy do lodówki na 30 min. do schłodzenia
  8. blachę lub blaszki natłuszczamy, wykładamy skrzyżowanymi paskami papieru do pieczenia (powinny wystawać z blachy, tak, żeby pociągając za nie, można było wyjąć upieczone spody z blachy)
  9. tak przygotowaną blachę wyklejamy schłodzonym ciastem (odrywamy po kawałku i wyklejamy spód z małym brzegiem, który utrzyma krem), nakłuwamy widelcem spód
  10. wyklejone blachy wstawiamy na 30 min do lodówki
  11. piekarnik rozgrzewamy do 190 stopni Celsjusza, grzanie od góry i od dołu, bez termoobiegu
  12. schłodzone ciasto wstawiamy do nagrzanego piekarnika i pieczemy przez 10 min, a następnie obniżamy temperaturę do 175 stopni Celsjusza i pieczemy jeszcze przez 10-15 min, do uzyskania złotego koloru
  13. upieczone spody wyjmujemy z piekarnika, studzimy w blaszkach/blaszce, a następnie wyjmujemy z blachy
  14. na upieczony spód wykładamy 3/4 uprażonych orzechów (bez łusek)
  15. czekoladę łamiemy na kawałki i rozpuszczamy w naczyniu nad kąpielą wodną
  16. gdy wszystkie kawałki się rozpuszczą, dodajemy do tego samego naczynia i mieszamy, do uzyskania gładkiego kremu
  17. krem zaraz po przygotowaniu rozprowadzamy na kruchym spodzie i orzechach
  18. pozostałe orzechy rozłupujemy na połówki i dekorujemy nimi wierzch ciasta
  19. ostawiamy do zastygnięcia kremu, podajemy schłodzone
Smacznego :-)




 

sobota, 26 marca 2016

Pasztet z pieczarek i kaszy gryczanej

Wprawdzie 'wegetariański pasztet" brzmi jak oksymoron, niemniej jednak takie twory istnieją i potrafią całkiem nieźle smakować. Dzięki odpowiednim przyprawom i wyglądowi przypominającymi danie mięsne, wegetariański pasztet może przypominać mięsny. Zawsze śmiałam się z wegetariańskich produktów czy dań, które mają udawać mięsne pierwowzory, wegetariańskie parówki, sojowe schabowe itd. Zakładałam, że skoro ktoś decyduje się na niejedzenie mięsa czy mięsa i innych produktów pochodzenia zwierzęcego to chyba nie musi się w taki sposób oszukiwać... Wiadomo, że te pierwowzory są mięsne, więc jeżeli ktoś decyduje się nie jeść mięsa powinien się liczyć, że decyzja ta obejmuje również tego typu przysmaki. Optykę zmieniły mi nieco dyskusja na studiach, w trakcie których ktoś zwrócił uwagę, że nie wszyscy wegetarianie czy weganie przestają jeść mięso/produkty pochodzenia zwierzęcego z własnej woli/powodów ideologicznych, niektóre osoby są do tego zmuszone z powodów zdrowotnych. I te właśnie osoby mogą mieć ochotę na wege zamienniki mięsnych dań, które lubili jako mięsożercy i które nadal chętnie by pałaszowali, gdyby mogli. Zwracam honor.

Dziś propozycja pasztetu zainspirowanego przepisem znalezionym na blogu Jadłonomia. Oryginalny przepis zmodyfikowałam dodając podsmażoną cebulę i natkę, bo moim zdaniem pieczarki + cebula + natka to zestawienie doskonałe, z którego nie należy rezygnować, jeśli można nie rezygnować :-) Powinien smakować zarówno osobom lubiącym mięso/nabiał, jak i stroniącym od tych składników. Polecam zabieganym, bo produkty na ten pasztet łatwiej dostać niż dobrej jakości mięso na mięsny pasztet. No i szybciej się go robi. Smacznego :-)


Pasztet z pieczarek i kaszy gryczanej

Składniki (na klasyczną keksówkę):
  • 1 kg pieczarek
  • 1 szklanka kaszy gryczanej palonej (suchej)
  • 1 średniej wielkości cebula
  • kilka gałązek świeżej natki
  • 100g orzechów laskowych
  • 1/2 łyżeczki suszonego majeranku
  • 1/2 łyżeczki suszonego tymianku
  • 1/4 łyżeczki ostrej mielonej papryki
  • 6 łyżek oleju roślinnego + trochę do wysmarowania blachy
  • sól i pieprz do smaku
Przygotowanie:
  1. pieczarki myjemy i obieramy, 2-3 sztuki odkładamy do dekoracji, a resztę kroimy na ćwiartki
  2. pokrojone pieczarki wrzucamy na suchą patelnię i czekamy, aż odparuje płyn, dusząc je na niedużym ogniu i mieszając od czasu do czasu
  3. gdy woda z pieczarek odparuje, wlewamy na patelnię łyżkę oleju i podsmażamy, żeby grzyby lekko się zarumieniły
  4. podsmażone pieczarki zdejmujemy z patelni i odstawiamy
  5. cebulę obieramy i siekamy w kostkę, nie musi być drobna, bo całość i tak będziemy później traktowali blenderem
  6. pokrojoną cebulę wrzucamy na tą samą patelnię, na której smażyliśmy pieczarki, i podsmażamy, aż się zeszkli, na niedużym ogniu
  7. kaszę gryczaną wsypujemy do garnka i zalewamy 2,5 szklankami wody, a następnie przykrywamy przykrywką i gotujemy do niedużym ogniu, aż kasza wsiąknie całą wodę - moim zdaniem ważne jest to, żeby kasza nieco się rozgotowała, bo jeśli będzie zbyt al dente, wówczas pasztet może mieć mniej zwartą konsystencję
  8. natkę pietruszki myjemy, siekamy byle jak
  9. orzechy mielimy (ja zmieniłam w małym kielichu blendera)
  10. wszystkie składniki (grzyby, kasza, orzechy, cebula, natka, olej) i blenderujemy (najlepiej w dużym kielichu blendera, w Thermomixie lub innym dużym robocie kuchennym; autorka oryginalnego przepisu podaje, że można to też zrobić za pomocą ręcznego bledera) na gładką masę i doprawiamy do smaku solą i pieprzem, wedle życzenia
  11. keksówkę natłuszczamy olejem, wykładamy papierem do pieczenia (ja wykładam dwoma skrzyżowanymi paskami, a nie jednym prostokątem)
  12. do tak przygotowanej blachy przekładamy pasztetową pasę, równo rozprowadzamy i wyrównujemy wierzch
  13. odłożone pieczarki (surowe) kroimy w plastry i ozdabiamy wierzch pasztetu, a następnie wstawiamy keskówkę do piekarnika rozgrzanego do 200 stopni Celsjusza piekarnika i pieczemy przez ok. 45 min
  14. upieczony pasztet wyjmujemy z piekarnika, studzimy, a następnie wstawiamy (razem z blachą) do lodówki na kilka godzin - wyjmujemy z keksówki po schłodzeniu i serwujemy

niedziela, 20 marca 2016

Bułka z pieczarkami, czyli bulwiok w alternatywnej formie

Po opublikowaniu wpisu o bulwioku podkarpackim w tradycyjnej formie, z farszem twarogowo-ziemniaczanym ze świeżą miętą, moja Siostra zasugerowała, że to samo danie mogłoby fajnie wyjść w formie wytrawnych drożdżówek. Pomysł mi się spodobał i postanowiłam go wykorzystać. Modyfikacja, którą ostatecznie wprowadziłam do przepisu nie ograniczyła się jednak wyłącznie do formy. Pomyślałam sobie, że bulwiok można nadziać równie dobrze ziemniakami z grzybami i natką zamiast twarogu i mięty. Grzyby podsmażone z cebulą, doprawione świeżą natką, solą i pieprzem w towarzystkie ziemniaków to forma "komfort food", komfortowego jedzenia, niejednej osobie kojarzącego się z bezpieczeństwem i ciepłem domu rodzinnego, jak sądzę :-) Znajomym
mojego Wybranka, na których ta modyfikacja została wypróbowana, stwierdzili, że bulwioki w takim wydaniu smakują jak bułka z pieczarkami z jakiej mitycznej warszawkiej budki, która kiedyś była w centrum miasta, a dziś już nie istnieje. Traktuję to jako komplement :-)

Bulwioki z pieczarkami

 
Składniki (z takiej ilości wychodzi 6-8 bułek, w zależności od rozmiaru bułek, jakie ulepicie)
 
NA CIASTO
 
Takie same, jak w tym przepisie
 
NA FARSZ
  • 3 duże ziemniaki
  • 250g pieczarek
  • 1 średniej wielkości cebula
  • 3-4 gałązko natki
  • 2 łyżki oleju
  • sól i pieprz do smaku
Przygotowanie
  1. Ciasto przygotujemy zgodnie ze wskazówkami z tego przepisu: http://www.jakuma-gdy.blogspot.com/2016/02/bulwiok-podkarpacki-czyli-wytrawny.html
  2. Ziemniaki obramy, gotujemy w osolonej wodzie, a ugotowane przepuszczamy przez praskę lub dokładmie rozgniatamy
  3. Pieczarki myjemy lub obieramy, siekamy w kostkę i wrzucamy na suchą patelnię - gdy odparuje płyn, dodajemy 1 łyżkę oleju i podsmażamy przez kilka minut
  4. Usmażone pieczarki dodajemy do ziemniaków
  5. Cebulę obieramy, drobno siekamy i podsmażamy na drugiej łyżce oleju na złoty kolor
  6. Usmażoną cebulę dodajemy do ziemniaków z pieczarkami
  7. Natkę myjemy, drobno siekamy, dodajemy do pozostałych składników farszu
  8. Mieszamy wszystkie składniki farszu, doprawiając solą i pieprzem do smaku
  9. Wyrośnięte ciasto dzielimy na 6-8 części, z każdej lepimy kulkę i układamy na blaszce do pieczenia wyłożonej pergaminem
  10. Kulki spłaszczamy, przykładamy szklankę i robimy wgniecenie na farsz, tak jak w tym przepisie: http://jakuma-gdy.blogspot.com/2014/10/drozdzowki-z-owocami.html
  11. Do każdego zagłębienia nakładamy farsz
  12. Tak przygotowane bułki przykrywamy ściereczką i odstawiamy w ciepłe miejsce do wyrośnięcia na 20 min
  13. Rozgrzewamy piekarnik (grzanie od dołu i od góry, bez termoobiegu) do temperatury 180 stopni, wstawiamy blachę z bułka i i pieczemy ok 30 minut, do uzyskania złotego koloru ciasta
  14. Serwujemy na ciepło, ale po wystudzeniu również smakują dobrze, np. w towarzystwie barszczu czerwonego, do popijania
Smacznego :-)