poniedziałek, 10 października 2011

Wolę Francję! | Je préfère la France!

Jeszcze kilka lat temu byłam niepoprawną miłośniczką Włoch, głównie tamtejszego jedzenia. Planowałam nawet założenie firmy, która będzie sprowadzała włoskie przysmaki do Polski.

Ale gdy poznałam Francję, zapomniałam o wszystkich innych… krajach ;) Nie znam jej jeszcze zbyt dobrze, ale to, na ile ją znam, pozwala mi stwierdzić, że jednak wolę Francję! Uświadomiłam sobie to dopiero niedawno i to jest pierwszy raz, gdy przyznaję się do tego publicznie ;) Utwierdzam się w tym przekonaniu za każdym razem, gdy jestem w tym kraju, a że dopiero wróciłam z 1,5-tygodniowego pobytu w Marsylii i okolicach, przekonanie to jest silniejsze niż zazwyczaj :)

Kiedyś Francja kojarzyła mi się z charkaniem i pluciem – tak właśnie określałam język francuski (obecnie, po 4 lotach liniami KLM uważam, że charkanie i plucie przypomina raczej język holenderski), po tym, jak w drugiej klasie podstawówki próbowano nauczyć mnie czegokolwiek w tym języku (pamiętam tylko kilka słów oraz jedną piosenkę o rybkach, które płyną w dół – albo w górę – rzeki i tak płyną, i płyną, i płyną, i płyną, i płyną, i płyną, i płyną, tak jak duże rybki ;). Nie udało się, a teraz żałuję (podobnie było z graniem na pianinie i gimnastyką korekcyjną). Na Francuzów mówiłam Żabojady (jak większość moich rodaków), a kuchnia francuska kojarzyła mi się z jedzeniem ślimaków (nie zjem do dziś). No i jeszcze kojarzyli mi się z brudem i rozpustą po tym, jak podglądając zza winkla w wieku jakichś 10 czy 11 lat widziałam film „Królowa Margot”, który oglądali któregoś wieczoru moi rodzice. A jak trochę podrosłam uznałam dodatkowo, że Francuzi najlepiej to potrafią dawać d…, tak jak dali Niemcom podczas wojny...
Teraz to co innego…  Język francuski wydaje mi się teraz bardzo ładny i chyba chcę się go nauczyć. Póki co uczę się w praktyce, umiem już powiedzieć „Nie rozumiem”, „Czy mówi Pan/Pani po angielsku?”, „Chciałabym zapłacić”, „Poproszę dwa małe śniadanka z kawą z mlekiem” i jeszcze kilka równie przydatnych zwrotów, które nauczyłam się ze słuchu od mojego Wybranka = mojego lingwistycznego przewodnika podczas naszych kilku wypraw do tego pięknego kraju.

Francuska kuchnia… lata mijają, a oni nadal jedzą żabie udka i ślimaki, a do tego mnóstwo owoców morza, podroby i inne produkty, za którymi – delikatnie mówiąc – nie przepadam. Ale co z tego, skoro ich kuchnia składa się z mnóstwa innych składników i potraw, które są fantastyczne i wcale nie takie wyszukane czy wyrafinowane, jak mogłoby się wydawać. Najbardziej lubię taką prostą francuską kuchnię:
  • cassoulet (fasola z mięsem, to chyba pierwowzór naszej fasolki po bretońsku, o której mieszkańcy Bretanii naturalnie nie słyszeli, podobnie jak Grecy o rybie po grecku ;),
  • sole meunière (czyli sola smażona na maśle, którą rozsławiła Julia),
  • zupę cebulową (najlepszą robi moja Siostra :),
  • ratatouille (czyli gulasz z warzyw dojrzewających na słońcu i doprawionych ziołami prowansalskimi – przy okazji, czy wiedzieliście, że podobnie jak wino zioła prowansalskie mają apelację? Ja też nie wiedziałam, ale dowiedziałam się z jednej ze wspaniałych książek o Prowansji autorstwa Petera Mayle),
  • tarty i quiche wszelkiego rodzaju (polecam Quiche Lorraine),
  • fougasse (trochę przypomina pizzę calzone, ale ma bardziej owalny kształt i jest ponacinana z góry; w Warszawie można kupić fougasse np. w piekarnio-kawiarni Vincent; występuje w różnych odmianach, np. z sosem pomidorowym, oliwkami, boczkiem i ziołami prowansalskimi),
  • mus czekoladowy (Wybranek opanował sztukę przygotowywania tego deseru do perfekcji),
  • sałatkę nicejską (najczęściej jedzona przeze mnie sałatka; wpis o wariacjach na jej temat jest tutaj),
  • zupę porowo-ziemniaczaną (najlepszą jak dotąd jadłam u mojej przyjaciółki M., chórzystki gospel),
  • omlet francuski (rozpropagowany przez Wybranka, przepis podałam tutaj).

Uwielbiam wszelkiego rodzaju sery (szczególnie kozie), ciemne prowansalskie oliwki, bagietki, croissanty, oliwy, musztardę dijon… Z bardziej pracochłonnych dań bardzo lubię boeuf bourguignon (gulasz wołowy na czerwonym winie, świetnie wchodzi ze świeżą bagietką; pierwszy raz zrobiłam to danie pod wpływem filmu "Julie and Julia"; pod wpływem tego samego filmu stałam się właścicielką książki "Mastering the art of French cooking" Julii Child :).  Podobają mi się nie tylko smaki, ale też cała kultura kulinarna, podejście Francuzów do jedzenia (np. to krytykowane przez niektórych – najwyraźniej nie lubiących jeść tak bardzo jak Francuzi – całodzienne myślenie o jedzeniu ;). 

Bardzo mi się podoba chodzenie na targi, na których można kupić świeże produkty od ich producentów…  żałuję, że w Polsce takich targów jest niewiele. W Warszawie są głównie tzw. bazarki, na których większość handlujących jedzeniem osób zaopatruje się w hurtowni, to nie są produkty, które sami  wyprodukowali. Nawet na tzw. hali targowej w Stalowej Woli, moim rodzinnym 70-tys. mieście, coraz mniej jest już takich osób, które sprzedają własne wyroby… Wielka szkoda, że ta i tak słabo rozpowszechniona w Polsce kultura targów z żywnością powoli wygasa… podobno kiedyś było inaczej, ale „komuna wytrzebiła”. We Francji podoba mi się też to, że mają małe specjalistyczne sklepiki – boucherie (rzeźnik), charcuterie (sklep z wędliną), fromagerie (sklep z nabiałem), patiesserie (cukiernia), boulangerie (piekarnia), itd. Przychodzisz do swojego zaprzyjaźnionego rzeźnika czy piekarza, ucinasz sobie pogawędkę, kupujesz świeży towar wysokiej jakości, idziesz do domu i przygotowujesz z zakupionych produktów proste i pyszne danie… a do tego popijasz lokalne wino, które polecił Ci sprzedawca z małej winiarni za rogiem. Posiłek jest konsumowany niepospiesznie (nawet jeśli to lunch; a jeśli lunch to na pewno nie przy biurku i min. 45-minutowy), najlepiej w gronie współbiesiadników (nie na zimno nad zlewem lub przed TV), często w knajpce, której właściciela i obsługę znamy od lat.
Odnośnie chodzenia do knajpek i restauracji – mam wrażenie, że idąc do bistra czy małej, rodzinnej restauracyjki, Francuz oczekuje po prostu dobrego posiłku. Nie oczekuje, że ten posiłek będzie niewiadomo jak wyszukany czy skomplikowany (no chyba, że idzie do restauracji z gwiazdkami Michelin), potrafi delektować się prostymi daniami, które równie dobrze mógłby zrobić sobie sam w domu. Przykład? W trakcie ostatniej wizyty we Francji trafiliśmy w Marsylii na urodzą małą knajpkę (urocza to dość infantylne określenie, ale bardzo dobrze pasuje do tego miejsca), gdzie jedną z przystawek było danie o nazwie „degustacja pomidorów”. Był to talerz, na którym ułożono plastry pomidorów trzech różnych odmian, skropiono je oliwą, „udekorowano” pistu (czyli francuskim pesto) i oprószono startym serem podobnym do parmezanu (w smaku i zapachu). I tyle. Nie chciałabym zbytnio generalizować ani nikogo obrazić, ale wydaje mi się, że większość moich rodaków uznałaby takie danie w restauracji za żart. „Jak to?! Talerz pomidorów?! Sam sobie to mogę zrobić w domu, nie będę płacił za coś takiego w restauracji!”. A degustacja pomidorów była pyszna, o niebo lepsza od jakichś wyszukanych przystawek. Dawno nie jadłam tak dobrych pomidorów, które – jak się okazało – pochodziły z ogródka uprawianego własnoręcznie przez pracowników tej knajpki.
Urocza knajpka (wieczorem wyglądała przytulniej):

Jeżeli chodzi o moje pozostałe niegdysiejsze zarzuty do Francuzów – dawanie d… nazwałabym teraz umiejętnością ustawienia się (historii oceniać nie chcę i nie będę). Brud? Jakkolwiek niepoprawne polityczne może się to wydać, poczynione dotąd obserwacje skłaniają mnie do wysunięcia tezy, że brudno jest, owszem, w dzielnicach zamieszkiwanych przez emigrantów, głównie o rysach bliskowschodnich oraz afrykańskich… brud, smród i sami mężczyźni na ulicach. Rozpusta? No cóż, nie wiem, czy są bardziej rozpustni od przedstawicieli innych nacji.
Teraz będzie statement (jak mawiają moje przyjaciółki A. – autorka opisanej tu kolacji – oraz wspomniana już w tym wpisie M.): jestem Polką i jestem z tego dumna, ale czasami miło by było pobyć Francuzką…
A oto kilka "spożywczych" zdjęć z Marsylii i wycieczek do okolicznych miast, żeby głodnym pociekła ślinka, a syci nabrali ochoty na więcej ;)
Małe śniadanko (petit dejeneur): croissant, bagietka + masło + dżem, kawa z mlekiem, świeżo wyciskany sok z pomarańczy = idealny zestaw na dobry początek dnia :)

Przysmaki z targu w Arles:

...oraz z targu w Aix-en-Provence

...i z Nimes:

P.S. Za wszelkie błędy we francuskiej pisowni przepraszam, macie do czynienia z amatorką ;)

2 komentarze:

  1. Gratuluje wspanialego bloga i fasynujacych opowiesci z przeplatanymi przepisami.Z wielka niecierliwoscia czekam na kolejne wpisy
    Iwona

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki :) Mam nadzieję, że przepisy zostaną wypróbowane ;)

    OdpowiedzUsuń